Cooper James Fenimore - 4 Pionierowie.doc

(1414 KB) Pobierz
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka

Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka

1. Pogromca Zwierząt

2. Ostatni Mohikanin

3. Tropiciel Śladów

4. Pionierowie

5. Preria

 

James Fenimore Cooper

Pionierowie

Przełożył Tadeusz Evert

Warszawa 1990

iskry

 

Tytuł oryginału The Pioneers

Opracowanie graficzne Janusz Wysocki

Teksty poetyckie przełożył Włodzimierz Lewik

Redaktor Monika Dutkowska

Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska

Korektor Grażyna Henel

Wydanie VI (I skrócone)

For the Polish edition copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1990

 

Z   I.   A

Zima nadchodzi, żeby rok markotny Smętnie obdarzyć codziennym orszakiem burz, chmur i mgławic...

Thomson

Niedaleko środka Stanu Nowy Jork rozciąga się spory szmat ziemi, którego powierzchnię kształtują na przemian góry i doliny. Z tych właśnie wzgórz wypływa rzeka Delawar. Stąd też z przezroczystych jezior, z tysiąca źródeł owej okolicy biorą początek liczne strumienie Susąuehanny, które wijąc się dolinami łączą się wreszcie w jedną z najdumniejszych rzek Stanów Zjednoczonych. Góry są przeważnie uprawne aż po szczyty, ale nie brak w tych stronach również zboczy górskich najeżonych skałami. To przydaje krajobrazowi wiele malowniczości i romantycznego uroku. Doliny są wąskie, żyzne i uprawne; w każdej z nich wije się strumień. Piękne kwitnące osiedla wznoszą się nad brzegami małych jezior i w tych miejscach nad rzeczkami, gdzie manufaktury najłatwiej mogą się rozwinąć. W dolinach i w górach, nawet na ich szczytach pełno jest farm schludnych, dobrze urządzonych i dostatnio zagospodarowanych. Drogi biegną we wszystkich kierunkach: od dolin o uroczych i gładkich dnach aż do najbardziej urwistych i krętych przełęczy. Człowiek wędrujący tym górzystym krajem co parę mil napotyka akademię* lub szkołę niższego stopnia. Obfitość przybytków kultu boskiego świadczy, że mieszka tu lud obyczajny i skłonny do medytacji, a rozmaitość kościołów i ich obrządku wypływa niewątpliwie z niczym nie skrępowanej wolności sumienia. Słowem, okolica ta na każdym kroku świadczy, jak wiele można dokazać, nawet w surowym klimacie i dzikim kraju, pod rządem łagodnych praw, i wówczas, gdy każdemu leży na sercu dobro ogółu, którego jest cząstką. Wysił-

Akademia - szkoła publiczna, drugi stopień nauczania powszechnego.,

kom pionierów, pierwszych osadników, dzielnie potem sekundował mozolny i uparty trud farmerów. Trudno uwierzyć, że zaledwie czterdzieści lat temu* kraj ten porastała puszcza.

Nasza opowieść zaczyna się w roku 1793. To znaczy mniej więcej w siedem lat po założeniu jednego z pierwszych osiedli, które przyczyniły się do tak bajecznego przeobrażenia i rozwoju wspomnianego na początku kraju.

Tuż przed zachodem słońca, pewnego jasnego, mroźnego grudniowego dnia, pod górę jechały sanie, nazywane tu sleigh*. Pogoda była niezwykle piękna. Na błękitnym niebie żeglowały najwyżej dwie lub trzy chmury rozjaśnione refleksami światła odbitego w śniegu, który grubą pokrywą zaścielał ziemię. Droga wiła się nad stromym urwiskiem. Jej wewnętrzny skraj przebiegał wzdłuż skał podciętych dla poszerzenia drogi na ówczesne potrzeby, a zewnętrzny wspierał się na rusztowaniu z bali. Dwie koleiny, dwustopniowej głębokości, w których z trudem mieściły się sanie, znaczyły drogę. W dolinie, o kilkaset stóp poniżej, leżała polana, czyli "wyrąb", na której widać było powstającą osadę. Sam szczyt jednak wciąż porastała puszcza. Mroźne powietrze skrzyło się miliardami klejnotów, a sierść kasztanów wprzęgniętych w sanie gęsto pokryła się szadzią. Z ich nozdrzy buchała para, a wszystko wkoło, jak i każdy szczegół stroju podróżnych, wyraźnie wskazywało na ostrą zimę w tych górach.

Uprząż koni, matowoczarną, w porównaniu z dzisiejszą - błyszczącą lakierem, zdobiły wielkie mosiężne skuwki i sprzączki. W ukośnych promieniach słońca świecącego przez korony drzew lśniły one jak złote. Na gęsto nabitych główkami gwoździ wielkich siodłach, nałożonych na czapraki, wznosiły się cztery kwadratowe wieżyczki, przez które biegły lejce do rąk woźnicy, dwudziestoletniego Murzyna. Mróz pocętkował mu z natury lśniącoczarną twarz, a z dużych, błyszczących oczu wycisnął łzy: daninę, którą w tym kraju synowie Afryki zawsze musieli, składać. Lecz mimo to woźnica uśmiechał się pogodnie na myśl

Autor pisał tę powieść w roku 1823 (przyp. autora).             ,                                             '

Sleigh - tak w Stanach Zjednoczonych nazywają pewien rodzaj sanek. Nazwa ta prawdopodobnie przyszła z zachodniej Anglii, gdzie znany jest ten typ pojazdów. Amerykanie odróżniają sleigh od zwykłych sanek: płozy sleigh mają żelazne okucia. Sleigh bywają jedno- iub dwukonne. Jednokonne mogą być cutter, w których dyszle pozwalają koniowi iść koleiną, albo pung czy taw-pung, o jednym dysziu, albo też gumper - proste sanie sklecone w nowych osiedlach dla doraźnych celów. Sanki amerykańskie są przeważnie' bardzo eleganckie, chociaż w miarę wycinania lasów i, co za tym idzie - łagodnienia klimatu, ten rodzaj lokomocji zanika (przyp. autora).

0  bliskości domu, jego cieple i wigilijnych radościach. Sanie były wielkie, wygodne, staroświeckie i mogły pomieścić całą rodzinę, ale teraz siedziało w nich tylko dwoje pasażerów, nie licząc Murzyna. Z zewnątrz były pomalowane na delikatną zieleń, od wewnątrz - na płomienną czerwień, niewątpliwie po to, by w tym mroźnym klimacie stworzyć atmosferę ciepła. Oparcie i całe wnętrze wymoszczono olbrzymimi skórami bawołów, obszytymi frędzlami z czerwonego materiału. Skóry te otulały też nogi podróżnych - mężczyzny w kwiecie wieku

1  młodej dziewczyny na progu życia. O mężczyźnie można tyle tylko powiedzieć, że był krzepkiej budowy, bo nic więcej nie dało się dojrzeć spod szczelnie okrywającej go zimowej odzieży. Miał na sobie szeroki i długi płaszcz obficie obszyty futrem, w który otulił się po uszy; głowę nakrył kunią czapką podbitą safianem. Nauszniki opuścił na uszy i zawiązał pod brodą czarną taśmą. Z czubka tej czapki zwisał kuni ogon, z fantazją opadający na ramiona podróżnego. Z na pół odsłoniętej twarzy widać było, że jest to przystojny mężczyzna, a duże niebieskie oczy zdradzały niezwykłą inteligencję, zmysł humoru i pogodne, dobroduszne usposobienie.

Jego towarzyszka dosłownie tonęła w futrach i jedwabiach, które wyglądały spod wielkiego i obszernego, najwidoczniej męskiego palta na grubej flanelowej podszewce. Czarny jedwabny kaptur, podbity puchem, ukrywał jej twarz, pozostawiając tylko mały otwór do oddychania, przez który czasem można było dojrzeć parę błyszczących, żywych L czarnych jak smoła oczu.                                       \

Ojciec i córka (bo takie więzy łączyły oboje podróżnych) zbyt byli zamyśleni, by przerwać ciszę, czasem tylko mąconą skrzypieniem sań lekko sunących po śniegu. Ojciec przypominał sobie, jak to jego nieboszczka żona cztery lata temu, niechętnie rozstając się z jedynaczką, tuliła ją do serca. Zgodziła się na tę rozłąkę, bo wówczas ich córka mogła się kształcić tylko w Nowym Jorku. A w parę miesięcy później umarła mu żona - ta jedyna towarzyszka samotności. Był jednak zbyt trzeźwym ojcem, by przerwać edukację córki, odebrać ją ze szkoły i sprowadzić do głuszy, w której sam żył.

Myśli córki nie były tak melancholijne. Dziwiły ją i radowały nowe widoki, które odkrywały się przed nią za każdym zakrętem drogi. Podróżni nie czuli wiatru, ale wierzchołki jodeł kołysały się majestatycznie, a ich żafosny i płaczliwy poszum doskonale harmonizował ze smętnym krajobrazem.                                                      .

 

Sanie ujechały już kawał drogi po równym śniegu, dziewczyna ciekawie a może nawet lękliwie wpatrywała się w głąb lasu, gdy nagłe pod jego stropem rozległo się donośne i przeciągłe ujadanie, jakby spuszczonej sfory psów. Mężczyzna natychmiast zawołał do Murzyna:

- Stań, Aggy! To stary Hektor. Poznam go wśród tysięcy głosów! Skórzana Pończocha skorzystał z pięknego dnia i poluje z psami w tych górach. Widzę przed nami ślady jelenia. Bess, jeżeli nie boisz się huku, obiecuję ci wspaniałą pieczeń na Boże Narodzenie!

Radosny uśmiech rozpromienił zmarznięte oblicze Murzyna. Zatrzymał konie i począł zabijać zdrętwiałe ręce. Jego pan zaś zerwał się. odrzucił na bok okrywające go skóry i wyskoczył prosto w zaspy.

W mgnieniu oka podróżny wydostał dubeltówkę ptaszniczkę spod licznych kufrów i puzder. Zdjął grube, wełniane rękawice naciągnięte na futrzane, badawczym okiem spojrzał na panewkę i właśnie ruszył naprzód, gdy usłyszał szelest zwierza przedzierającego się przez las. Po chwili ujrzał tuż przed sobą wspaniałego kozła, który wychynął nagle i jak błyskawica pognał przed siebie, ale podróżny był zbyt wytrawnym myśliwym, by się tym speszyć. Zmierzył i pewną ręką pociągnął za - cyngiel, a kiedy zwierzę, najwidoczniej nie draśnięte i nawet nie przestraszone, pędziło dalej, lekko przesunął za nim Iuf4 i po raz drugi pociągnął za cyngiel nie odrywając kolby od ramienia, lecz i tym razem

Chybił.

Wypadki te rozegrały się tak szybko, że zaskoczyły dziewczynę podświadomió radującą się, że jeleń, który jak meteor przeciął im drogę, uciekł szczęśliwie. Ale radość była przedwczesna, bo zaraz usłyszała krótki, suchy trzask wystrzału, zupełnie inny od pełnego i grzmiącego huku strzelby jej ojca. W tej samej chwili jeleń podskoczył wysoko i po drugim strzale, takim jak pierwszy, padł koziołkując po zamarzniętym śniegu. Niewidoczny myśliwy krzyknął tryumfalnie, a po chwili dwóch mężczyzn wyszło z zasadzki zza drzew.

-  Ha! Natty, nigdy bym nie strzelił, gdybym wiedział, że pan siedzi w zasadzce - zawołał podróżny zmierzając ku powalonemu

• zwierzęciu. Rozradowany Murzyn ruszył saniami za nim. - Nie mogłem jednak wytrzymać, bo szczekanie Hektora zbyt mnie podnieciło. Nie wiem, czy trafiłem jelenia.

-  Nie, nie, panie sędzio - odparł myśliwy chichocząc wewnętrznie, a z jego rozradowanej miny wyraźnie wynikało, że jest pewien swego. - Spalił pan proch tylko po to, by rozgrzać sobie nos w tym

mroźnym wieczornym powietrzu. Czy sądził pan, że z tej pukawki uda się panu powalić dorodnego kozła, któremu Hektor i suka wsiedli na ogon? Na moczarach ustrzeli pan pełno bażantów, a zięby latają tuż pod pańskimi drzewami. Może im pan sypać okruchy i strzelać do nich co dzień, ile dusza zapragnie. Jeżeli jednak wybiera się pan na kozła albo ma pan chętkę na szynkę z niedźwiedzia, musi pan wyjść ze strzelbą o długiej lufie i użyć dobrze natłuszczonego flejtucha. Bo inaczej spali pan więcej prochu, niż zdobędzie mięsa.

Mówiąc to przesunął wierzchem gołej dłoni po koniuszku nosa i znów rozwarł wielkie usta w cichym śmiechu.

-  Strzelba bije dobrze,  Natty,  i powaliła już niejednego jelenia - odparł podróżny śmiejąc się dobrodusznie. - Jedna rura naładowana była sarnim śrutem, a druga - drobnym, na ptactwo. Widzę dwa postrzały: w szyję i prosto w serce. Jeden na pewno pochodzi z mojej ręki.

-  Pal licho, kto zabił jelenia - ponuro odparł myśliwy - na to jest, by go zjeść. - To mówiąc wydobył duży nóż ze skórzanej pochwy zatkniętej za pas i przeciął gardło zwierzęcia. Jeśli w tym jeleniu siedzą dwie kule, to trzeba zobaczyć, czy pochodzą z dwóch strzelb. A poza tym, kto widział, by kula z gładkiej lufy wyrwała taką dziurę jak ta na szyi? Przyzna pan, panie sędzio, że kozła powalił ostatni strzał, a ten padł z pewniejszej i młodszej ręki niż pańska lub moja. Wprawdzie jestem biedny, ale mogę się obyć bez pieczeni. Nie zgodzę się jednak, by w wolnym kraju odbierano mi moje słuszne prawa, choć z tego, co widzę, i tu siła wyrasta nad prawo, zupełnie jak. w naszej dawnej ojczyźnie.                                                                                      .

Mówił to z miną wysoce niezadowoloną, a ostatnie słowa przez ostrożność wymruczał pod nosem, tak że prawie nie było ich słychać. - Oj, Natty, Natty - niezmącenie pogodnym tonem podjął podróżny. - Chodzi mi tylko o myśliwski honor. Zwierzyna warta najwyżej parę dolarów. Ale kto wynagrodzi mi utracony zaszczyt noszenia jeszcze jednego ogona na czapce? Pomyśl, Natty, jakbym tryumfował nad tym niecnotą Dickiem Jonesem, który w tym sezonie z siedmiu polowań przyniósł tylko jednego świstaka i parę szarych wiewiórek!

-  Ach! To racja, panie sędzio. Przy tym wycinaniu lasów i innych waszych ulepszeniach coraz trudniej o zwierzynę - z niechęcią w głosie przyznał myśliwy. - Były czasy, kiedy strzelałem po trzynaście jeleni i niezliczoną liczbę koźląt, z progu mej chatki! A gdy zachciało mi się

I

szynki z niedźwiedzia, wystarczyło doczekać nocy i przy świetle księżyca zabić któregoś przez szparę w ścianie.

W tonie i zachowaniu myśliwego było coś, co od pierwszej chwili obudziło ciekawość dziewczyny. Przyglądała mu się więc bacznie, nie pomijając żadnego szczegółu ubrania. Był to mężczyzna wysoki i tak szczupły, że wydawał się znacznie wyższy. Włosy miał rudawe, rzadkie i proste. Głowę okrywała mu lisia czapka z kroju podobna do czapki sędziego, ale nie taka wspaniała. Twarz miał pociągłą, niemal wychudłą, lecz zdrową. Można nawet powiedzieć, że świadczyła o wyjątkowym zdrowiu. Zaczerwieniła się i ogorzała od nieustannego przebywania na mrozie i wietrze. Szare oczy błyszczały spod krzaczastych, nawisłych i mocno szpakowatych brwi. Szczupła szyja, tak samo ogorzała jak twarz, była obnażona, choć brzeg kratkowanej, samodziałowej koszuli wystawał spod kurtki. Tę kurtkę, uszytą z jelenich wyprawionych skór włosem na zewnątrz, zaciskał barwny wełniany pas. Stopy obute były w mokasyny z jeleniej skóry, po indiańsku przyozdobione igłami jeżo-zwierza. Wysokie kamasze z takiej samej skóry osłaniały jego nogi. Zawiązane nad kolanami na wyświechtanych skórzanych spodniach, zyskały temu człowiekowi przezwisko "Skórzana Pończocha". Przez lewe ramię myśliwego biegł kozłowy pas, z którego zwisał olbrzymi róg byka, tak dokładnie wydrążony, że przez jego cienkie ścianki przeświecał proch. Szerszy otwór rogu by.ł pomysłowo zatkany korkiem z drzewa, węższy - szczelnie zagwożdżony zatyczką. Ubioru dopełniała torba wisząca na piersi. Myśliwy, po zakończeniu przemowy, wyjął z niej małą miareczkę. Z wielką uwagą napełnił ją prochem i zabrał się do ładowania strzelby, która, oparta kolbą o śnieg, wylotem lufy niemal sięgała mu czapki.

Tymczasem podróżny uważnie zbadał rany jelenia i po chwili, nic sobie nie robiąc ze złego humoru myśliwego, zawołał:

-  Natty, chętnie dowiodę mego prawa do jelenia, I jeżeli to ja zraniłem go w szyję, nie było po co strzelać mu w serce. Jest to "świadczenie nadmierne", jak my to nazywamy.

-  Panie sędzio, w swym uczonym języku może pan to nazywać, jak się panu podoba - rzekł Natty, który oparł teraz strzelbę p lewe ramię, podniósł mosiężne wieczko w kolbie i wyjął ze schowka kawałek natłuszczonej skórki. Owinął w nią kulę i mocno wcisnął w lufę na ładunek prochu. Przybijając kulę stemplem mówił dalej: - Łatwiej

wymyślić nazwę,  niż trafić jelenia w skoku.  Ale jak już mówiłem, zwierzę padło z ręki młodszej niż pańska albo moja.

-  A co pan o tym myśli, przyjacielu - podróżny uprzejmie zwrócił się do drugiego myśliwego. - Czy mamy zagrać o zwierzynę w orła i reszkę? Jeśli pan przegra, zatrzyma pan dolara. Co pan na to powie?

-  Powiem, że to ja zastrzeliłem'jelenia - wyniośle odparł młodzieniec  wspierając   się   na   długiej   strzelbie   podobnej   do   strzelby Natty'ego.

-  Przegłosowano mnie, jak mawiamy w sądzie - uśmiechnął się podróżny. - Aggy jako niewolnik nie ma prawa głosu, a Bess jest niepełnoletnia. Trudna rada. Sprzedajcie mi więc zwierzynę. Na Boga, zmyślę wspaniałą myśliwską historyjkę!

-  Kozioł nie jest mój - odparł Skórzana Pończocha przejmując wyniosły ton swego towarzysza.

-  Widzę, że w ten mroźny wieczór mocno pan stoi przy swoim - odparł sędzia z niezachwianą pogodą ducha. - Ale co pan powie, młody człowieku, czy trzy dolary wystarczą?

-  Przede wszystkim ustalmy, kto ma prawo do kozła - stanowczo, ale uprzejmie odparł zapytany tonem, który nie odpowiadał jego prostackiemu wyglądowi. - Iloma loftkami załadował pan strzelbę?

-  Pięcioma, mój panie -- odrzekł sędzia nieco zaskoczony postawą młodzieńca. - Czy to wystarczy na takiego kozła?

-  Wystarczy jedna - odparł młodzieniec idąc do drzewa, zza którego wyszedł. - Strzelał pan przecież w tym kierunku,* prawda? Tu w drzewie siedzą cztery.

Sędzia przyjrzał się świeżym śladom w korze i kiwając głową powiedziała uśmiechem:

Świadczy pan przeciw sobie, młody adwokacie. Gdzież jest piąta!

-  Tu - rzekł młodzieniec rozpinając swoje proste okrycie i ukazując dziurę w koszuli, przez którą sączyła się krew.

-  Święty Boże! - wykrzyknął przerażony sędzia. - Ja się tu przekomarzam o głupie prawa, a mój bliźni ani jęknie, cierpiąc przeze mnie! Prędko, prędko, chodź pan do sanek... o milę stąd w miasteczku znajdżifemy chirurga... Pokryję wszelkie koszty... Zamieszka pan u mnie aż do wyzdrowienia albo i na stałe.

-  Dziękuję panu za dobre chęci, ąle muszę odmówić. Mam przy-

10

jaciela, który zmartwiłby się szczerze, gdyby się dowiedział, że jestem ranny i z dala od niego. To tylko draśnięcie. Kula nie tknęła kości. Sądzę, że teraz nie zaprzeczy mi pan prawa do zwierzyny.

-  Zaprzeczę?! - zawołał podniecony sędzia. - Daję panu dożywotnie prawo polowania w mych lasach na jelenie, niedźwiedzie... na co pan zechce. Poza panem tylko Skórzana Pończocha korzysta z takiego przywileju, a nadchodzą czasy, kiedy będzie to coś warte. Kupuję też tego jelenia... proszę, oto banknot, który dostatecznie wynagrodzi panu pański strzał i mój.

Stary myśliwy słuchając słów sędziego wyprostował się dumnie. Milczał jednak, dopóki ten nie skończył.

-  Żyją jeszcze ludzie, którzy potwierdzają, że Nataniel Bumppo miał prawo polować w tych górach, zanim Marmaduk Tempie mógł mu tego zabronić - powiedział.

Młodzieniec puścił mimo ucha ten monolog. Z lekka skłonił się sędziemu i odparł nie przyjmując ofiarowanych mu pieniędzy.       /

-  Żałuję,* panie, ale sam potrzebuję zwierzyny.

-  Za te pieniądze kupi jej pan, ile dusza zapragnie - nalegał sędzia. - Niech pan weźmie, błagam pana - i niemal szeptem dorzucił: to sto dolarów.

Młodzieniec zawahał się, lecz tylko na sekundę. Po chwili jego zaczerwieniona z mrozu twarz zarumieniła się jeszcze bardziej, jakby się Wstydził swej przelotnej słabości, i po raz wtóry odmówił sędziemu.

Tymczasem dziewczyna stanęła w sankach, nie zważając na mróz odrzuciła kaptur i powiedziała poważnym tonem:

-  Mój młody czło... panie, chyba nie narazi pan ojca na wyrzuty sumienia, że zraniwszy bliźniego zostawił go w puszczy na łasce losu. Proszę pana na wszystko: niech pan jedzie z nami i przyjmie pomoc lekarza.

Trudno powiedzieć, czy sprawił to rosnący ból, czy też urok miłej petentki, która tak wzruszająco ujęła się za ojcem, dość że młodzieniec natychmiast zmiękł i stał niezdecydowany. Nie chciał się zgodzić i krępował się odmówić. Sędzia postąpił parę kroków, łagodnie wziął rannego pod ramię, popchnął go w stronę sanek i zmusił do wejścia.

-  Pomoc najbliżej znajdziemy, w Templeton - powiedział - a chata Natty'egó<, stoi o dobre trzy mile stąd.

Młody człowiek uwolnił rękę z serdecznego uścisku sędziego. Nie odrywał jednak oczu od pięknej dziewczyny, która mimo mrozu stała

12

z odkrytą głową i proszącym wyrazem twarzy. Skórzana Pończocha lekko przechylił głowę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, i przyglądał się tej scenie oparty na swej długiej strzelbie. A gdy już doszedł do jakiegoś wniosku, przerwał milczenie.

-  Lepiej zrobisz, chłopcze, ustępując. Bo jeśli kula tkwi głęboko pod skórą, nie wydostanę jej. Jestem już za stary ma dłubanie, jak ongiś, w ludzkim mięsie.

Młodzieniec nie mógł dłużej opierać się uprzejmym naleganiom podróżnego i, choć niechętnie, pozwolił wprowadzić się do sanek. Murzyn z pomocą sędziego ułożył ubitego kozła na bagażach. Potem obaj weszli do sań, a sędzia zaprosił do nich również myśliwego.

-  Nie, nie - Natty potrząsnął głową. - W domu czekają mnie jeszcze przygotowania wigilijne... jedźcie sami i niech lekarz opatrzy chłopcu zranione ramię. Byle tylko wyjął kulę. Mam zioła, które wygoją ranę szybciej od wszelkich obcych wymysłów. - Odwrócił się i już chciał   odejść,   gdy   nagle  coś   sobie   przypomniał.   Przystanął  i   dodał: - A jeżeli wypadkiem nad jeziorem spotkacie Indianina Johna, zabierzcie go ze sobą. Niech stary pomoże lekarzowi, dobrze się zna na wszelkich ranach i postrzałach. Pewnie wybrał się do osady ze swymi miotłami, by przed Bożym Narodzeniem poczyścić kominy.

-  Stój! Stój! - zawołał młodzieniec chwytając za rękę Murzyna, który już ruszał. - Natty... Nic nie mów o ranie ani dokąd pojechałem. Na miłość boską, nie zapomnij!

-  Możesz zaufać Skórzanej JPońezosze - znacząco odparł myśliwy. - Pięćdziesiąt lat w puszczy wśród dzikich nauczyło mnie trzymać język za zębami. Nie bój się chłopcze, i pamiętaj o starym Johnie.

-  Natty - żywo mówił młodzieniec,  nie puszczając ramienia Murzyna. - Przyjdę jeszcze dziś. Jak tylko wyjmą mi kulę. I przyniosę ćwiartkę jelenia na święta...

Myśliwy przyłożył palec do ust i przerwał młodzieńcowi. Potem cicho i zwinnie postąpił parę kroków, nie odrywając oczu od gałęzi jednej z sosen. Gdy stanął na upatrzonym miejscu, odstawił jedną nogę w tył, odwiódł kurek strzelby, przyłożył kolbę do ramienia i podpierając lufę wyprostowaną lewą ręką, wolno począł ją wznosić wzdłuż strzelistego pnia. Ludzie w sankach wiedli oczami za tym ruchem i wkrótce .dostrzegli cel. Na suchej i niemal pionowej gałązce sosny, o siedemdziesiąt stóp od ziemi, tuż ppd zielonym, soczystym igliwiem siedział ptak, w potocznym języku nazywany kuropatwą. Był niewiele

13

mniejszy od zwykłej kury. Szczekanie psów i rozmowy w pobliżu drzewa, na którym siedział, najwidoczniej go spłoszyły. Przytulił się więc do pnia, zadarł głowę i wyciągnął szyję tak, że znalazła się na jednej linii z jego nogami. Gdy muszka spoczęła na celu, Natty pociągnął za cyngiel i ptak bezwiednie spadł z wysoka, zarywając się w śniegu.

-  Leżeć, leżeć! Stary łobuzie! - krzyknął Natty, stemplem od strzelby  grożąc  Hektorowi,  który  skoczył  ku  zwierzynie.  -  Leżeć, mówię!

Pies usłuchał, Natty zaś szybko i z wielką uwagą znów naładował strzelbę. Gdy skończył, podniósł ptaka z odstrzeloną głową, pokazał go siedzącym w sankach i zawołał:

-  Doskonały   świąteczny   przysmak   dla   starego   człowieka... Chłopcze, pal licho pieczeń! Pamiętaj o Johnie. Jego zioła są lepsze od zagranicznych leków. Panie sędzio - dodał unosząc w górę łup - pzy myśli pan, że z niegwintowanej strzelby zdjąłby pan tego ptaka nie trąciwszy piórka? - Roześmiał się swym cichym śmiechem - tryumfalnym, wesołym i ironicznym zarazem. Potem szybko, ze strzelbą w pogotowiu, wykręcając kolana do wewnątrz i lekko przysiadając przy każdym kroku, niemal biegiem ruszył w. las.

R-   O-   Z     D     Zł    A    Ł

D     R    .U     G     I

Tam, gdzie spogląda opatrzności oko - Dla ludzi prawych port i szczęsna przystań. Nie sądź, że król cię skazał na wygnanie, Toś ty wypędził króla...    .

Ryszard II

Pradziad Marmaduka Tempie, przyjaciel Williama Penna* i również kwakier, przybył do założonej przez Penna kolonii - Pensylwanii, jakieś sto dwadzieścia lat przed początkiem naszej opowieści. Stary Marmaduk - to groźne imię stało się dziedziczne w rodzie - przyjechał do tego schronienia uciśnionych, jakim wówczas były kolonie amerykańskie, przywożąc ze sobą dużą fortunę. Wkrótce stał się posiadaczem kilkunastu tysięcy akrów* dziewiczej ziemi, żywicielem i opiekunem wielu kolonistów. Żył - powszechnie szanowany dla swej pobożności- jako człowiek wybitny wśród kwakrów i zajmujący w ich społeczeństwie poważne stanowisko. Umarł na czas, by się nie dowiedzieć o swym bankructwie.

Pod tym względem podzielił los większości bogatych osadników, którzy przywieźli swe fortuny do środkowych kolonii Nowego Świata.

W tych prowincjach liczba białej i czarnej służby oraz zajmowane stanowiska decydowały o znaczeniu imigranta. Według tej miarki musimy stwierdzić, że pradziad sędziego był znaczną personą.

Dziś nie bez ciekawości czytamy w krótkich sprawozdaniach z tego wczesnego okresu powstania kolonii, jak - z małymi wyjątkami - nieubłaganie i stale bogacili się słudzy tych imigrantów. Oni sami zaś, nawykli do wygodnego życia, niezdolni do walki w młodym społeczeństwie, z trudem utrzymywali się na powierzchni, i to tylko dzięki  wyższości, jaką  dawał im  majątek  i  wykształcenie.  Ale  gdy

Penn William (1644-1718) - Anglik, kwakier i założyciel kolonii Pensylwania. Akr - miara powierzchni równa 4047 m2.

15:

legli w grobie, ich potomstwo, nieudolne i gorzej wykształcone, musiało ustąpić przed ludźmi, których energię potęgowała bieda. Proces ten jeszcze do dziś trwa w Stanach Zjednoczonych, ale przede wszystkim widzieliśmy go w pokojowych i przedsiębiorczych koloniach: Pensylwanii i New Jersey;

Potomstwo Marmaduka spotkał los wszystkich tych, którzy chętniej liczą ha schedę niż na własne siły. Toteż trzecie pokolenie spadło już do punktu, poniżej którego w tym szczęśliwym kraju nie może spaść człowiek uczciwy, rozumny i trzeźwo myślący. Ta sama duma, która przez gnuśną zarozumiałość doprowadziła ród do ruiny, teraz dodała mu bodźca, aby podniósł się z upadku. Choroba przeszła w zdrowie •- w ożywcze dążenie do zmiany warunków, odzyskania znaczenia, a nawet dawnego dobrobytu. Ojciec sędziego, naszego nowego znajomego, był pierwszym w rodzie, który znów zaczął wspinać się po drabinie społecznej. Ożenił się bogato i to mu znacznie pomogło. Pieniądze pozwoliły mu wysłać jedynaka do szkół lepszych niż pensylwańskie i dać mu wykształcenie wyższe niż przyjęte w rodzie od dwóch czy nawet trzech pokoleń.

W szkole młody Marmaduk zaprzyjaźnił się z jednym ze swych rówieśników. Ta przyjaźń ułatwiła karierę przyszłemu sędziemu. Rodzina Edwarda Effinghama była bowiem nie tylko bardzo bogata, ale i wpływowa na królewskim dworze. Należała do tych niewielu rodzin osiadłych w koloniach, które gardziły handlem. Jeśli któryś z Effingha-mów opuszczał swe dobra, czynił to tylko dla przewodnictwa w najwyższych władzach kraju lub dla służby wojskowej. Ojciec Edwarda całe życie był wojskowym. Przed sześćdziesięciu laty w Królewskiej Armii Angielskiej mocno trzeba się było namozolić i natrudzić, by się doczekać awansu. Kiedy więc stary Effingham, ojciec przyjaciela Marmaduka, po czterdziestoletniej służbie wyszedł z wojska w stopniu majora i zamieszkał w swej wcale okazałej rezydencji, traktowano go w Nowym Jorku - jego rodzinnym stanie - jako pierwszą osobę. Służył wiernie i dzielnie, zgodnie więc ze zwyczajami utartymi w koloniach powierzano mu dowództwa ponad jego rangę, z których wywiązywał się zaszczytnie. Aż wreszcie sterany wiekiem, w pełni sławy wystąpił z wojska, rezygnując ze zwyczajowej połowy pensji i z jakiegokolwiek wynagrodzenia za długoletnią służbę,  której dłużej nie mógł pełnić

Odmówił też przyjęcia ofiarowanych mu stanowisk w administracji cywilnej, nie tylko zaszczytnych, ale i dochodowych. Wierny swemu

charakterowi odrzucił te propozycje z iście rycerską niezależnością i lojalnością. Wkrótce po tym patriotycznym geście nastąpił akt niezwykłej osobistej szczodrości.

Edward był jedynakiem i ożenił się z dziewczyną, którą major bardzo polubił. W dniu ślubu ojciec podarował mu cały majątek składający się z papierów wartościowych, posiadłości miejskiej i wiejskiej, wielu bogatych farm w zagospodarowanych już częściach kolonii i olbrzymich połaci dziewiczej ziemi. Sobie nic nie pozostawił, całkowicie zdając się na łaskę syna. Teraz, gdy dobrowolnie oddał synowi cały swój olbrzymi majątek co do grosza, wszyscy bez wyjątku zgodzili się, że do cna zdziecinniał. To tłumaczy nagły upadek jego znaczenia. I jeżeli major zamierzał kiedyś zupełnie wycofać się z życia, teraz tego dopiął. Ludzie mogli sobie myśleć, co chcieli, ale dla niego i dla Edwarda darowizna nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Był to po prostu prezent: ojciec podarował synowi dobra, których sam nie mógł już używać ani powiększać. Obaj'tak sobie ufali, że było to dla nich tylko przełożeniem pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej.

Młody Effingham natychmiast po objęciu majątku odszukał swego szkolnego przyjaciela i zaproponował mu pomoc.

Śmierć starego Marmaduka i rozdrobnienie niewielkiej schedy między spadkobierców sprawiły, że ta pomoc była szczególnie cenna dla młodego Pensylwańczyka. Wierzył on w swoje siły i znał nie tylko zalety, lecz i braki przyjaciela. Effingham, trochę gnuśny i łatwowierny, nieraz ulegał popędom i postępował nierozważnie. Marmaduk zaś, niezwykle czynny i zrównoważony, był człowiekiem przedsiębiorczym i wnikliwym. Nic więc dziwnego, że pomoc, a raczej spółka z Effmgha-mem obiecywała obu duże korzyści. Marmaduk chętnie więc zgodził się na propozycję przyjaciela i szybko z łatwością ustalili między sobą warunki. Za pieniądze Effinghama założyli w stolicy Pensylwanii wielki dom handlowy, którego oficjalnym i prawie wyłącznym właścicielem został Marmaduk, Tempie. Effingham był cichym wspólnikiem korzystającym z połowy zysków. Spółka pozostawała tajemnicą dla dwóch powodów, lecz Marmaduk wiedział tylko o jednym. Drugi powód - Effingham ukrył głęboko w sercu. Chodziło o dumę i o nic więcej.

Mówiliśmy już, że major Effingham chlubnie służył ojczyźnie. Pewnego razu, gdy wysłano^ go przeciw Francuzom i sprzymierzonym z nimi Indianom na zachodnią granicę Pensylwanii, o mało nie utracił

16

2 - Pionierowie

17

sławy i nie zginął z całym oddziałem. Wynikło to z pokojowego nastroju osiadłych tam kwarków. Major czuł się tym głęboko dotknięty w swej żołnierskiej dumie. Przecież bronił kwakrów. Wiedział, że przebiegły i złośliwy wróg nie uszanuje łagodnych zasad wiary tej małej społeczności praktykujących chrześcijan. Urazę odczuwał tym boleśniej, że - jak wiedział - wstręt do wojny, który skłonił kwakrów do odmówienia mu zbrojnej pomocy, narażał jego oddział, a nie mógł przyczynić się do- pokoju. Po ciężkiej, rozpaczliwej walce udało mu się wyrwać z garstką żołnierzy z rąk bezlitosnego wroga, lecz nigdy tego nie zapomniał ludziom, którzy narazili go na takie niebezpieczeństwo i pozostawili własnemu losowi. Daremnie próbowano przekonać go, że nie miał czego szukać na ich granicy. Nie wątpił, że przybył tam dla dobra Pensylwańczyków i, jak mawiał, ich religijnym obowiązkiem było mu pomóc.

Stary żołnierz nigdy nie był wielbicielem pokojowo usposobionych uczniów Foxa*. Dzięki trzeźwemu życiu i wstrzemięźliwym obyczajom osiągnęli oni doskonałą fizyczną formę. Major wytrawnym okiem i z rozkoszą przyglądał się kształtnej, atletycznej budowie tych ludzi,| ale jego wzrok wyrażał głęboką pogardę dla ich głupoty. Uważał też, że gdzie za dużo form, tam mało treści.

Nic dziwnego, że młody Effmgham, wiedząc, co ojciec myśli! o kwakrach, wolał ukryć przed nim łączący go związek, a raczej swąj zależność od Marmaduka.

Jak już wspomnieliśmy, Marmaduk wywodził się z grona rówieśników i przyjaciół Williama Penna. Ale potomkowie starego Marmaduka przez jego ożenek z dziewczyną innej wiary utracili wpływy w sekcie. Młody Marmaduk wychowywał się jednak w kolonii kwakrów, w środowisku, gdzie wszystko przepojone było ich łagodną wiarą. Jego zwyczaje i język nosiły więc ich piętno. Później, gdy i on ożenił sie z kobietą, która nie tylko należała do tego samego kościoła, ale i wolna była od jego wpływów, prawie zupełnie pozbył się naleciałości z młodych lat.

Zawierając spółkę z młodym Effinghamem, Marmaduk zewnętrznie przynajmniej, nie różnił się od kwakrów. Dlatego zbyt niebezpiecznie było rzucić tak jawne wyzwanie poglądom starego majora.

Przez kilka lat Marmaduk mądrze i przezornie prowadził spółkę.

Fox  George (1624-1691) - założyciel sekty kwakrów.

Przedsiębiorstwo przynosiło duże zyski. Później Marmaduk ożenił się z kobietą, o której wspomnieliśmy - matką Elżbiety - i więzy między przyjaciółmi zacieśniły się jeszcze bardziej. Wydawało się, że niebawem będą mogli odkryć swą tajemnicę światu, bo Effmgham coraz wyraźniej widział korzyści wynikające z ich spółki. Przeszkodziły temu niepokojące wypadki, które poprzedziły Wojnę Rewolucyjną.

Od samego początku zatargu, jaki powstał między koloniami a Koroną Brytyjską, Effmgham, wychowany w wierności dla króla, ślepo stanął po stronie tronu, gorąco broniąc świętych, jego zdaniem, praw władcy. Zdrowy sąd Marmaduka i jego niezależny umysł kazały mu wziąć stronę kolonistów.                                                            '

Na ten temat sprzeczali się długo. Najprzód w przyjacielskim tonie, potem - coraz zapalczywiej. Mafmaduk swym bystrym okiem począł dostrzegać zarzewie niezwykłych- wypadków, nie mógł więc poprzestać na przekomarzaniu się z Effinghamem. Wkrótce iskra niezgody rozgorzała jasnym płomieniem. Kolonie, które same przemianowały się na Stany Zjednoczone, stały się widownią długoletnich krwawych walk. Na krótko przed bitwą pod Lexington* Effmgham, już owdowiały, oddał Marmadukowi na przechowanie cały swój ruahomy majątek i sam, bez ojca, wyjechał z Ameryki. Wojna dopiero zaczynała się na dobre, kiedy znów zjawił się w Nowym Jorku, tym razem w mundurze wojsk królewskich. Wkrótce wyruszył w pole na czele oddziału krajowej armii. Tymczasem Marmaduk całkowicie oddał się sprawie powstania. Przyjaciele nie utrzymywali żadnych stosunków: pułkownik Efflng-ham ich nie szukał, a Marmaduk wolał zachować ostrożność. Zresztą niebawem musiał opuścić Filadelfię. Zdążył jeszcze wywieźć cały majątek, wraz z powierzonym mu przez przyjaciela, w bezpieczne miejsce, gdzie nie mogły dotrzeć wojska królewskie. Przez całą wojnę Marmaduk godnie służył krajowi na rozmaitych stanowiskach. Zawsze pracował z zapałem i korzyścią dla ojczyzny, ale nie zapominał też o sobie. Tak więc, gdy sprzedawano z młotka skonfiskowane włości zwolenników króla, zjawił się w Nowym Jorku i za niewielkie pieniądze kupił

rozległe dobra.

Kupując majątki wydarte innym, ściągnął na siebie gromy sekty, która wprawdzie wyklucza ze swego grona niewiernych synów, ale nie

18

Lexington - miasto w stanie Massachusetts,  19 kwietnia 1775 r. stoczono pod Lexington pierwszą bitwę, w czasie wojny o niepodległość.

19

przestaje się nimi interesować. Wkrótce jednak ta chmura znikła. Rozproszyło ją zdobyte bogactwo, a może powszechność wspomnianego grzechu.                                                                               >

Po skończonej wojnie, kiedy to Stany Zjednoczone zdobyły niepodległość, Marmaduk poniechał handlu, w owych czasach bardzo niepewnego, i zajął się zagospodarowaniem nabytych majętności. Pieniądze i praktyczny zmysł pozwoliły mu wyciągnąć z nowego przedsięwzięcia maksimum tego, co mógł dać surowy klimat i górzysty teren, toteż jego majątek wzrósł dziesięciokrotnie i niebawem zaliczano go do ludzi najbogatszych i najbardziej znakomitych. Miał jednak spadkobiercę - córkę, którą czytelnik już poznał. Teraz odebrał ją ze szkół i wiózł do domu, gdzie od dawna brakło pani i gospodyni.

Gdy ta część stanu, gdzie leżały włości Marmaduka, zaludniła się dostatecznie, aby przekształcić ją w hrabstwo, powołano go, zgodnie ze zwyczajami kolonialnymi, na urząd pierwszego sędziego. To na pewno przyprawiłoby o wesołość uczonego jurystę londyńskiego, ale po pierwsze, tak nakazywała konieczność, a po drugie, człowiek doświadczony i zdolny na każdym urzędzie potrafi wzbudzić szacunek, który go dostatecznie brpni. Marmaduk zaś, z natury trzeźwiej myślący od sędziego króla" Karola, nie tylko ferował słuszne wyroki, ale i uzasadniał je trafnie. W każdym razie takie panowały wówczas zwyczaje. Sędzia Tempie, bynajmniej nie ostatni wśród sędziów nowo powstałych okręgów, nie bez racji uważany był (i sam się uważał) za jednego z pierwszych.

R    O    Z ' D    Z    I  ¦ A    Ł            TRZE    C    I

Wszystko co widzisz - to dzieło natury;

Skały,  eo  wznoszą  swe  czoła  omszałe

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin