Smutek szczegółów.doc

(71 KB) Pobierz
Autor: Jonathan Carroll

Autor: Jonathan Carroll

Tytul: Smutek szczegółów

 

(Sadness of Details)

 

Z "NF" 3/91

 

Kiedyś mnóstwo czasu spędzałam w "Cafe Bremen". Kawę podają

tam gorzką i przepyszną. a błękitne aksamitne siedzenia jak

pióra cyraneczki wprawiają w dobry nastrój, niczym starzy

przyjaciele. Duże okna witają światło poranka tak, jak Herr

Ritter, kelner, wita każdego wchodzącego. Nie trzeba wiele

zamawiać: filiżankę herbaty lub kieliszek wina. Sąsiednia

piekarnia dostarcza dwa razy dziennie rogaliki. Późnym

wieczorem kawiarnia wypieka własną specjalność dla nocnych

marków, coś jakby pączki wielkości kieszonkowego zegarka.

Ogrzany talerz pełen takich pyszności późnym zimowym

wieczorem stanowi wspaniałą ucztę.

   Kawiarnia czynna jest dziewiętnaście godzin na dobę.

Zamykana tylko raz do roku, 24 grudnia, ale w pierwszy dzień

świąt znów jest otwarta, a stoły przykryte są wtedy zielonymi

i czerwonymi obrusami. W kawiarni jest pełno ludzi w nowych,

kolorowych swetrach, i samotni klienci wyglądają trochę

mniej smutno w tym dniu, który powinno się spędzać w domu.

   W życiu istnieją drobne, namacalne przyjemności: ostatni

numer twojego ulubionego czasopisma, świeża paczka

papierosów, zapach pieczonego ciasta. Wszystko to można

dostać w tej kawiarni; można też czuć się szczęśliwym bez

żadnej z tych rzeczy.

   Często przychodziłam tam posiedzieć, popatrzeć przez

okno, ponucić. Skrywany nałóg. Mój mąż podkrada cukierki,

mama czyta pisma filmowe, a ja nucę. Dajcie mi wolną

godzinę, nic do roboty i dobre okno do wyglądania, a z

przyjemnością zanucę wam całą "Piątą" Mahlera albo dowolną

piosenkę z "Białego Albumu" Beatlesów.

   Sama przyznam, że nie jestem w tym zbyt dobra, ale nuci

się dla jednoosobowej widowni - dla siebie - i ktokolwiek

podsłuchuje, robi to na własne ryzyko.

   Wydarzyło się to późnym listopadowym popołudniem, gdy

całe miasto wyglądało, jakby pokrywała je płynna warstewka

odbitego światła i deszczu. W takie dni deszcz jest

zimniejszy od śniegu, a wszystko wydaje się podlejsze,

bardziej kanciaste. W taki dzień zostaje się w domu, czyta

książkę i pije bulion z grubego, białego kubka.

   Postanowiłam zafundować sobie odpoczynek w "Cafe Bremen",

bo byłam wykończona. Sprzeczki z dziećmi, wyprawa do

dentysty, a potem nie kończące się zakupy: papier toaletowy,

klej, sól. Są to przedmioty niewidzialne, o których

istnieniu w ogóle się nie wie do chwili, kiedy ich zabraknie

i nagle są koniecznie potrzebne. Niewidzialny dzień, kiedy

wyczerpuje cię bieganina w kółko, wykonywanie niewdzięcznych

czynności, koniecznych, ale bez znaczenia: koszmar gospodyni

domowej.

   Kiedy mokra i obładowana torbami weszłam do środka, chyba

jęknęłam z radości, gdy zobaczyłam, że mój ulubiony stolik

jest wolny. Pomknęłam do niego jak zmęczony rudzik do

gniazda.

   Podszedł do mnie zaraz Herr Ritter. W swoim czarnym

garniturze, muszce i z białą ściereczką, jak zwykle

starannie przewieszoną przez rękę, wyglądał elegancko i

bardzo dziewiętnastowiecznie.

   - Wygląda pani na bardzo zmęczoną. Ciężki dzień?

   - Nijaki, Herr Ritter.

   Zaproponował kawałek ciasta z kremem, do diabła z

kaloriami, ale zamiast tego zamówiłam kieliszek czerwonego

wina. Miałam godzinę do powrotu dzieci do domu. Godzinę,

żeby węzły wewnątrz mnie powoli się rozplątały, podczas gdy

ja będę obserwowała przez okno deszcz, który teraz już

wydawał się romantyczny. Ile czasu mogło upłynąć, dwie

minuty? Trzy? Prawie bezwiednie zaczęłam nucić, ale od

stolika za mną dobiegło mnie głośne, długie "Ćśśś!"

   Odwróciłam się speszona i zobaczyłam wpatrzonego we mnie

gniewnego staruszka o bardzo czerwonej twarzy.

   - Nie każdy lubi Neila Diamonda!

   Wspaniałe zakończenie wspaniałego dnia: osądzono mnie za

nucenie "Holly Holy".

   Zrobiłam przepraszającą minę i już się miałam odwrócić,

kiedy kątem oka zauważyłam fotografie, które starszy pan

rozłożył przed sobą na stoliku. W większości były to zdjęcia

moje i mojej rodziny.

   - Skąd pan je ma?

   Sięgnął za siebie, wziął jedno i podał mi je. Powiedział

nie patrząc na mnie: - To twój syn za dziewięć lat. Nosi

przepaskę, bo stracił oko w wypadku samochodowym. Chciał

zostać pilotem, jak wiesz, ale trzeba do tego dobrego

wzroku, więc zamiast tego maluje domy i dużo pije. Ta obok,

to jego dziewczyna. Bierze heroinę.

   Mój syn Adam ma dziewięć lat i zależy mu tylko na

samolotach. Jego pokój nazywamy hangarem, bo wszystkie

ściany wytapetował zdjęciami zespołów latania precyzyjnego:

"Błękitnych Aniołów", angielskich "Czerwonych Strzał" i

włoskich "Frecce Tricolori". Ma tam modele, czasopisma i

tyle przeróżnych rekwizytów samolotowych, że jest to nieco

przytłaczające. Ostatnio spędził tydzień na pisaniu listów

do wszystkich większych linii lotniczych (w tym Air Maroc i

Tarom z Rumunii) z pytaniem, co trzeba zrobić, żeby zostać u

nich pilotem. Mój mąż i ja byliśmy zawsze i oczarowani, i

dumni z obsesji Adama. Nigdy nie myśleliśmy o nim inaczej

jak o przyszłym pilocie. Na zdjęciu, które trzymałam w ręku,

nasz mały, ostrzyżony na jeża, o bystrych zielonych oczach

wyglądał jak wynędzniały osiemnastoletni żebrak. Na jego

twarzy malował się nieprzyjemny wyraz znudzenia,

rozgoryczenia i braku nadziei. Tak mógł wyglądać Adam za

kilka lat, pozbawiony złudzeń, wywołujący drwiny, na widok

którego przechodzi się na drugą stronę ulicy.

   I ta przepaska na oku! Wyobrażenie sobie kalectwa

własnego dziecka jest równie bolesne, jak myśl o jego

śmierci. Nie ma... zgody na coś takiego. Nie może być. A

jeśli już taka tragedia się wydarzy, to zawsze z naszej

winy, bez względu na wiek dzieci czy okoliczności. Jako

rodzice zawsze musimy mieć skrzydła wystarczająco duże, aby

otoczyć nimi dzieci i osłonić je przed krzywdą czy bólem.

To figuruje w naszym kontrakcie z Bogiem, kiedy bierzemy na

siebie odpowiedzialność za ich życie. Tak dobrze pamiętam tę

postać w "Makbecie", która dowiedziawszy się o śmierci

wszystkich swoich dzieci zaczyna nazywać je "pisklętami".

"Gdzie są wszystkie moje pisklęta?". Na widok syna z

przepaską na oku poczułam w ustach smak krwi.

   - Kim pan jest?

   - A to twój mąż po rozwodzie. Myśli, że do twarzy mu z

nowymi wąsami. Uważam, że są nieco idiotyczne.

   Willy całymi latami próbował wyhodować wąsy. Za każdym

razem wyglądał gorzej niż poprzednio. Kiedyś w trakcie

bardzo nieprzyjemnej awantury powiedziałam, że zawsze

zaczyna zapuszczać wąsy, kiedy ma romans. Poskutkowało.

   Na zdjęciu oprócz wąsów miał na sobie jedną z tych

idiotycznych fanowskich koszulek: wymalowana w płomienie i

błyskawice reklamowała zespół heavy-metalowy o nazwie

"Braindead". Złowieszcze było to, że Adam przyniósł ostatnio

do domu ich album i powiedział, że są "przeraźliwi".

   - Nazywam się Czwartek, pani Becker.

   - Dzisiaj jest czwartek.

   - Słusznie. Gdybyśmy się spotkali wczoraj, byłbym

Środą...

   - Kim pan jest? O co tu chodzi? Co to za zdjęcia?

   - To twoja przyszłość. Albo raczej jedna z nich.

Przyszłość jest niepewna i niebezpieczna. Zależy od różnych

czynników.

   Od sposobu, w jaki teraz postępujesz z sobą i z innymi i

jak prowadzisz życie. - Wskazał na zdjęcie, które trzymałam,

a potem rozłożył ręce w geście mówiącym "Cóż można zrobić?

Tak to już jest".

   - Nie wierzę. Proszę mnie zostawić! - Chciałam się

odwrócić, ale dotknął mojego ramienia.

   - Twój ulubiony zapach to woń palącego się drewna. Zawsze

kłamiesz, kiedy mówisz, że pierwszą osobą, z którą spałaś,

był Joe Newman. Tym pierwszym tak naprawdę był Leon Bell,

"złota rączka" twoich rodziców.

   Nikt o tym nie wiedział! Ani mój mąż, ani moja siostra,

nikt. Leon Bell! Tak rzadko o nim myślałam. Był miły i

delikatny, ale i tak bolało, a ja się strasznie bałam, że

ktoś wróci do domu i zastanie nas w moim łóżku.

   - Czego pan chce? - zapytałam.

   Wyjął mi zdjęcie z ręki i położył je z powrotem na stół z

innymi.

   - Przyszłość może wyglądać inaczej. Tak jak linie na

dłoni. Z losem można negocjować. Jestem tu właśnie po to.

   - Co pan chce w zamian?

   - Twój talent. Pamiętasz ten rysunek dziecka pod drzewem,

który zrobiłaś zeszłego wieczora? Potrzebuję go. Przynieś mi

rysunek, a twój syn będzie ocalony.

   - To wszystko? To był tylko szkic! Zajął mi dziesięć

minut. Narysowałam go oglądając telewizję!

   - Przynieś mi go tu jutro dokładnie o tej samej porze.

   - Czy mogę panu wierzyć?

   Podniósł zdjęcie leżące pod spodem. Podsunął mi je przed

oczy: moja stara sypialnia. Leon Bell i ja.

   - Nawet pana nie znam. Dlaczego ja?

   Zsunął zdjęcia razem, jakby były kartami, które chciał

potasować. - Idź do domu i znajdź ten rysunek.

 

Kiedyś byłam całkiem niezła. Chodziłam do szkoły

plastycznej, dostałam stypendium i niektórzy moi nauczyciele

mówili, że mam zadatki na prawdziwą malarkę. A wiecie, jak

na to zareagowałam? Przeraziłam się. Malowałam, bo lubiłam

to. Ale kiedy zaczęto przyglądać się mojej pracy uważnie,

uciekłam za mąż. Małżeństwo (i odpowiedzialność, jaką ze

sobą niesie) jest idealnym parawanem, za którym można się

ukryć, gdy wróg (rodzice, dojrzałość, sukces) wziął cię na

muszkę. Zwiń się pod tą osłoną w kulkę, a nic cię już nie

ruszy. Dla mnie sukces artystyczny nie oznaczał szczęścia,

ale stres i wymagania, których nigdy nie mogłabym spełnić,

rozczarowując w ten sposób ludzi myślących, że jestem lepsza

niż byłam w rzeczywistości.

   Właśnie ostatnio, kiedy dzieci dorosły już na tyle, żeby

same sobie robić jedzenie, kupiłam trochę drogich

angielskich farb olejnych i dwa zagruntowane płótna. Ale

wstydziłam się je wyjąć, bo jedynymi "dziełami sztuki",

jakie zrobiłam przez ostatnie parę lat, były zabawne rysunki

dla dzieci albo bazgrołki w listach do przyjaciół.

   No i szkicownik, mój najstarszy przyjaciel. Zawsze

chciałam prowadzić pamiętnik, ale nigdy nie miałam tej

wytrwałości, jakiej potrzeba, żeby powiedzieć coś na piśmie

o każdym dniu swego życia. Mój szkicownik jest inny, bo

kiedy go zaczęłam, mając siedemnaście lat, obiecałam sobie

rysować w nim tylko wtedy, gdy będę miała na to ochotę albo

gdy zdarzy się coś tak ważnego (urodzenie dzieci, dzień, w

którym odkryłam romans Willy'ego), że muszę coś o nim

"powiedzieć". Będąc staruszką, dałabym go moim dzieciom ze

słowami: "O tych sprawach nie wiedzieliście. Teraz nie mają

już znaczenia poza tym, że mówią wam trochę więcej o mnie,

jeśli to was interesuje". Albo może tylko na niego spojrzę,

westchnę i wyrzucę go.

   Czasem przeglądam szkicownik, ale zwykle mnie przygnębia,

nawet te dobre kawałki, przyjemne wspomnienia. Bo  w

s z c z e g ó ł a c h   j e s t   t y l e   s m u t k u.

Myślałam, że jestem taka modna i olśniewająca w spodniach-

dzwonach w paski, które włożyłam na jakieś duże przyjęcie

tuż po ślubie. Albo ten rysunek Willy'ego przy biurku, pali

cygaro i jest taki szczęśliwy, że kończy artykuł o Fischerze

von Erlachu, dzięki któremu miał zrobić karierę, a który

nigdy nie został nawet opublikowany. Robiłam te rysunki

starannie, z dużą ilością szczegółów, ale teraz widzę tylko

te idiotyczne spodnie albo jego rozgorączkowane palce na

klawiaturze maszyny do pisania. Ale skoro tak mnie to

przygnębia, dlaczego nadal rysuję? Bo to jedyne życie, jakie

mam i nie jestem na tyle pretensjonalna, żeby sądzić, że już

teraz znam odpowiedzi, które przyszłyby mi do głowy, kiedy

się postarzeję. Ciągle mam nadzieję, że kiedy za trzydzieści

czy czterdzieści lat spojrzę na te rysunki, doznam jakiegoś

objawienia, które nieco rozjaśni niektóre fragmenty mego

życia.

   Nie mogłam znaleźć szkicu, którego chciał ten człowiek.

Przeszukałam wszystko: kosze na śmieci, szuflady, stare

prace domowe dzieci. Jak brutalnie narasta panika, jeśli nie

można znaleźć czegoś potrzebnego! Czegokolwiek by się nie

szukało, staje się to najważniejszym przedmiotem na świecie,

choćby nie wiadomo jak było błahe - kluczyk do walizki, czy

rachunek za gaz sprzed roku. Mieszkanie staje się wrogiem;

ukrywa to, czego się szuka, nie reaguje na prośby. Rysunku

nie było w szkicowniku, na stoliku pod telefon, nie

wetknęłam go do kieszeni płaszcza. Ani szare przestrzenie

pod łóżkami, ani zapachy fałszywej sosny i innych

chemikaliów w szafce kuchennej niczego nie ujawniły. Czy mój

syn rzeczywiście straci oko, jeśli nie znajdę jednej głupiej

zarysowanej kartki? Tak, to właśnie powiedział ten starzec.

Uwierzyłam mu, gdy zobaczyłam zdjęcie, na którym byłam z

Leonem.

   To był straszny wieczór, kiedy usiłowałam być dobrą,

starą, normalną mamusią dla rodziny, jednocześnie szaleńczo

szukając rysunku w każdym kącie mieszkania. Przy kolacji

zapytałam od niechcenia, czy ktoś go nie widział. Nikt. Byli

przyzwyczajeni, że w domu pełno jest moich rysunków i

bazgrołów. Czasami któryś z nich spodobał się komuś i

lądował w jego pokoju, ale z tym nie miałam szczęścia.

   Przez cały wieczór zerkałam na Adama, co od nowa dawało

mi siłę do szukania. Miał zwyczajne, ale bystre i przyjazne

oczy. Patrzył prosto na rozmówcę, poświęcając mu całą uwagę.

   O północy nie miałam już gdzie szukać. Rysunek zniknął.

Siedząc przy kuchennym stole ze szklanką soku

pomarańczowego, wiedziałam, że mogę zrobić tylko dwie

rzeczy: powiedzieć prawdę, kiedy spotkam się jutro po

południu z panem Czwartkiem, albo spróbować odtworzyć z

pamięci rysunek, którego żądał. To był tak prosty szkic, że

nie uważałam, aby narysowanie czegoś podobnego sprawiło mi

dużo kłopotu. Lecz narysowanie dokładnie takiego samego?

Niemożliwe.

   Poszłam do salonu i wyjęłam blok. Przynajmniej papier

będzie ten sam. Willy kupował go ryzami, bo był tani i

mocny, i oboje lubiliśmy go używać. Człowiek nie czuł się

winny mnąc kartkę, jeśli zrobiło się błąd. Łatwo mogłam

sobie wyobrazić, jak mnę ten cholerny rysunek i więcej o nim

nie myślę. Dziecko stojące pod drzewem. Dziewczynka w

dżinsach. Kasztan. Co w nim było takiego specjalnego?

   Narysowanie go zajęło mi pięć minut. Pięć minut

upewnienie się, że jest taki, jak go zapamiętałam. Kolejne

pięć przeleżał mi na kolanach, a ja wiedziałam, że to

beznadziejne. Wszystkiego piętnaście minut.

   Następnego popołudnia, zanim jeszcze usiadłam, pan

Czwartek już stukał natarczywie palcem w marmurowy blat. -

Znalazłaś go? Masz go?

   - Tak. Jest w torebce.

   Rozluźnił się. Twarz mu zwiotczała, palec leżał z resztą

dłoni na stole, on sam opadł na aksamitne oparcie. -

Wspaniale. Daj mi go, proszę.

   On poczuł się lepiej, ale ja nie. Z największym

opanowaniem, na jakie było mnie stać, wyjęłam pognieciony

kawałek papieru z torebki.

   Zanim wyszłam z mieszkania, zgniotłam rysunek w ciasną

kulę, aby choć trochę go oszukać. Jeśli nie będzie się

przyglądał zbyt uważnie, może będę bezpieczna. A może nie.

Nie miałam zbyt wielkiej szansy, ale na co jeszcze mogłam

liczyć w tym momencie?

   Ale patrząc, jak starannie wygładza papier i przygląda

się rysunkowi, niby jakiemuś unikatowemu i bezcennemu

dokumentowi, wiedziałam, że lada moment zauważy różnicę i

wszystko diabli wezmą. Zdjęłam płaszcz i wśliznęłam się za

stolik.

   Spojrzał znad rysunku. - Możesz sobie nucić, jeśli

chcesz. To nie potrwa długo.

   Tak lubiłam tę kawiarnię, ale dzisiaj ten człowiek

zmienił ją w nieprzyjemne, groźne miejsce, które chciałam

jak najszybciej opuścić po skończeniu sprawy. Nawet widok

Herr Rittera czytającego przy barze gazetę był irytujący.

Jak życie mogło się toczyć tak normalnie, kiedy w powietrzu

unosił się najgorszy rodzaj magii, gęstej jak dym z cygara?

   - Masz dobrą pamięć.

   - Co to znaczy?

   Sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął kawałek papieru.

Rozwinął go i pokazał mi mój oryginalny rysunek dziewczynki

pod drzewem.

   - Miał go pan!

   Skinął głową. - Oboje bawiliśmy się w chowanego. Ja

powiedziałem, że ty go masz, ty próbowałaś dać mi kopię

mówiąc, że to oryginał. Kto był bardziej nieuczciwy?

   - Ależ ja go nie mogłam znaleźć, bo pan go miał! Dlaczego

pan to zrobił?

   - Bo musieliśmy się przekonać, jak dobrą masz pamięć. To

bardzo ważne.

   - A co z moim synem? - zapytałam. - Czy nic mu się nie

stanie?

   - Gwarantuję. Mogę ci pokazać jego zdjęcie, ale może

lepiej, żebyś po prostu wiedziała, że nic mu nie grozi i że

będzie bardzo zadowolony z życia. Dzięki temu, co dla niego

tu zrobiłaś. - Pokazał na drugi rysunek. - Chcesz zobaczyć

jego zdjęcie?

   Kusiło mnie, ale w końcu odmówiłam. - Proszę mi tylko

powiedzieć, czy będzie pilotem.

   Czwartek skrzyżował ramiona. - Będzie kapitanem

Concorde'a latającego na trasie Paryż-Caracas. Pewnego dnia

jego samolot zostanie porwany, ale twój Adam zrobi coś tak

sprytnego i odważnego, że sam jeden uratuje samolot i

pasażerów. Czyn prawdziwie bohaterski. Będzie nawet na

okładce "Time'a" i napiszą o nim artykuł "Może istnieją

jeszcze bohaterowie". - Uniósł rysunek. - Twój syn. Dzięki

temu.

   - A co z moim rozwodem?

   - Naprawdę chcesz wiedzieć?

   - Tak.

   Wyjął z kieszeni jeszcze jeden kawałek złożonego papieru

i ogryzek ołówka. - Narysuj gruszkę.

   - Gruszkę?

   - Tak. Narysuj gruszkę, to ci powiem.

   Wzięłam ołówek i wyprostowałam papier na stole. - Proszę

pana, nic z tego nie rozumiem.

   Gruszka. Gruby dół i dwa razy chudsza góra. Ogonek.

Trochę cieniowania dla nadania głębi. Gruszka.

   Podałam mu rysunek, a on ledwo rzucił okiem, złożył go i

schował do innej kieszeni.

   - Będzie rozwód, bo ty zostawisz męża, a nie na odwrót,

jak się obawiasz.

   - Ale dlaczego miałabym to zrobić?

   - Bo Frank Elkin idzie po ciebie.

   Myślę, że gdybym wyszła za Franka Elkina, wszystko byłoby

w porządku. Na pewno kochałam go wystarczająco. Ale poza

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin