Rozdział 7.doc

(90 KB) Pobierz
Rozdział 7

Rozdział 7

 

     Ciemnie była oddalona o ponad kilometr od mojego tymczasowego lokum. Znajdowała się w wiktoriańskiej dzielnicy z jej eleganckimi witrażami i zdobieniami. Był to jedyny klub nocny w okolicy, który gromadził niemal wyłącznie przedstawicieli innych ras. Często dochodziło tam do incydentów. Za moich rządów w Savannah spaliłam dwie poprzednie wersje Ciemni ze względu na bójki i zabójstwa ludzi, do jakich doszło. W końcu nauczyliśmy się bawić razem, opracowując pewne rozsądne zasady współistnienia, zgodnie z którymi, z wyjątkiem tygodnia księżycowej pełni, mogły tam bywać wilkołaki. Pozwalano też uczęszczać tam ludziom, ale tylko w towarzystwie nocnych wędrowców.

     Szybko weszłam do Ciemni, gdzie, jak wiedziałam, zastanę Knoxa. Po drodze zadzwoniłam w kilka miejsc ze swojej komórki, przygotowując się na wszelkie okoliczności. Za rogiem ulicy natknęłam się na długą kolejkę do klubu, złożoną głównie z ludzi. Dwóch rosłych facetów w czarnych podkoszulkach strzegło drzwi wejściowych. Jeden z nich był wilkołakiem, wilkołakiem drugi wampirem i obaj pilnowali, żeby osobnicy obu ras byli wpuszczani do klubu i przyzwoicie tam traktowani.

     Kiedy podeszłam, oczy nocnego wędrowca rozbłysły w zdumieniu. Odstąpił od drzwi, aby wpuścić mnie do środka.

     - Miro – odezwał się szeptem – tu jest spokojnie, daję słowo.

     Powstrzymałam się przed udzieleniem mu ostrej odpowiedzi. Zignorowałam też tłumek, któremu nie spodobało się, że wpuszczono mnie poza kolejką. Choć słowa bramkarza zdenerwowały mnie, rozumiałam, dlaczego je wypowiedział. Ostatnim razem, kiedy pokazałam się w Ciemni, musiałam rozprawić się z dwoma nocnymi wędrowcami, kiedy złamali parę podstawowych zakazów obowiązujących w tym klubie – pożywiania się krwią w jego obrębie i przemieniania ludzi.

     Szybko przeszłam przez wąski korytarz z dwiema pustymi szatniami i zatrzymałam się przed głównym pomieszczeniem. Ciemnia była przybytkiem dekadenckiego luksusu. Salę spowijał półmrok, a kinkiety rozmieszczone w różnych punktach rzucały przyćmione czerwonawe światło. Pod ścianami znajdowały się przedziały ze stolikami, częściowo przesłonięte grubymi aksamitnymi kotarami. Pośrodku był wielki parkiet taneczny, na którym różni osobnicy kołysali się teraz i kiwali w rytm wolnej, hipnotycznej muzyki. O ile w Porcie dominowały mocne i szybkie rytmy, wzbudzające w bywalcach gorączkowe żądze, o tyle Ciemnia powoli oddziaływała na zmysły. Port był dla ludzi, którzy udawali mrocznych drapieżników; Ciemnia powstała dla drapieżców, którzy nie chcieli zdradzać swojej tożsamości.

     Omiotłam wzrokiem salę, używając swojej mocy, by odszukać Knoxa. Barek po lewej stronie był, jak zwykle, pustawy. Korzystały z niego tylko wilkołaki oraz ludzie towarzyszący nocnym wędrowcom. Sprzedaż napojów alkoholowych nie stanowiła podstawy utrzymania tego lokalu. Był to ekskluzywny klub. Nocni wędrowcy i wilkołaki, którzy tu przychodzili, znajdowali się na liście członków klubu i opłacali roczne składki. Co więcej, jeśli przyprowadzali ze sobą gości, musieli uiszczać dodatkową opłatę. Przynależność do bywalców Ciemni świadczyła o wysokim statusie, będąc oznaką zamożnością. A im więcej gości ktoś tu sprowadzał, tym był bogatszy.

     Opłacanie składek nie gwarantowało jeszcze wejścia tutaj. Jeżeli klub się zapełnił – bramkę zamykano, żeby unikać sporów. Ponadto jeśli ktoś mnie akurat wkurzył, to trafiał na „czarną listę” tych, co nie mieli wstępu, dopóki tego nie odwołam.

