Cooper James Fenimore - Jezioro śmierci.doc

(145 KB) Pobierz
Cooper James Fenimore

Cooper James Fenimore

Jezioro Śmierci

 

Rozdział 1

 

Do połowy zeszłego stulecia północno-zachodnia część Ameryki, to jest obecne stany: Vermont, Massachusets, Connecticut i New York były jeszcze zupełnie dzikie i służyły za przytułek dla różnego rodzaju awanturników, pragnących koczować w lasach i dołach. Anglicy wszakże rościli sobie prawa do tych obszarów, w istocie jednak władali nimi Delawarowie, Irokezi, Huronowie i inne plemiona indiańskie.

W jeden z upalnych lipcowych dni 1745 roku, w gąszczach dziewiczego lasu, rozległy się echa dwóch zbłąkanych myśliwych, którzy długi czas usiłowali odnaleźć właściwą ścieżkę. Wreszcie jeden z nich wyszedłszy na leśną polankę, zawołał:

- Zwierzobójco, chodź tu prędzej, odetchniemy znakomicie. Jaki jestem szczęśliwy, żeśmy się wydostali na świat Boży. Otóż i jezioro...

- Czy jednak dobrze znasz tę miejscowość, Harry? - pytał idący za nim drugi myśliwy.

- Jakże możesz o to pytać? Niechaj nie nazywam się Huori Garry, jeżeli to nie jest zeszłoroczna stacja myśliwych. Ot, tam były rozbite namioty, tutaj znów strumień. Rozwiązuj pakunki, bo jestem wściekle głodny.

Siadłszy pod drzewem rozłożystej limby myśliwi wzięli się do jedzenia. Obaj ubrani byli w skórzaną odzież, zaopatrzeni w długą broń, zawieszoną na zielonym sznurze prochownicę, oraz ogromny nóż myśliwski w rogowej oprawie.

Starszy z nich, Huori Garry, będący typem męskiej piękności, wyróżniał się lekkością i elegancją ruchów. W istocie nazywał się Henryk March, tu jednak znano go pod nazwiskiem Huori Garry.

Zwierzobójca w niczym zupełnie nie był podobny do swego towarzysza. Był to szczupły, wysoki, niezwykle muskularny człowiek. Jakkolwiek nie wyróżniał się pięknością, twarz jego była szlachetna i nosiła znamiona żelaznej woli.

- Słuchaj, Zwierzobójco - zwrócił się doń Harry - przezwano cię tym mianem z powodu celności w polowaniu na zwierzęta. Czy jednak udało ci się kiedy równie celnie trafić do ludzi, usiłujących cię zamordować?

- Nie, Harry. Nigdy nie zabijałem ludzi. Mógłbym to tylko uczynić w otwartej uczciwej walce.

- Jeżeli zabijasz same czworonogi, to wybacz, ale długo nie będziemy ze sobą - mówił Harry z ironią.

- Dobrze - odrzekł. - Możemy się rozstać. Jeszcze dziś udam się do jednego z przyjaciół, który nie będzie mi miał za złe, iż nie zabijam ludzi.

- Gdzie myślisz spotkać twego przyjaciela, Delawara?

- Tuż około jeziora. Mingowie oraz ich przyjaciele Mohikanie, potomkowie wielkiego plemienia Delawarów uważają w czasie pokoju to jezioro za własność ogólną.

- Za ogólną własność! - zawołał Harry z głośnym śmiechem. - Chciałbym wiedzieć, co też Tom Hutter na to powie. On uważa, że jezioro należy tylko do niego, pragnie go więc zatrzymać, nie bacząc na Mingów i Delawarów.

- Zatem ów Tom Hutter musi być jakimś dzielnym człowiekiem. Opowiedz mi Harry o nim coś więcej.

- Mówią, iż we wczesnej młodości był rozbójnikiem morskim. Niezbyt dawno osiedlił się tutaj, spokojnie oczekując starości na zagrabionych majątkach. Człowiek ten o wielce elastycznym sumieniu, zamieszkuje to pustkowie z dwoma córkami.

- Ma zatem dwie córki? - pytał Zwierzobójca. - Delawarowie mówili mi tylko o jednej, Judycie. Wnioskując z ich opisu, nie myślę, aby mi miała przypaść do gustu.

- Bądź spokojny, - zawołał Harry - nie zwróci ona na ciebie uwagi. Piękna i wspaniała jak młoda palma, jest bardzo lekkomyślna, żądając, aby ją tylko czczono i ubóstwiano. Gdyby nie to, z ochotą ożeniłbym się z nią, pozostawiając starego Toma opiece młodszej córki, Getti.

- Zatem w gniazdku jest jeszcze jeden ptaszek. Czemuż Delawarowie mówili mi tylko o jednym?

- Bardzo słusznie, Judyta jest bowiem odważna, stanowcza i podstępna, jak wojownik indiański, biedna Getta zaś naiwna i słaba rozumem.

- I pięknie - odpowiedział Zwierzobójca. - Należy ona więc do tych istot, które Bóg przyjmuje pod swoją obronę. Nawet między dzikimi czerwonoskórymi nie znajdzie się nikt taki, kto by miał uchybić temu miłemu stworzeniu. Wstawaj jednak. Czas iść dalej.

Myśliwi powstali i, wziąwszy broń, weszli w drzemiący dziewiczy las. Po upływie pół godziny przed oczami ich ukazało się jasne jezioro, a wraz z nim zabłysnął tak przepiękny widok, iż Zwierzobójca nie mógł wyjść z podziwu.

Zza kryształowej tafli jeziora tu i ówdzie widniały malownicze szczyty wysokich gór.

- Jakie to wspaniałe! - zawołał Zwierzobójca. - Co tam widać, w oddali, nieruchome w wodzie? Na wyspę to za małe, na łódź znów za wielkie.

- Oficerowie angielscy najbliższej twierdzy nazywają to siedzibą piżmowego szczura. Nazwa zupełnie trafna i więcej niż odpowiednia, gdyż stary Tom bardziej przypomina szczura niż człowieka. Prócz tego ma jeszcze pływający dom, w którym porusza się po jeziorze. Chodźmy, zobaczymy, czy właściciel jest w domu.

Z tymi słowami Harry rozgarnął krzewy, i wyciągnąwszy schowaną tam łódkę, spuścił ją na wodę.

Myśliwi ulokowali się w niej, odbili od brzegu.

Harry machnąwszy wiosłami pomknął jak strzała. Po kwadransie podpłynęli ku mieszkaniu piżmowego szczura.

"Zamek" stał na piaszczystej wydmie, o którą rozbijały się fale. Tom Hutter wbiwszy w piasek mocne pale, zbudował dom tuż nad samą wodą.

Rzecz prosta, iż kosztowało to niemało trudu i sztuki, za to jednak dom ten był bezpieczniejszy niż wszystkie fortece.

Przypłynąwszy do tajemniczego ustronia myśliwi przywiązali łódź do
drewnianej przystani, sami zaś wyszli na brzeg.

- Domyślałem się - zawołał Harry, przechadzając się po przystani, którą właściciel nazywał podwórzem, - że w domu nie ma nikogo. Widocznie wszyscy gdzieś podróżują.

Harry pozostał na przystani, a Zwierzobójca, bynajmniej nie krępując się niczym, udał się na oględziny fortecy, po czym otworzywszy pierwsze lepsze drzwi z brzegu, znalazł się w pokoju, który musiał należeć do młodych dziewcząt.

Tu i ówdzie znajdowały się porozmieszczane piękne ubrania i czepeczki ze wstążkami, buciki ze srebrnymi klamerkami oraz masa wachlarzy i rękawiczek. Z drugiej strony wisiały różne ubrania ze zwykłego prostego płótna niezwykłej jednak białości.

Myśliwy obejrzawszy pokoje powrócił do towarzysza, bezustannie obserwującego jezioro.

- Łodzi nigdzie nie widać. Widocznie stary korzystając z pięknej pogody popłynął w dół rzeki. Ciężko nam będzie go dopędzić.

Towarzysze usadowili się w czółnie i popłynęli jeziorem. Za każdym obrotem łodzi Harry oglądał się w nadziei ujrzenia łodzi.

- Nadzieje jego zdawały się być płonnymi, wreszcie skierował łódź ku południowo-wschodnim brzegom jeziora; po chwili znaleźli się w szerokim ujściu rzeki, porosłym dokoła wspaniałymi sosnami i niebotycznym zadrzewieniem, którego gałęzie zwieszały się w wodę. Lekka łódka szybowała z prądem rzeki, która zwężała się coraz bardziej, tak dalece, iż lękać się zaczęli, aby łódź nie roztrzaskała się o brzegi.

Nagle Harry, chwyciwszy za zwieszające się gałęzie, zatrzymał łódź, a Zwierzobójca zwyczajem myśliwskim wziął broń, chociaż żadnego niebezpieczeństwa na razie nie było i nic im nie zagrażało.

- Ot, widzisz starca - powiedział Harry, wskazując palcem ku dołowi rzeki - stoi po kolana w błocie i zakłada pułapki na bobry. Łodzi nigdzie nie widać. Założę się o skóry wszystkich zwierząt, które zabiję w tym roku, iż Judyta nie wejdzie w to wodniste błoto. Na pewno czesze się teraz nad strumieniem.

Nagle spoza krzewów z figlarnym uśmiechem ukazała się twarzyczka Judyty, której się tu nie spodziewano, stojącej właśnie w owej łodzi, której tak pilnie szukano.

 

                                                          Rozdział 2

 

Łódź, a raczej pływający dom Toma Huttera był bardzo prymitywny. Pośrodku szerokiego dna stał malutki domek, podobny do fortecy na jeziorze, zbudowany jednak z tak lekkiego  
W rzeczywistości cała ta konstrukcja była czymś w rodzaju wielkiej łódki, która pomimo swej wielkości i ciężaru bardzo łatwo ślizgała się po wodzie.

Harry w jednej chwili wyskoczył na brzeg, przymocował łódź do krzewów, po czym rozpoczął ożywioną rozmowę z młodą dziewczyną, zapomniawszy o wszystkim innym.

W tym czasie Zwierzobójca zbliżywszy się do łodzi zaczął przyglądać się jej budowie. Siostra Judyty siedziała na pokładzie z robótką w ręku. Była to miła, skromna dziewczyna. Getti nie była tak. piękna jak jej siostra, jednak wyraz twarzy miała niezwykle miły i przyjemny.

- Ty jesteś Getti Hutter? - zapytał ją Zwierzobójca. - Słyszałem o tobie od Harry'ego.

- Tak - odpowiedziała bardzo cicho. A pan jak się nazywa?

- Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Mimo moich młodych lat mam więcej imion niż pierwszy lepszy wódz delawarski.

- Mimo tego, musi pan mieć jakieś własne stałe imię. Niepodobna mieszać imion bez żadnej przyczyny.

- Naturalnie. Zmiana mych imion nie była jednak ode mnie zależna. Posłuszny byłem tylko obyczajom Delawarów, wśród których wyrosłem. Ojca mego zwano Bumpo, a na chrzcie dano mu imię Nataniel, lub jak tu mówią Natti.

- Natti i Getti - rzekła dziewczyna z miłym uśmiechem. - Pan Natti a ja Getti, pan Bumpo, a ja Hutter. O! Hutter brzmi daleko piękniej, stokroć piękniej!

- To rzecz gustu, - odparł z uśmiechem młody łowca - chociaż jednak Bumpo nie brzmi dźwięcznie, nosili je zwykle zacni ludzie. Niedługo jednak mnie tak wołano. Z początku Delawarowie nazywali mnie Prawdziwym Językiem, ponieważ nienawidzę chytrości i kłamstwa,
następnie Jeleniem, z powodu, mojej szybkości, potem Ostrym Uchem wskutek daru wyszukiwania dziczyzny, wreszcie Zwierzobójcą z powodu celności strzałów na polowaniu.

Rozmowa młodych ludzi przerwana została przybyciem Toma Huttera, który nie zdziwił się bynajmniej przybyciem myśliwych i mile witał się z gośćmi.

- Cieszę się niezwykle, widząc cię Harry - rzekł. - Tydzień temu przybył do mnie goniec z Kanady, donosząc o wynikłych tam niepokojach. Pośpieszyłem też czym prędzej do domu, ponieważ nie ma komu bronić córek. Nie przybywasz jednak sam jeden - mówił starzec, obrzucając Zwierzobójcę badawczym spojrzeniem.

- Nudno jest chodzić samemu. Mówią, że w drodze zadowolonym się bywa z byle jakiego towarzystwa, a ten młodzieniec jest wybornym kolegą. To słynny Zwierzobójcą, znakomity wódz Delawarów. W razie napadu Indian, człowiek ten oddać może ważne usługi celnym swoim strzelaniem.

- Bądź pozdrowiony, młodzieńcze - rzekł z przyjaźnią w głosie Tom, podając grubą, spracowaną rękę. - W obecnych czasach przyjacielem jest każdy biały, stąd liczę na twoją pomoc. W tutejszych lasach pojawili się już dzicy. Godzinę temu płynąc w dół rzeki, dojrzałem świeże ślady. Wnosząc z miary nogi był to Indianin, w dodatku znalazłem jeszcze parę starych mokasynów.

- Być może, iż był to ślad mego przyjaciela, wodza Delawarów - zauważył Zwierzobójcą. - Czy można spojrzeć na mokasyny?

Judyta przyniosła mokasyny i młody myśliwy uważnie obejrzawszy je wywnioskował, iż są one roboty delawarskiej i należą do Indianina, mieszkającego na północ od wielkich jezior.

- W takim razie nie możemy pozostawać tu ani chwili dłużej, - zawołał Hutter. - Słyszałeś pan, nie dłużej jak pół godziny temu wystrzał w górach.

- Ten wystrzał pochodził ode mnie - odpowiedział przygnębiony Zwierzobójcą.

- Młodzieńcze, w czasie wojennym nie strzela się bez żadnej przyczyny - upomniał go stary.

Po krótkiej naradzie postanowiono niezwłocznie udać się do fortecy.

Hutter podniósł kotwicę i mężczyźni przy pomocy liny, znajdującej się na bloku podnieśli ciężką łódź i puścili po wodzie. Judyta pod prąd zaczęła kierować sterem.

Już się zmierzchało i mężczyźni lękając się niespodziewanego napadu, uważnie przyglądali się gałęziom gęstych krzewów, wreszcie ciężka łódź wpłynęła w szerokie koryto rzeki.

- Dzięki Bogu! - zawołał Harry. - Teraz już będzie widniej i mniej zadrzewienia.

- Mylisz się Harry. Miejscowość ta bardziej niż inna odpowiednia jest do napadu i musimy trzymać się bacznie - wyszeptał Tom Hutter.

- Wejdziemy teraz do przedniej kajuty - mówił dalej - przeciągniemy linę przez drzwi, wskutek czego będziemy w miarę bezpieczni, Zwierzobójca niechaj wartuje, stojąc u okna. Nie radzę mu tylko zanadto wysuwać głowy.

Zbliżali się z wolna do ostatniego zakola rzeki. Obejrzawszy prawy brzeg Zwierzobójca przeszedł na drugą stronę, aby poobserwować lewy.

Gdy łódź przepływała przez największe zwężenie rzeki, oczom myśliwych przedstawił się straszny widok.

Na wysokim drzewie, którego gałęzie zwieszały się ponad głową, siedziało kilkunastu uzbrojonych dzikich, którzy widocznie przygotowywali się do napadu na łódź.

- Słuchaj Harry - krzyknął Zwierzobójca z przerażeniem - ciągnij silniej, jeżeli ci życie drogie!

Zrozumiawszy o co chodzi, Tom wraz z Harrym używali nadludzkich wysiłków, aby nadać szybszy bieg łodzi, Indianie zaś widząc, iż ich dostrzeżono, z głośnym wojennym okrzykiem rzucili się na nią.

Skok ich na szczęście był źle obliczony i wszyscy, z wyjątkiem wodza, wpadli do wody; ten zaś ogłuszony upadkiem, rozpłaczliwie się zaczął czepiać łodzi, aby nie utonąć.

W jednej chwili z kajuty wyskoczyła Judyta i silnym pchnięciem strąciła wodza do rzeki. Zaledwie Zwierzobójca zdołał wciągnąć ją z powrotem do środka, gdy z lasu dobiegały wojownicze okrzyki tubylców i ściany kajuty w jednej chwili obsypane zostały gradem kul. Dzięki zręcznemu sterowaniu Huttera statek szczęśliwie wypłynął z rzeki i wkrótce podpłynął do siedliska na cyplu.

Zabroniwszy zapalać ognie, Tom polecił córkom, aby poszły spać, sam zaś z towarzyszami pozostał na pokładzie celem odbycia narady. - Musimy pozostać zupełnymi panami na jeziorze - rzekł - dokąd nie przybędą inne łodzie, nie mamy czego się obawiać. Prócz mego kajaka mamy tu jeszcze dwie łodzie, ale pomimo iż są dobrze ukryte w gąszczach, dzicy niezawodnie już jutro odszukają je.

- A więc należałoby co rychlej łodzie przetransportować do fortecy - zauważył Zwierzobójca.

- Może pomożesz nam w tym?- zapytał Tom.

- Oczywiście, i nie tylko w tym, lecz wezmę czynny udział we wszystkim, co jest zgodne z sumieniem. Nawet w razie bitwy z czerwonoskórymi, postaram się uczciwie spełnić swój obowiązek. Zresztą nie uczestniczyłem nigdy w takiej potyczce, nie wiem więc na ile mogę się okazać przydatnym,

- Mówisz uczciwie i szlachetnie - rzekł Harry - nie wiemy tylko, jakie okażą się twoje zdolności żołnierskie.

- Kto dożyje, zobaczy - odpowiedział ze spokojem Zwierzobójca. - Nigdy nie zwykłem się przechwalać.

- W każdym razie wiosłować umiesz, a na razie więcej nam nie potrzeba - rzekł Hutter. - Czas jednak nagli.

Mężczyźni weszli do kajaka, przywiązanego do łodzi, Tom skierował go ku owemu brzegowi, gdzie były ukryte łódki, które, po wyjściu na brzeg, rychło odszukano. Zadowolony z szybkiego obrotu sprawy, Tom Hutter zaproponował sprawdzenie sąsiedniego cypla, w celu przekonania się, czy stamtąd nie zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Objechawszy cypel ujrzeli tu i ówdzie wybuchające jasne płomyki, skąd wywnioskowano, iż to obóz Indian.

Tom wraz z Harrym wymienili z sobą wielce znaczące spojrzenia.

- W obozie, jak się zdaje - szepnął Hutter Harremu - pozostały tylko kobiety i dzieci. Tym lepiej dla nas. Rząd płaci za skalpy kobiet i
dzieci tyle, co za skalpy mężczyzn, a w obozie znajduje się ich niemała liczba.

- Słuchaj Zwierzobójco - rzekł, zwracając się do niego Harry, wsiadaj do łodzi, zabieraj z sobą łódki, następnie puść je z prądem, potem popłyń wzdłuż 'brzegu i zatrzymaj się u wierzchołka cypla, od strony zatoki. W razie potrzeby, zawołamy cię. Skoro posłyszysz wystrzały, przybywaj i dowiedź nam swego męstwa czynem. Zobaczymy, czy potrafisz równie zręcznie załatwiać się z dzikimi, jak z jeleniami.

Zwierzobójca smutnie pokręcił głową, potem wyciągnął łódki na sam środek jeziora i pchnął je w kierunku zamku, sam zaś w głębokim zamyśleniu powrócił do cypla, wyczekując dalszych wydarzeń.

Zapadł zmierzch, a z nim ciemność coraz większa. Nad jeziorem tu i ówdzie przebiegały jakieś cienie, z gęstwin zaś prawie co chwila dobiegał uszu dziwny szelest. Upłynęła godzina, gdy rozległ się wystrzał umówiony pomiędzy nim a Harrym.

Zwierzobójca gotował się już do skoku do łodzi, chcąc płynąć na pomoc towarzyszowi, gdy nocną ciszę rozdarł straszny, przeraźliwy krzyk. Tak krzyczeć mogły tylko przestraszone kobiety i dzieci. Po chwili dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi. Zwierzobójcy krew zastygła w żyłach na ów przenikliwy jęk, pomimo tego szybko przybił do skalistego brzegu do miejsca skąd dobiegały odgłosy walki. Padło kilkanaście wystrzałów, silnie odbijając się w górach, krzyki dobiegały tu i ówdzie. Widocznie bój wrzał w gąszczu. Naraz uszu Zwierzobójcy dobiegły okrzyki Toma Huttera:

- Puszczajcie mnie wściekłe psy. Mało wam, że mnie katujecie, chcecie mnie jeszcze zadusić!

- Stało się więc - pomyślał Zwierzobójca. - Tom wraz z Harrym wpadli w ręce Indian. Pomóc im nie jestem w stanie, sam tylko mogę zginąć...

- Odbijaj co prędzej, zuchu - dobiegł go głos Toma. - Opiece twojej oddaję moje córki. Uciekaj od przeklętych tubylców i niechaj Bóg nagrodzi cię w przyszłości za wszystko, co uczynisz dobrego dla bezbronnych sierot.

Zwierzobójca odbił od brzegu i zatrzymał łódź, zaczął nasłuchiwać. Wkrótce dały się słyszeć z wolna oddalające się kroki. To Indianie prowadzili więźniów do swego obozu. Zmartwiony wypłynął na środek jeziora, a puściwszy łódź na los wiatru, wyczerpany przebytymi wrażeniami, padł na dno zasnąwszy głębokim snem.

 

                                                       Rozdział 3

 

Kiedy Zwierzobójca zbudził się, było już dość jasno. Słońce nie wzeszło jeszcze, niebo jednak promieniało czerwonością, a ptactwo na różne tony zawodziło dokoła.

Lekki wietrzyk bez przerwy popędzał puszczone nocą łódki. Myśliwy chciał je zabrać do fortecy na wyspie, ale zaledwie jedną przyciągnął wiosłem, gdy z sąsiednich krzaków padł strzał i kula przebiegła tuż koło jego uszu.

Zachwiał się i upadł na dno łodzi, przyczaił się i czekał.

Rozległ się dziki okrzyk. Spoza krzaka wybiegł Indianin, rzucając się ku łodzi. Zwierzobójca czekał na niego. Powstał i wycelował wstrzymując się jednak z wystrzałem. To wahanie ocaliło życie Indianinowi, który w jednej chwili skrył się w gąszczu.

Zwierzobójca, wyskoczył na brzeg, ukrywszy się za pobliskim drzewem ujrzał, iż Indianin znów nabija broń. Należało zastrzelić wroga, sumienie jednak nie pozwalało mu na to.

- Nie - wyszeptał. - Tylko czerwonoskórzy mordują z zasadzki, niechaj najpierw nabije broń, a potem zaczniemy otwartą walkę.

Zwierzobójca zauważył, iż Indianin skrada się ku łodzi.

- Chce zawładnąć łodzią - rzekł do siebie - to jednak mu się nie uda.

Indianin nie przypuszczając, iż nieprzyjaciel nie spuszcza go z oczów wyszedł spoza dębu skradając się czujnie, rozglądał się wokoło. Zwierzobójca, nie dając się wyprzedzić, wyskoczył z zasadzki, wołając:

- Chodź tu, czerwonoskóry, jeżeli mnie szukasz. Od ciebie zależy czy zawrzesz ze mną pokój, czy zaczniesz wojnę.

Indianin na chwilę zamarł w bezruchu na widok niebezpieczeństwa. Rozumiejąc nieco po angielsku, szybko domyślił się o co chodzi.

- Dwie łódki! - zawołał, podnosząc w górę dwa palce. - Jedna dla białego, druga dla czerwonoskórego.

- Nie, Mingo, tak nie będzie - odparł myśliwy. - Łódki nie są twoje i zaręczam ci, że nie otrzymasz ani jednej.

Silnym ruchem ręki odepchnął łódź daleko od brzegu. Śmiały, zarazem niezwykle stanowczy sposób postępowania wywarł wielkie wrażenie na tubylcu, który obrzucił spojrzeniem drugą łódź, gdzie leżały wiosła, a twarz jego przybrała wyraz spokoju.

- Pięknie - rzekł Indianin, - Bladolicy mój brat: młoda głowa, dzielny rozum. Pójdę, powiem wodzowi, że nie odnalazłem łódki.

Indiański wojownik nie oglądając się za siebie skierował się prosto, w kierunku lasu, Zwierzobójca zaś poszedł do łodzi, trzymając broń na ramieniu. Zamierzał wyruszyć w powrotną drogę do siedziby Huttera, gdy, nagle spoza krzaków ujrzał przed sobą nienawistne spojrzenie dzikiego Indianina i skierowaną wprost ku niemu lufę karabinową. Zwierzobójca w jednej chwili pociągną! za cyngiel i wystrzelił, padły dwa strzały, rozlegając się donośnym echem po górach.

Kula Indianina nie dosięgła myśliwego, natomiast kula łowcy zwierząt ugodziła czerwonoskórego, który ostatnim wysiłkiem cisnął tomahawkiem usiłując zabić Zwierzobójcę. Ten jednak pochwycił lecący topór, a Indianin zachwiawszy się padł na ziemię.

Zwierzobójca najpierw nabił broń, a następnie zbliżył się do leżącego. Ten, nie tracąc przytomności, był pewien, iż zwycięzca przychodzi zdzierać skalp, mieszkający bowiem nad granicą biali przejęli ten zwyczaj od Indian.

Zwierzobójca smutnie popatrzył na umierającego. Po raz pierwszy zabijał człowieka.

- Nie bój się - mówił - nie byłem ci wrogiem, nie chcę twojego skalpu.

- Wody - wyjęczał nieszczęśliwy. - Daj wody.

Myśliwy wziął śmiertelnie rannego na ręce i przeniósł nad jezioro, gdzie zwilżył wodą usta konającego, wlewając w jego sercu jeszcze kilka słów otuchy.

- Dobrze - wyszeptał Indianin słabym glosom. - Młoda głowa, stara mądrość, ale młode serce. Stare serce jest okrutne, zdziera skalp. Jak nazywają bladego?

- Delawarowie zowią mnie Zwierzobójcą, przyrzekli jednak nazwać mnie inaczej, skoro zostanę ich wodzem.

- Zwierzobójca, to dobre imię dla chłopca, ale nie dla dzielnego wojownika. Potrzeba innego. Tu nie ma strachu - mówił - wskazując na pierś zwycięzcy, oko pewne, nie zawodzące, celuje celnie. Spojrzał, wystrzelił, zabił... Tyś nie, Zwiorzobójca a Sokole Oko... uściśnij mi teraz rękę.

Młodzieniec, otrzymawszy na całe życie miano Sokolego Oka, dane przez umierającego czerwonoskórego, wziął kostniejącą już prawie i zimną jego rękę i trzymał w swojej dopóki Indianin nie umarł.

I długo tak stałby obok trupa, pogrążony w smutnym dumaniu, gdyby na brzegu nie ukazał się Indianin, który na widok nieżyjącego towarzysza wydał krzyk przeraźliwy, jaki echem tysiąca głosów rozległ się w oddali.

Zwierzobójca szybko wskoczył do łodzi i popłynął po jeziorze. Długo pędził za łódkami, zanim udało mu się nareszcie je uchwycić.

Słońce wzbiło się już wysoko, oświetlając złocistymi promieniami brzegi jeziora. Przybywszy do siedliska młodzieniec ujrzał na przystani obydwie dziewczyny, które w niemym niepokoju, z trwogą oczekiwały powrotu mężczyzn.

- Na Boga! - zawołała Judyta. - Mów prędzej, gdzie ojciec?

- Stało się z nim nieszczęście, którego ukrywać nie mogę - odparł ze spokojem Zwierzobójca. - Wraz z Harrym dostali się do niewoli Mingów i tylko Bóg jeden wie, czym się to skończy. Łódki dobrze schowałem.

Nieprzyjaciele nie odnajdą ich. Dotrzeć do nas mogą tylko wpław. Pod wieczór oczekuję wodza Delawarów, Szyngaszguka, z którym będziemy bronili naszej fortecy, dopóki nie otrzymamy pomocy z najbliższej twierdzy.

Tu, pokrótce, Zwierzobójca opowiedział dziewczętom, co się stało.

Słuchały go z natężoną uwagą. U Getti ukazały się łzy w oczach, mimo to nie straciła ani jednego wyrazu, Judyta zawołała:

- Nie opowiedziałeś nam wszystkiego. Słyszałyśmy niedawno jeszcze wystrzały. Na pewno walczyłeś z czerwonoskórym?

- W istocie, po raz pierwszy w życiu. Była to jednak nie walka ale drobnostka. Jeżeli jednak uda mi się zamiar przywiezienia tutaj Szyngaszguka, stoczymy wówczas bój na śmierć i życie. Nie damy czerwonoskórym dostać się do nas i zawładnąć naszym fortem.

- Kim jest ów Szyngaszguk? - z ciekawością pytała Judyta.

- Szyngaszguk jest potomkiem wielkiego plemienia Mohikanów. Przodkowie jego byli dzielnymi wodzami i on za ich przykładem stoi po stronie Delawarów. Teraz, gdy wokoło trwa wojna, uderzymy wraz z nim na Mingów z następującej przyczyny: jeden z delawarskich wodzów ma córkę imienię Witawa, piękną jak malowanie. Wielu miała konkurentów, a w tej liczbie i mego przyjaciela Wielkiego Węża, jest to właściwe jego imię, pięknego niezwykle młodziana, który jej się bardzo podobał. Kiedy kilka tygodni temu na wielkich jeziorach Mohikanie łowili ryby, Witawę pochwycono. Wielki Wąż chce odszukać dziewczynę i oswobodzić ją.

Dzień ciągnął się bardzo wolno, wszyscy niecierpliwie oczekiwali na Szyngaszguka. Zwierzobójca silnymi łańcuchami przywiązał łódki do domu, sam zaś siadł wraz z dziewczętami do kajaka, bojąc się pozostawić je same w forcie i popłynęli na spotkanie. Dął silny wicher i Zwierzobójca skierował kajak ku temu miejscu, gdzie wczoraj byli wzięci do niewoli Harry i Tom, aby Indianie byli przekonani iż przybywają dla układów z nimi o jeńców, a potem jednak zakręcił ku korytu rzeki, zarzucając kotwicę niedaleko od brzegu. Słońce zniknęło za górami i jezioro z wolna pogrążało się w cieniu. Judyta stojąc w oknie kajuty, patrzyła nieruchomo w dal, nagle zawołała:

- Patrz Zwierzobójco! Na skale stoi indiański wojownik. Nad lewym uchem ma orle pióro.

- Bogu dzięki, to on, Szyngaszguk - z radością zawołał młodzieniec, przyciągając liną łódź do brzegu.

Kajak lekko się zakołysał, po czym drzwi kajuty otwarły się na oścież, a w nich ukazał się młody wojownik. Judyta i Getti krzyknęły z przerażenia. Powietrze zahuczało okrzykami Indian. Niektórzy z nich z rozpędem rzucali się do wody.

- Zwierzobójco, wiosłuj prędzej - wołała Judyta. - Po jeziorze płynie mnóstwo Indian.

Młodzieniec wraz z Szyngaszgukiem podbiegli do wioseł i zaczęli pracować z całą siłą. Kajak ruszył jak strzała, wyprzedzając tubylców tak bardzo, iż ani jedna kula nie mogła go dosięgnąć. Uniknęli na razie niebezpieczeństwa, dziewczęta zaczęły szykować wieczorne pożywienie, przyjaciele zaś opowiadali swoje przygody w języku Delawarów. Szyngaszguk objaśnił, iż ledwie uszedł niebezpieczeństwu, dzięki najwyższej ostrożności, z rąk pobratymców, którzy wokoło porozstawiali straże.

- Czyś nie słyszał co o jeńcach Mingów: ojcu tych dziewcząt i pewnym myśliwym?- zapytał Zwierzobójca.

- Szyngaszguk widział ich - brzmiała odpowiedź.

- Pewno są skuci w kajdanach i źle się z nimi obchodzą.

- Bynajmniej. Mingów jest tylu, że uważają za zbyteczne wprost pilnowanie swych jeńców. Jedni z nich dozorują, inni śpią, inni udali się na przeszpiegi, ktoś jest na łowach. Dziś obchodzą się z nimi jak z braćmi, a jutro zdejmą z nich skalpy.

- Judyto, Getti, słuchajcie - zawołał myśliwy, zwracając się ku dziewczętom. - Wielki Wąż widział jeńców i mówi, że oni są zdrowi i obchodzą się z nimi dobrze.

- Ach, jakże jestem szczęśliwa - zawołała Judyta - być może uda się nam ich ocalić.

Zwierzobójca w krótkich słowach opowiedział Szyngaszgukowi zdarzenia poprzedniego dnia. Młody Indianin ucieszył się bardzo, że jego przyjaciel zasłużył na miano Sokolego Oka. Gdy kajak podpłynął do fortecy na jeziorze, ściemniało się już zupełnie i wkrótce wszyscy udali się na spoczynek. Przyjaciele po kilka razy wstawali w nocy, obchodząc obejście wokoło. Pomimo iż wszystko wydawało się być w porządku, rankiem dostrzeżono brak jednej łódki, a jednocześnie zniknięcie Getti. Domyślono się, że postanowiła udać się do obozu Mingów, aby ocalić jeńców. Lękając się, by nie wpadła w ręce Indian, udano się na poszukiwania i po dwóch godzinach powrócono lecz bez dziewczyny. Judyta była bardzo smutna i milcząca. Trwożył ją niepewny los ojca i siostry. Zwierzobójca, o ile mógł, starał się uspakajać ją i zapewniał iż Mingów łatwo jest przekupić, bowiem chętnie wymieniają jeńców na kosztowności.

- Strach pomyśleć, że mogą zabić ojca, - zawołała młoda dziewczyna ze łzami w głosie. - Z radością oddam wszystko, co posiadam, niestety, lękam się iż nie starczy tego na wykup. Zresztą - dodała po chwilowym namyśle - przyszła mi do głowy pewna myśl. Tam w kącie stoi kufer, gdzie znajdować się mogą jakieś wielkie kosztowności. Tak sądzę, gdyż ojciec w naszej obecności nigdy go nie otwiera i zawsze dziwnie tajemniczo nań patrzy.

Klucz od kufra rychło odnaleziono. Zwierzobójca z trudem otworzył trzy ciężkie, zardzewiałe zamki i podniósł wieko. Na wierzchu leżało męskie ubranie z cieniutkiego sukna i kobieca odzież.

- Czemu mamy szperać w cudzych rzeczach - zauważył Zwierzobójca.- Dla Indian dość będzie i tych ubrań.

- Ojciec dla mnie to swój, a nie obcy - dumnie wyrzekło dziewczę. - Chodzi tu o jego życie. Muszę przepatrzeć wszystko.

Pod ubraniem leżały dwa nabite pistolety. Myśliwy, dla uniknięcia nieszczęścia rozładował je, przy czym jeden z nich rozleciał się na kawałki, nie czyniąc jednak szkody nikomu. Po pistoletach Judyta wyjęła jakiś błyszczący instrument oraz skrzyneczkę z szachami. Szachy były wspaniale wyrzeźbione z kości słoniowej, większe, niż spotykano. Na koniach siedzieli zbrojni jeźdźcy, na słoniach mieściły się piękne wieżyczki, piesi zaś wyobrażali wieśniaków w różnych ubiorach.

Judyta i Zwierzobójca z ciekawością zaczęli oglądać piękne figurki. Przy czym młody myśliwy wyraził przypuszczenie, że muszą to być jakieś bożki pogańskie, a Szyngaszguk wpadł w taki zachwyt, że zupełnie zapomniał o swoich godnościach indiańskich. Najbardziej podobały mu się słonie, toteż z widocznym żalem po długim oglądaniu zwrócił szachową figurkę.

- Dobre są dla Mingów - zauważył. - Mingo nie zna słoni, będą ich skarbami.

Postanowiono zaproponować dzikim figurki słoni z wieżyczkami jako wykup jeńców, resztę szachów schowano do kufra. Zwierzobójca zatrzasnął wieko i położył klucz na miejscu.


 

                                                                Rozdział 4

 

Zebrani tak byli zajęci oglądaniem szachów, iż zapomniawszy najzupełniej o zagrażającym niebezpieczeństwie drgnęli z przerażenia, posłyszawszy zbliżające się kroki. Zwierzobójca chwycił za broń, jednocześnie nakazując Szyngaszgukowi ukryć się. Gdy drzwi się otwarły, stanęła w nich Getti z młodym indiańskim chłopcem.

Zwierzobójca, z pozornym spokojem, najobojętniej wyszedł popatrzeć, czy na przystani nie znajdują się inni czerwonoskórzy - nikogo nie było, jedna tylko, zbita z sosnowych pni niewielka tratwa, którą Indianin przywiózł Getti.

- Wszystko to stało się z powodu grzebania w cudzych kufrach - mruczał młody myśliwy. - Powinniśmy być ostrożni. Zamiast chłopca mogło się zjawić kilkunastu Indian. Wygląda na to, że Mingowie chcą rozpocząć układy o wydanie jeńców. Zobaczymy, jakie wrażenie wywołają na Indianinie nasze pionki.

Ujrzawszy słonie, chłopiec popadł w niezwykły zachwyt, wykrzykując od czasu do czasu: - hu! hu! hu!

Po chwili, Zwierzobójca dotknąwszy palcem jego gołego kolana rzekł:

- Chcę mówić z moim młodym przyjacielem z Kanady. Słuchaj mnie uważnie. W waszym obozie jest dwóch jeńców. Czy nie wiesz co z nimi zamierzają zrobić?

Chłopak ze zdziwieniem spojrzał na myśliwego, następnie przyłożył do ucha wskazujący palec i otoczył nim wokoło głowy, pokazując w jaki sposób skalpują.

- Czemu wodzowie nie chcą odprowadzić jeńców do swych wigwamów?

- Droga tam daleka, a na niej pełno bladych twarzy. Wigwamy przepełnione, a skalpy drogie.

- Zrozumiałem - odparł Zwierzobójca. - Wracaj więc do swoich i powiedz im, że dziewczęta pragną wykupić jeńców, w zamian dają dwie takie figurki.

Chłopiec indiański kiwnął głową, chciał jednak wziąć na pokazanie jednego słonia. Zwierzobójca stanowczo odmówił jego żądaniu. Nie zgodził się też na danie mu łódki.

- Gdy blade twarze powrócą tutaj, wodzowie otrzymają dwoje zwierząt -
powiedział stanowczo.

Czerwonoskóry odpłynął z powrotem, na własnej sosnowej tratwie. W czasie gdy Zwierzobójca rozmawiał z chłopcem Getti odszukała Szyngaszguka.

- Ty jesteś Szyngaszguk, Wielki Wąż - zapytała - nieprawdaż?

- Szyn-gasz-guk - odparł Indianin - akcentując każdy z wyrazów.

- Mam dla ciebie wiadomość. Witawa, dziewczyna delawarska, będąca w niewoli u Mingów, poleciła, bym ci. powiedziała, abyś się ich strzegł.

Indianin drgnął usłyszawszy imię Witawy. Nie przypuszczał na chwilę nawet, aby porwana narzeczona mogła znajdować się tak blisko niego.

- Prosi cię - mówiła Getti - abyś przypłynął po nią łódką do wielkiego cypla dziś wieczorem, kiedy wielka gwiazda zapłonie ponad pagórkiem.

- Dobrze, Szyngaszguk wszystko zrozumiał i wszystko wypełni - odparł wódz.

W tej chwili Zwierzobójca przywołał Indianina, a Getti wróciła do siostry.

- Zastanówmy się co musimy uczynić jeżeli nasze układy do niczego nie doprowadzą - rzeki myśliwy do swojego przyjaciela.

- Lękam się nocnego najazdu Mingów, chyba w łodzi będzie bezpieczniej.

Postanowiono niezwłocznie przenieść cały majątek, broń i proch na łódź. Nie zdołali jeszcze zabrać się do przenoszenia, gdy ukazała się tratwa, tym razem już z dwoma Indianinami. Gdy przybliżyli się na jakieś 50 kroków od przystani, Zwiorzobójca krzyknął do Indian, aby się zatrzymali.

- Czy jesteście wodzami? - spytał rozkazująco.

- Hu! - odkrzyknął starszy. - Blady jest bardzo śmiały. Nazywam się Riwenoac, Delawarowie drżą z przerażenia na sam dźwięk tego imienia. A jak zowie się mój młody przyjaciel?

Zwierzobójca milczał chwilę, a potom dumnie, wyprostowawszy się, rzekł:

- Jeden z waszych wojowników, którego duch powędrował wczoraj do krainy Wiecznych Łowów, rzekł, iż zasługuję na miano Sokolego Oka, gdyż spojrzenie moje okazało się bardziej bystre od jego, w czasie walki na śmierć i życie.

- Brat mój, Sokole Oko, przysłał Huronom przyjemną wieść, iż posiada zwierzęta o podwójnych ogonach. Czy zechcecie pokazać je swoim przyjaciołom?

- Dobrze, Mingo - rzekł myśliwy - rzucę ci jednego z nich, jeżeli jednak nie zwrócisz mi go, wpakuję ci kulę w łeb!

Szachowy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin