Greene Jennifer - Słodycz czekolady.pdf

(814 KB) Pobierz
254662790 UNPDF
JENNIFER GREENE
SŁODYCZ CZEKOLADY
Przełożyła: Wiktoria Mejer
Tytuł oryginału: Blame It on Chocolate
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ledwie w poniedziałek rano zadzwonił budzik, Lucy Fitzhenry wyskoczyła z łóżka.
Czekała na tę chwilę z utęsknieniem, ponieważ szkoda jej było czasu na spanie, kiedy życie
wydawało się takie ekscytujące! Od samego rana tryskała energią i była naprawdę gotowa
zawojować cały świat.
Zdążyła zrobić dwa kroki, gdy poczuła gwałtowne nudności. Na szczęście zdołała
dobiec do łazienki, nim zaczęła wymiotować. Po wszystkim uklękła na zimnych płytkach
podłogi i bezsilnie oparła się łokciem o brzeg muszli. Nie miała siły wstać, torsje prawie
wywróciły ją na nice. To już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Musiała spojrzeć prawdzie w oczy - dostała wrzodów żołądka. Zdrowa
dwudziestoośmioletnia kobieta, której przewód pokarmowy nigdy nie sprawiał najmniejszych
problemów, nie wymiotuje jak kociak, zupełnie bez powodu. Nabawiła się choroby
wrzodowej z powodu stresu. Nic dziwnego.
Nieuleczalna perfekcjonistka, która przejmowała się każdym drobiazgiem, czuła się
odpowiedzialna za wszystkich dookoła i dokładała starań, by byli szczęśliwi, siłą rzeczy
musiała przejść poważny kryzys, kiedy postanowiła stać się kobietą zepsutą. Na początku
zupełnie jej to nie wychodziło, gdyż było wbrew jej naturze, lecz mimo licznych
niepowodzeń przykładała się do tego z całych sił. Jednak ta kompletna przemiana osobowości
została okupiona ciężkim stresem.
Podniosła się wreszcie, weszła do kabiny prysznicowej, odkręciła wodę. Założone w
poprzednim tygodniu całkowicie przezroczyste drzwi kabiny oraz fakt, że nauczyła się spać
nago, były dwiema wyraźnymi oznakami, że zaczynała odnosić pewne sukcesy na nowej
drodze życia. Trzeci dowód to nowiutka pościel z przepięknej fiołkowej satyny. Chwilowo co
prawda Lucy nie miała komu udowadniać, jaka jest wyzwolona i zepsuta, ale powolutku,
powolutku osiągnie cel. Już i tak jej żołądek zaczął się buntować przeciw tylu rewolucyjnym
zmianom.
Kiedy wychodziła spod prysznica, odzyskała już zupełnie wigor. Nie ubierając się,
pobiegła do kuchni, wrzuciła pieczywo do tostera, potem popędziła do sypialni,
błyskawicznie przerzuciła zawartość szafy. Ponieważ dziewięćdziesiąt procent ubrań
konsekwentnie kupowała w sklepach swojej ukochanej marki, prawie wszystko pasowało do
wszystkiego, co niezwykle ułatwiało życie i pozwalało zaoszczędzić czas.
Tego dnia zdecydowała się na najprostszy zestaw - T - shirt, sportowa bluza i dżinsy.
Wskoczyła w nie w mgnieniu oka, pobiegła znów do łazienki, włożyła szkła kontaktowe,
pociągnęła wargi błyszczykiem, szybko rozczesała blond włosy. Były delikatne i cienkie,
wysychały więc błyskawicznie, co przy jej trybie życia stanowiło zaletę.
Kuchnia, tost w zęby, energiczny sprint do drzwi wejściowych. Sprint po - uwaga! -
białym chodniku. Tak, białym. Absolutnie niepraktycznym. Cudownie grubym i mięciutkim.
Wymarzonym. I jeszcze niespłaconym. Podobnie jak niespłacona była wisząca nad
kominkiem reprodukcja obrazu przedstawiającego orła, który szybował na szeroko
rozpostartych skrzydłach nad srebrzystozielonymi wodami. Lucy zakochała się w nim od
pierwszego wejrzenia i koniecznie, ale to koniecznie musiała go mieć.
Zarówno chodnik, jak i reprodukcja stanowiły kolejne dowody na to, że jej przemiana
w zupełnie inną osobę wkraczała na właściwe tory. Powoli uczyła się, jak mieć kaprysy i
dogadzać sobie. Tylko tak dalej!
Więcej rzeczy w domu Lucy zostało kupionych na kredyt, sam bliźniak też, lecz i tak
uczyniła ogromny krok do przodu, ponieważ już nie musiała gnieździć się w jakiejś
wynajmowanej klitce. Nareszcie była u siebie! Ta upragniona niezależność kosztowała ją
kilka lat wytężonej pracy, lecz w wieku dwudziestu ośmiu lat Lucy mogła zacząć korzystać w
życia i właśnie to robiła, czerpiąc z niego pełnymi garściami!
Pospiesznie ściągnęła z wieszaka kurtkę, którą dostała na Gwiazdkę od rodziców -
białą, więc w jej pracy kompletnie niepraktyczną, lecz cudownie ciepłą, co doprawdy
potrafiła docenić. Pierwszego marca w Minnesocie wciąż leżała spora warstwa śniegu, a
powietrze było tak mroźne, że aż oczy łzawiły.
Wyskoczyła na dwór, przekręciła klucz w zamku, jednocześnie drugą ręką naciągając
na głowę ciepłą białą czapkę w żółte kwiatki. Będzie miała przez nią przez cały dzień
beznadziejnie przyklepane włosy, lecz nie przejmowała się tym zbytnio. I tak po godzinie
pracy wyglądała jak ofiara katastrofy kolejowej, więc martwienie się o fryzurę byłoby czystą
stratą czasu, a tego Lucy nie tolerowała.
Wciąż trzymając między zębami gorącego tosta, usiadła za kierownicą wysłużonej
czerwonej hondy, wsunęła kluczyk do stacyjki i nieco niewyraźnie wymamrotała prośbę, by
wóz zechciał zapalić. Poskutkowało. Poranne modły do samochodu, zwłaszcza zimą, stały się
niemal drugą religią Lucy. Na nowy samochód nie było jej stać, a staruszka miała już sporo
ponad trzysta tysięcy kilometrów przebiegu. Należało jej zatem dogadzać ze wszystkich sił,
by nie postanowiła umrzeć i pójść do samochodowego nieba. Toteż Lucy często zmieniała
olej, sumiennie odkurzała wnętrze dwa razy w tygodniu, jeździła do myjni, zamawiając za
każdym razem nie tylko mycie, ale i woskowanie.
Mieszkańcy Rochester, gdzie się urodziła i dorastała, doskonale wiedzieli, co to są
godziny szczytu i korki na drodze, lecz w Eagle Lake znano to jedynie ze słyszenia.
Miasteczko sprawiło sobie, co prawda, sygnalizację świetlną, lecz głównie chyba w tym celu,
by nie uchodzić za ostatnią dziurę. Dopiero kiedy Lucy dojechała do trasy szybkiego ruchu,
pojawiło się w zasięgu jej wzroku kilka samochodów.
Osiedliła się w Eagle Lake z dwóch powodów. Po pierwsze, miała w miarę blisko do
rodziców, ale zarazem wystarczająco daleko. Po drugie, w okolicy przeważali młodzi ludzie,
często single, więc czuła się w tym środowisku jak ryba w wodzie.
Dokończyła tosta i włączyła radio, poszukała stacji, która nadawała najbardziej
żywiołową muzykę, i jechała, wyśpiewując, co sił w gardle. Nagle odbiło jej się potężnie, w
jednej sekundzie zrobiło jej się niedobrze, oblał ją zimny pot. Ledwie zdążyła zjechać na
pobocze, wcisnąć hamulec, drżącymi rękami otworzyć drzwiczki od strony pasażera i
przewiesić się przez fotel, wystawiając głowę na zewnątrz.
I nic. Tost został w żołądku. Chyba pomógł mroźny wiatr, który natychmiast owionął
jej policzki i trochę ją otrzeźwił. Wyprostowała się ostrożnie, odchyliła głowę na zagłówek,
oddychając ciężko. Czuła się parszywie. Rozsądek nakazywał jak najszybciej skontaktować
się z lekarzem.
To niesprawiedliwe, że zachorowała! Czym ona sobie na to zasłużyła? Owszem,
usilnie starała się przestać być porządna aż do bólu, ale Usta jej przewin była wciąż śmiesznie
mała. Raz w życiu poszła na wagary. Myślała paskudne rzeczy o cioci Mirandzie - ale kto w
całej rodzinie tego nie robił? Raz poszła na prywatkę bez majtek. Za długo pobłażała
Eugene'owi. Pożyczyła sobie kaszmirowy sweter swojej siostry Ginger, zaplamiła go i nigdy
się nie przyznała. No i jeszcze zrobiła jedną rzecz.
Na swój prywatny użytek nazwała ją Nocą Czekolady.
Ledwie jednak pojawiło się to wspomnienie, natychmiast wepchnęła je do szufladki z
napisem: „Nic podobnego nie miało miejsca” i zatrzasnęła ją na głucho. Jeśli Bóg istniał - a
Lucy wierzyła, że tak - nie mógł jej tak srogo pokarać chorobą za tę jedną jedyną rzecz. Już i
tak przyszło jej to odcierpieć.
W sumie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięćdziesiąt dziewięć procent życia
spędziła absolutnie przykładnie, niemal jak święta. Wycierała kurz pod lodówką, nigdy nie
przywłaszczyła sobie ani centa, choćby ktoś się pomylił na jej korzyść, regularnie czyściła
zęby nitką po każdym posiłku. Jej rodzina pokpiwała sobie, że skończy jako pedantyczna
stara panna, a w dodatku stanie się nią jeszcze przed trzydziestką i jakoś nikomu nie
przychodziło do głowy, jak bardzo podobne docinki ranią uczucia Lucy.
Nieoczekiwana i, jak widać, niezasłużona choroba trochę komplikowała jej życie,
jednak parę wizyt u lekarza z pewnością załatwi sprawę i wszystko wróci do normy. Już czuła
się znacznie lepiej, więc powrócił też optymizm. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła
pierwszy bieg, ruszyła, na początku dość ostrożnie, potem pewniej. Tym razem nie włączała
już radia i nie śpiewała na całe gardło, jak to miała w zwyczaju. Po co kusić licho? Czasem
była przesądna i nie zamierzała się tego wstydzić.
Dwadzieścia minut później, gdy ujrzała ogrodzenie tysiącakrowej posiadłości, czuła
się już wyśmienicie. Skręciła przy stylowym drogowskazie, na którym widniało tylko jedno
słowo: „Bernard's”. Nawet nie trzeba było umieszczać na nim pełnej nazwy firmy, czyli
„Bernard Chocolate”, ponieważ każdy na czterech kontynentach - a przynajmniej każdy, kto
kochał wyśmienitą czekoladę - doskonale rozpoznawał markę.
Ogromne zakłady były drugim domem Lucy, lecz codzienne dotarcie do pracy było
niemal trudniejsze niż dostanie się do CIA. Najpierw należało włożyć kartę identyfikacyjną
do czytnika w filarze głównej bramy. Zaraz za nią droga rozwidlała się. Wstążka asfaltu
biegnąca w prawo prowadziła do zakładów produkcyjnych, środkowa wiodła do rodzinnej
rezydencji Bernardów, Lucy zaś jak zwykle skręciła w lewo. Droga wiła się przez blisko
kilometr pośród bujnych drzew starannie wypielęgnowanego parku. Potem znajdowało się
kolejne ogrodzenie pod napięciem, wysokie na pięć metrów. Brama była zamknięta, strzeżona
przez strażnika dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Witam, panno Fitzhenry - rzekł Gordon, wychodząc z budki strażniczej. - Już
miałem dzwonić na policję, spóźniła się pani całe siedem minut, bałem się, że przydarzyło się
pani coś złego.
Psiakość! Czy była aż tak przewidywalna?
- Na szczęście nic się nie stało. Jak minął weekend?
- Dziękuję, dobrze. Zabrałem moją do kina, a w niedzielę mieliśmy wnuki u siebie.
Aha, obaj panowie Bernard są w domu, prosili, żeby pani przyszła do nich o dziesiątej.
- Dziękuję za informację. Miłego dnia - rzekła z sympatią, podkręcając opuszczoną
szybę.
Serce podskoczyło jej gwałtownie - na szczęście serce, a nie żołądek. Oczywiście nie
było sensu się denerwować, przecież spodziewała się od jakiegoś czasu, że Bernardowie
wezwą ją na poważną rozmowę. Jej ostatnie eksperymenty zostały uwieńczone sukcesem, i to
tak wielkim, że miały szanse wpłynąć na przyszłość całej firmy. Spotkanie nie oznaczało więc
nic nieprzyjemnego, przeciwnie. Zazwyczaj jednak omawiała podobne sprawy z Orsonem
Bernardem, a nie z jego wnukiem. Wszystkie raporty składała na piśmie założycielowi firmy i
świetnie jej się z nim pracowało. Uwielbiała tego starszego pana, ale on miał już ponad
Zgłoś jeśli naruszono regulamin