          Zaledwie stanęłam w progu głównej sali, gdy z jed­nego z boksów wyłonił się wysoki, szczupły nocny wę­drowiec i zaczął mi się przyglądać. Nie uprzedziłam Kno­xa, że przyjdę, więc moja obecność w tym nocnym klubie musiała go zaskoczyć. Wskazał głową w prawo, a potem odwrócił się i ruszył w tamtym kierunku. Przeszłam przez parkiet, przeciskając się przez roztańczony tłumek, i dotarłam do Knoxa, gdy otwierał drzwi wiodące na tyły bu­dynku. Znajdowało się tam kilka prywatnych pokojów wykorzystywanych do sycenia się krwią i na inne poczy­nania. Pożywianie się w głównej sali było wyraźnie zabro­nione wampirom.

     Knox przesunął palcem wskazującym po moim gołym ramieniu i otarł z niego resztkę krwi, jaką pozostawiłam przez nieuwagę.

- Wygląda na to, że miałaś interesujący wieczór. – Powoli cedził słowa. Rzeźnik?

Gwałtownym ruchem schwyciłam go za nadgarstek, kiedy podnosił palec do ust, powstrzymując go przed spró­bowaniem tego, co uznał za krwawy posiłek.

- Naturi.

Knox cofnął się, zaczął gorączkowo wycierać dłoń o swoje czarne spodnie, a z ust wyrwała mu się wiązanka niemieckich przekleństw.

Mierzący prawie metr osiemdziesiąt Knox był wysmukły i szczupły; same kości i twarde mięśnie. Liczył sobie niecałe dwa stulecia, był więc jeszcze dosyć młody, ale bardzo silny i inteligentny jak na swój wiek. Nie powin­no to jednak dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, kto go stwo­rzył. Valerio bardzo rzadko przemieniał ludzi w wampiry, ale w przypadku Knoxa tak właśnie postąpił, jak zwykle wykazując się przy tym się wielką ostrożnością.

     Knox przeniósł się na moje terytorium niespełna dwa­dzieścia lat temu i niemal cały ten czas służył jako mój asystent wśród nocnych wędrowców. Choć oficjalnie ta­ka funkcja nie istniała, to faktycznie był kimś w rodzaju zastępcy wodza na danym terenie, czyli mnie. Sama jego obecność pomagała w utrzymaniu porządku. Jednakże ni­gdy nie wykorzystywałam go w roli egzekutora. Choć miał wystarczająco dużo siły do takich zadań, wolałam załatwiać takie sprawy osobiście.

     - Czy Rzeźnik jest w zmowie z naturi? – zapytał Knox, gdy w końcu się uspokoił.

     - Właściwie sprezentował mi tego naturi powiedzia­łam, lekko wzruszając ramionami. Odwróciłam się i prze­szłam obok obitej czarną skórą kanapy i podobnych foteli przy przeciwległej ścianie. Usiadłam na podłodze z nogami ugiętymi w kolanach. Byłam zmęczona i potrzebowałam kilku chwil na zastanowienie.

     Knox przysunął bliżej mnie otomanę i usiadł na jej skraju.

     - Zjawia się na twoim terenie, zabija pięciu nocnych wędrowców, a potem daje ci naturi w prezencie. Wybacz, jeśli powoli myślę, ale co to ma znaczyć?

     - Sprawa jest bardziej złożona powiedziałam cicho, rzucając obok zakrwawiony podkoszulek, który ze sobą przyniosłam. Przesunęłam palcami po grubym czarno-sza­rym dywanie na podłodze, który wygłuszał rozmowy prowadzone w tym pokoju.

     - Chciałbym, żeby tak było - stwierdził Knox.

     Oparłam głowę o ścianę, spojrzałam w górę i dostrze­głam, jak odgarnia sobie z czoła kosmyk jasnych włosów. W trakcie minionych kilku lat przywykłam już do zgryź­liwego poczucia humoru Knoxa. Niełatwo było wyprowa­dzić go z równowagi, ale sądząc po zmarszczkach, jakie pojawiły się teraz wokół jego ust, wyglądało na to, że natu­ri to właśnie jedna z tych poruszających go spraw. Byłam wdzięczna Valerio, że poświęcił czas, aby udzielić Knoxowi nauk na ten temat.

     - Muszę na jakiś czas opuścić miasto – powiedziałam, zaciskając palce w pięść. Wolałam tu być, skoro natu­ri tali się po moim terenie, ale należało położyć kres tej sprawie.

     - Wyjeżdżasz z powodu Rzeźnika czy naturi?

     - Z obu powodów. W czasie mojej nieobecności roze­ślij wiadomość, że chcę, aby wszyscy trzymali się blisko miasta. Nikomu nie wolno polować na własną rękę, dopóki nie wrócę albo nie dam znać, że to bezpieczne. I nie wspo­minaj o naturi. Nie chcę tu paniki.

     Knox potarł dłonią skronie i czoło, przez moment wpatrując się w pustkę.

     - To skomplikuje... pewne sprawy.

     Wiedziałam, o co mu chodzi. Chociaż my, nocni wę­drowcy, zbieraliśmy się często w Ciemni, to z natury by­liśmy samotnikami, istotami niezależnymi. Zmuszanie wampirów do przebywania razem przez dłuższy okres wró­żyło kłopoty. Jednak wieść, że naturi krążą w okolicy, jesz­cze pogorszyłaby sytuację.

- Liczę, że uporam się z tym. Gdzie Amanda?

- Na koncercie w SSU - odrzekł Knox, mając na my­śli Uniwersytet Stanowy w Savannah. Była to stosunko­wo niewielka uczelnia, ale często organizowała występy różnych zespołów, znanych i nieznanych. Stanowiła także świetny teren łowiecki dla nocnych wędrowców. - Chcesz, żebym ją wezwał?

- Nie, pogadaj z nią po koncercie, wprowadź ją w szczegóły. Niech ci pomaga w utrzymaniu porządku.

Chociaż oboje bardzo różnili się z wyglądu, często nazywałam ich bliźniętami z reklamy gumy do żucia Doublemint, ze względu na podobny odcień jasnoblond włosów. Amanda nie miała jeszcze nawet pięćdziesięciu lat, ale wampiryzm był dla niej czymś takim jak woda dla ryby i najwyraźniej omijały ją problemy typowe dla jej wieku. Nie miałam pojęcia, kto ją stworzył. Po prostu pojawiła się na moim terytorium dziesięć lat temu i od razu znalazła tu swoje miejsce. Dzięki swojemu opty­mistycznemu, a przy tym zdecydowanie bezwzględne­mu charakterowi szybko przypadła mi do serca. Pomimo swojego młodego wieku potrafiła utrzymać w garści nie­których z młodszych nocnych wędrowców. Jeśli Knoxa uważano za mojego zastępcę, to Amanda zapewniła so­bie nieoficjalne stanowisko adiutanta.

- A co z Rzeźnikiem?

- Zniknie z mojego terenu, zanim wyjadę.

Jeszcze nie postanowiłam, co zrobię z łowcą, ale nie miałam zamiaru pozostawiać go tu na czas swojej nieobec­ności. Był zbyt niebezpieczny, aby zostawić go przy życiu, i zbyt ważny, by go zgładzić. Ciągle ważyłam argumenty na szali przed podjęciem ostatecznej decyzji w jego sprawie.

Knox otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale umilkł na odgłos pukania do drzwi.

- Wpuść go - poleciłam, wstając pospiesznie. Wyczu­łam już zbliżanie się wykidajły i wiedziałam, że może zja­wić się w tym pokoju tylko z powodu przybycia gościa, któ­rego zaprosiłam.

- Zdaj się na własną ocenę sytuacji. Po tonie moje­go głosu Knox zorientował się, że powinien już odejść. Ja­snowłosy wampir kiwnął głową i opuścił pokój, do którego wszedł Barrett Rainer.

Szerokie bary i masywna budowa ciała zdradzały, że Barrett to wilkołak. Był ważącą jakieś sto dwadzieścia kilo­gramów górą mięśni, poruszał się jednak przy tym z subtelną, taneczną gracją, jak zwinne zwierzę w ludzkiej skórze. Najbardziej zdumiewało to, że stał na czele jednej z naj­potężniejszych sfor w całym kraju. Sfora z Savannah nie była najliczniejsza pod tym względem przewyższała ją ta z Montany lecz jej członkowie przeszli staranne wychowanie i przeszkolenie, a niektórzy z nich znaleźli się w wy­branym gronie dzięki swojej sile, zwinności i inteligencji.

Czołową pozycję w tej grupie zajmował właśnie Barrett Rainer. Tak jak jego poprzednicy, Barrett był już od uro­dzenia szkolony do objęcia obecnej roli. Sforę z Savannah wyróżniało to, że od samego początku kierował nią ktoś z rodu Rainerów.

Właśnie ta trwająca od lat ciągłość umożliwiła mi zacie­śnienie stosunków z okolicznymi wilkołakami. Najczęściej wampiry i wilkołaki niezbyt dobrze ze sobą żyją, a obie strony próbują wykroić dla siebie kawałek danego terytorium. Tyl­ko dzięki nieustannym pertraktacjom z Barrettem, jego ojcem i dziadem zdołałam utrzymać stabilny pokój. Nie znaczy to, że od czasu do czasu nie dochodziło do drobnych konfliktów, ale przynajmniej nie przeradzały się one w ustawiczne wojny i kruche rozejmy, znane z innych regionów świata.

Barrett przeczesał sękatymi palcami krótkie zmierzwio­ne włosy. Miał na sobie szary garnitur, bez krawata, z od­piętymi dwoma górnymi guzikami koszuli. Dochodziła dru­ga w nocy. Sądząc po tym, jak szybko tu dotarł, mogłam się domyślać, że wezwałam go, gdy akurat wychodził ze swojej restauracji Bella Luna na drugim końcu miasta.

- Wyglądasz okropnie powiedział, kiedy Knox za­mknął za sobą drzwi, pozostawiając nas sam na sam.

- I kto to mówi odparłam z kąśliwym uśmieszkiem. – Ty też wyglądasz niezbyt schludnie.

- Kilka nocy temu było letnie księżycowe przesilenie. Nadal dochodzimy po tym do siebie. Barrett nieznacznie wzruszył ramionami, ale nawet ten gest wyszedł mu jakoś sztywno i niezgrabnie.

Nie orientowałam się zbyt dokładnie w szczegółach, ale wiedziałam, że to przesilenie wypadało w pełnię księży­ca między letnimi a jesiennymi zbiorami i stanowiło gorący okres dla odmieńców takich jak wilkołaki. Były to trzy dni gorączkowych łowów, walk i seksu. Kiedyś droczyłam się z Barrettem, że nocnym wędrowcom księżyc nie jest potrzeb­ny do wyznaczania czasu na orgię, że na to zawsze jesteśmy gotowi. Dziś jednak nie czułam się w nastroju do żartów. Po­trzebowałam sfory Barretta i to w najlepszej kondycji.

- Jak tam rodzinka?

- Nasycona odpowiedział, pocierając nasadę nosa. – Co jest grane, Miro? Zazwyczaj nie zajmujesz się spraw­dzaniem wilkołaków o drugiej nad ranem.

- Tej nocy w Porcie zamordowano kilku ludzi. Klub częściowo spłonął, zanim przybyłam na miejsce odpar­łam, starannie dobierając słowa. Barrett nie odezwał się na to, tylko skinął głową, ale usłyszałam, że wziął głęboki wdech. Nagle ściągnął krzaczaste brwi. Szybko wypuścił powietrze i nabrał je ponownie, pociągając nosem. Na je­go twarzy malowało się zmieszanie. Wyczuł na mnie woń Neriana, lecz nie potrafił jej rozpoznać. Wątpiłam, czy jego ojcu by się to udało. Przetrwało tak niewielu naturi, że od lat nie widziano żadnego z nich w tych okolicach.

Umilkłam na chwilę, nie chcąc nawet szeptem wypo­wiadać słów, które mogły zdruzgotać jego świat, jednak nie miałam wyboru. Ściągnęłam go tutaj po to, by przynaj­mniej spróbował ochronić swoich pobratymców.

- Naturi uderzyli...

- To właśnie poczułem! warknął. Ze zmarszczonym nosem postąpił dwa kroki w moim kierunku. Jego sze­roko otwarte oczy zaiskrzyły się, gdy na mnie popatrzył. Rozwarł dłonie, zakrzywiając palce na kształt szponów. Cuchniesz naturi.

- W mieście jest łowca. Przekazał mi... wystawił mi pewnego naturi z mojej przeszłości. Urwałam ponownie i zwilżyłam językiem usta. Przypominałam sobie dra­styczne szczegóły mojej dawnej niewoli u naturi, zastana­wiając się, ile powinnam teraz wyjawić Barrettowi. Ten naturi już nie żyje, ale co najmniej dwóch innych poszu­kuje jego i tamtego łowcę. To właśnie oni narobili bigosu w Porcie.

Barrett odszedł ode mnie w kierunku przeciwległej ściany, przyciskając dłonie do skroni, jakby miał ostry atak migreny.

- Miro... Wypowiedziane przez niego moje imię za­brzmiało jak cichy skowyt.

- Masz jakiś plan awaryjny? spytałam, usiłując mó­wić spokojnie.

Barrett obrócił się ku mnie raptownie.

- Plan awaryjny? powtórzył. To tak, jakbym ja cię zapytał, czy masz plan awaryjny na dzień, w którym nie zajdzie słońce. Oczywiście, że nie! Nie słyszałem o nikim, kto zetknąłby się z naturi. Znam ich tylko z opowiadań, twoich i swojego pradziada.

Czułam wzbierające w nim wzburzenie, ale zdołał za­panować nad paniką. Dla naturi wilkołaki były kimś nie­wiele lepszym od niewolników, pachołkami w wojnie z bori i z ludzkością. Uwięzione na styku świata zwierzęcego i ludzkiego nie miały wyboru i musiały okazywać naturi pełne posłuszeństwo.

- Skrzyknij swoją sforę i przygotuj ją do walki. Ja... Muszę na jakiś czas opuścić to miasto.

- Wyjeżdżasz teraz? Przecież to twoje terytorium! Tylko wampiry mogą walczyć z naturi! zawołał Barrett, robiąc kilka wielkich kroków w moim kierunku. Ledwie oparłam się chęci, by położyć mu rękę na piersi i zatrzymać w przyzwoitej odległości. Nie chciałam poczuć się przytło­czona jego obecnością. Nerwy i tak miałam już napięte od czasu spotkania z Danausem i naturi; bliskość rozwście­czonego wilkołaka na pewno mnie nie uspokajała.

- Muszę zapobiec pogarszaniu się sytuacji, a nie mogę tego zrobić tutaj - rzuciłam. Wcale nie miałam ochoty wy­jeżdżać. Nie chciałam pozostawiać swojego ludu. Nie mia­łam jednak żadnych wieści od Sabatu na temat Danausa. Nie mogłam tkwić tu bezczynnie, wyczekując, aż prześlą jakieś informacje o naturi. Wiedziałam, że większy będzie ze mnie pożytek w Starym Świecie niż w Nowym. Musia­łam więc wyjechać.

- Pogarszaniu? – zapytał Barrett.

Odwróciłam oczy. Nie miałam pojęcia, co wilkoła­ki wiedziały o pieczęci, czy też o tym, co zaszło w Machu Picchu przed wieloma laty, ale nocni wędrowcy z zasady nie rozmawiali o tym z nikim spoza swojej rasy. Mogliśmy współdziałać ze sobą, gdyby doszło do starcia z naturi, ale nocni wędrowcy instynktownie dążyli do panowania nad innymi, a posiadanie informacji było tu sprawą najwyższej wagi. Nie mówiliśmy więc innym więcej, niż było to abso­lutnie niezbędne. Bez względu na to, jak szanowałam Barretta i jak mu ufałam, nie byłam w stanie przełamać naro­słych przez sześćset lat uwarunkowań.

- Oni próbują powrócić wyjaśniłam krótko. Po­wiem ci więcej, gdy sama się czegoś dowiem.

Warknęłam ostrzegawczo, zanim jego ręka zetknęła się z moim tułowiem, a paznokcie zamieniły się w długie czarne szpony. Odskoczyłam do tyłu, opierając się pleca­mi o ścianę. Choć byłam szybka, z powodu tej ściany nie mogłam od niego uciec. Poczwórna krwawa rysa pojawiła się na moich żebrach i brzuchu. Skórzany top zapobiegł głębszemu zranieniu, ale brzuch miałam zupełnie odsło­nięty.

Chciałam obrzucić Barretta ostrymi słowami, ale do­strzegłam, że wpatruje się w swoją drżącą dłoń, wymazaną teraz moją krwią.

- Przepraszam, Miro. Ja... Nie wiem, jak to się stało powiedział głosem cichym i stłumionym. Zamrugał, jego oczy zalśniły barwą ciemnej miedzi. Poczułam ucisk w żo­łądku.

- Barrett? Wciąż stałam przy ścianie, balansując na czubkach placów stóp i starając się zachować tych kilka centymetrów wolnej przestrzeni. Każdy gwałtowny ruch wydawał mi się ryzykowny.

- Myślę... Myślę, że oni tu są.

Wtedy jego oczy znowu rozbłysły. A więc naturi tu byli i zawładnęli Barrettem, czyli Alfą, przywódcą sfory z Sa­vannah.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin