Sala Sharon - Swiatlo w ciemnosci.pdf

(773 KB) Pobierz
215288916 UNPDF
Sharon Sala
Światło w ciemności
215288916.001.png
Rozdział 1
St. Louis, Missouri – 1977
Było już po północy; Margaret Cochrane otworzyła oczy i spojrzała na śpiącego męża.
Od siedmiu lat była jego żoną, od czterech matką Jade. Kiedyś ślepo, bezwarunkowo
kochała Sama, ale w ostatnim roku coś się zmieniło, była coraz bardziej niezadowolona z
siebie i swojego życia.
Nastały niedobre czasy, Stany od lat usiłowały spacyfikować daleki kraj, którego nazwę
ledwie potrafiła wymówić. Młodzi chłopcy uciekali do Kanady, do Europy, byle tylko
uniknąć mobilizacji. Ludzie w wieku Margaret palili flagi, organizowali protesty i marsze na
Waszyngton, a ona miała uczucie, że życie przecieka jej przez palce. Chciała coś robić,
działać, zmieniać świat, ale obowiązki żony i matki nie pozwalały na to. Ostatecznie
zapisała się na kurs samorealizacji w miejscowym college’u, przynajmniej tyle mogła dla
siebie zrobić.
Któregoś dnia, mniej więcej po dwóch tygodniach zajęć, kiedy szła przez uniwersytecki
campus na przystanek autobusowy, natknęła się na grupkę hippisów, w każdym razie w
pierwszej chwili właśnie tak ich określiła. Widywała często podobne grupy, ale zawsze z
daleka. Teraz znalazła się w samym środku jednej z nich: długowłosi młodzi ludzie,
niektórzy z kwiatami we włosach, inni z bukietami w dłoniach, ubrani bardzo barwnie,
niczym Cyganie z hollywoodzkiego filmu. Dziewczyny w długich do kostek spódnicach,
chłopcy w spodniach dzwonach i koszulach mieniących się psychodelicznymi kolorami.
Ktoś jej powiedział, że to Radośni, tak kazali siebie nazywać, i że przewodzi im niejaki
Solomon.
Margaret zatrzymała się zaintrygowana i zaczęła przysłuchiwać się bez specjalnego
przekonania, okrzykom: „make love, not war”, powtarzanym przez hippisów w całym kraju.
Pewnie odeszłaby, ale zanim zdążyła się ruszyć, dopadł do niej Solomon. Jedno jego
spojrzenie wystarczyło, żeby zamarła, znieruchomiała. A on uśmiechnął się, pogłaskał ją po
twarzy, dotknął jej włosów, a potem nachylił się i wetknął w nie kwiat. Ludzie wokół
przyjęli jego gest oklaskami, a Margaret poczuła dziwny ból. Ból duszy?
Dni mijały, pojawiała się w campusie niemal codziennie. Pewnego razu przyjechała z
Jade. Radośni przywitali jej córeczkę jak księżniczkę, zachwycali się urodą małej. Znów
były skandowane hasła...
Poczuła się, jakby urodziła wyjątkowe dziecko, prawdziwy dar niebios. Tak niewiele
czasu minęło, a ona miała wrażenie, że znalazła coś w rodzaju zastępczej rodziny. Kontakt z
Radosnymi wypełniał pustkę w jej sercu i tak oto zaczęło się pranie mózgu Margaret
Cochrane.
Pół roku później była gotowa odejść od człowieka, któremu kiedyś ślubowała wierność i
miłość po grób. Odejść, zniknąć, pozbawić go nie tylko swojej, wątpliwej już czułości czy też
opieki, ale i córki. Wiele razy chciała mu o tym powiedzieć, lecz nie potrafiła zdobyć się na
odwagę, zresztą Sam i tak nic by nie zrozumiał.
Wysunęła się ostrożnie z łóżka. Udało się jej nie obudzić Sama, spał spokojnie, nic nie
przeczuwając. Kochał ją, to pewne, ale nigdy nie miał dla niej czasu, w jakimś momencie
stracili kontakt. Margaret znalazła się na ostatnim miejscu jego listy priorytetów, w każdym
razie tak to odczuwała. Jeszcze chwila wahania, niepewności i zaczęła się ubierać. Wybrała
długą do kostek kwiecistą suknię, którą kupiła poprzedniego dnia. Na palcach wymknęła
się z sypialni i wślizgnęła do pokoju małej.
Jade spała jak aniołek; Margaret raz jeszcze pomyślała o tym, co chce zrobić, znowu się
zawahała. Sam... Ten cios go zniszczy. Uwielbiał córeczkę, byłoby zapewne lepiej, gdyby
zostawiła mu Jade, bez trudu przecież znalazłby dla niej opiekunkę, ale natychmiast
przypomniała sobie Radosnych i ich zachwyty nad cudownym dzieckiem. W pewnym
sensie chciała im ofiarować Jade, może nawet bez małej księżniczki nie mogłaby zaistnieć
wśród nowych przyjaciół?
Nachyliła się, dotknęła policzka Jade i szepnęła cicho:
– Obudź się, skarbie, musimy jechać. Jade przewróciła się na drugi bok.
– Spać – mruknęła zaspanym głosikiem. – Nie chcę jechać.
Margaret rozejrzała się nerwowo, jakby Sam lada chwila miał wejść do pokoju, po czym
wyjęła Jade z łóżeczka, zawinęła ją w kocyk.
– Pojedziesz. Jesteś córeczką mamusi, musisz ze mną jechać, mama cię nie zostawi. –
Margaret wyniosła małą z pokoju i zbiegła na dół. Po chwili była przy niebieskim
volkswagenie, który czekał pod domem. Drzwiczki vana otworzyły się natychmiast, małą
odebrał długowłosy, brodaty chłopak, drugi wyciągnął rękę do Margaret, pomagając jej
wsiąść.
I nagle Margaret ogarnęła panika. Jeden z chłopaków, ledwie tylko zasunął drzwiczki,
podał jej skręta. Czyżby chciał ją w ten sposób uspokoić?
– Machnij się, śliczna.
Przyjęła papierosa z marihuaną, zaciągnęła się głęboko, raz, drugi, i ogarnął ją błogi
spokój, swego rodzaju nieświadomość. Trawka miała zbawienne, kojące działanie,
pozwalała na chwilę zapomnieć o wyrzutach sumienia. Jeszcze dwa pociągnięcia i Margaret
nie miała najmniejszych wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję.
Jade mruknęła, załkała cicho. Jeden z chłopaków przeniósł ją na tył vana, drugi wyjął
Margaret skręta z dłoni, zaciągnął się, przekręcił kluczyk w stacyjce; samochód ruszył.
Tymczasem Sam obrócił się na drugi bok i wyciągnął rękę. Pusto... Poderwał się
gwałtownie. Margaret często wstawała w nocy, żeby sprawdzić, co z małą, jej nieobecność
nie stanowiła jeszcze powodu do niepokoju, ale tym razem coś było inaczej, w domu
panowała dziwna, martwa cisza, cisza i pustka, wskazujące na brak kogokolwiek poza nim.
– Maggie? Żadnej odpowiedzi.
Poderwał się i ruszył do pokoju córeczki. Ciemno, drzwi szeroko otwarte, łóżeczko puste.
Serce zabiło mu gwałtownie, teraz już ryknął na cały głos imię żony:
– Maggie! Żadnej odpowiedzi.
Biegał po domu, włączając światła: piętro, poddasze, wreszcie parter. Tu dopiero, na
dole w holu zrozumiał, co się stało.
Zniknęły. Oczywiście coś mogło się stać, ale w głębi duszy doskonale wiedział, że Maggie
postanowiła odejść. Ciemne chmury od dawna zbierały się nad ich małżeństwem, ale on nie
chciał przyjąć do wiadomości zwiastunów nieszczęścia, spojrzeć prawdzie w oczy,
zrozumieć, że Maggie jest naprawdę bardzo, bardzo nieszczęśliwa i to on w dużej mierze
ponosi odpowiedzialność za taki stan rzeczy.
Widział paciorki na jej toaletce, widział, że zaczęła się inaczej ubierać, inaczej czesać.
Nie dalej jak przed tygodniem, wracając z pracy, zobaczył odjeżdżający spod domu van
należący wedle wszelkich oznak i wyglądu kierowcy do hippisów. Kiedy zapytał Maggie, co
to za jedni, wzruszyła ramionami i oznajmiła, że po prostu pytali o drogę. Nie uwierzył, ale
nie miał ochoty drążyć tematu.
A teraz było już za późno.
Wypadł z domu i zdążył jeszcze dojrzeć światła znikającego za zakrętem auta.
– Maggie! Wracaj! Wracaj! Na litość boską... Krzyczał, biegł za samochodem, jakby
wierzył, że to odniesie jakikolwiek skutek, ale jego wrzask zakłócał tylko nocną ciszę.
Odeszła i zabrała ze sobą dziecko.
1997
Sypialnię rozświetlały pulsujące rozbłyski zielonego neonu, wypełniając wnętrze trochę
upiorną atmosferą i nadając twarzom śpiących z lekka nieziemski wygląd.
Obok hotelu przemknął wóz policyjny na sygnale, kobieta jęknęła głośno, budząc przy
okazji mężczyznę.
Jade była w życiu Rafaela pierwszą i jedyną miłością. Uniósł się na łokciu, spojrzał na jej
twarz i walcząc z nudnościami, potarł drżącą dłonią policzek. Westchnął.
Znów dręczyły ją złe sny, widział to po jej rysach. Wracały koszmary dzieciństwa,
koszmary, które były udziałem obojga. Gdyby wierzył w Boga, modliłby się do Niego o to,
by obojgu zesłał pokój serca, ale Bóg był tylko mitem. Gdyby istniał, nie pozwoliłby, żeby
przeszli przez takie piekło. A skoro Pana nie ma, tylko on, Rafael, może odegnać nękające
Jade koszmary.
– Już dobrze, wszystko dobrze, skarbie. Jestem tu, nie pozwolę cię skrzywdzić – szeptał,
– przybliżając wargi do jej ucha. Przygarnął ją do siebie.
Do udręczonej świadomości Jade chyba dotarł głos Rafaela, bo dziewczyna westchnęła,
uspokoiła się.
– Tak, kochanie, jesteś bezpieczna. Przy mnie nic złego ci się nie stanie.
Jade pogrążyła się na powrót we śnie, ale Rafael nie mógł usnąć. Przecież sen jedynie
kradł mu drogi czas, którego chłopak nie chciał, nie mógł tracić. Czuł nieprzyjemny ucisk w
żołądku, ucisk który nie miał nic wspólnego z przypływem nudności. Te już dawno minęły,
pozostał tylko czysty, nagi strach.
Jade była całym jego życiem, jego światem i może dlatego podjęcie walki o uwolnienie
jej duszy od upiorów przeszłości, okaże się w rezultacie wielkim błędem. Tak bardzo
uzależniła się od niego, że nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie potrafiła funkcjonować
samodzielnie. Nie chciał tego, ale stało się, w pewnym sensie ją okaleczył. Obróciła się we
śnie i przytuliła policzek do jego piersi. Jej ciepły oddech był niby pieszczota.
– Kocham cię, moja dziewczynko – szepnął i głaszcząc Jade po włosach, spojrzał w
okno, czekając na pierwszy brzask.
– Na pewno tego chcesz? – upewniał się, przytrzymując wielki obraz biodrem.
Jade wzruszyła ramionami.
– To tylko obraz, potrzebujemy pieniędzy. Rafael sposępniał.
– Zawsze potrzebujemy pieniędzy, a to jednak portret twojej matki.
Jade wyprostowała się, zmierzyła Rafaela chłodnym spojrzeniem.
– Nie matki, tylko Ivy – powiedziała z naciskiem.
– To przecież jedno i to samo.
– Nie to samo. Moja matka była... cholera, Rafie, ledwie ją pamiętam. Jakieś dalekie
wspomnienia. Moja matka przeistoczyła się w nawiedzoną ćpunkę, Ivy, a kiedy umarła,
trafiłam do piekła. Po co mi jej portret? Nie wiem w ogóle, dlaczego go namalowałam. Bierz
to i wychodzimy.
– Tak jest, proszę pani – prychnął Rafie. Sąsiad obiecał, że podrzuci ich swoją
furgonetką na bazar. Mieli kilka płócien do sprzedania. Niebo było czyste, bezchmurne,
zapowiadał się ładny dzień, przy odrobinie szczęścia mogli coś zarobić.
Jade uśmiechnęła się do Rafiego, już nie pamiętała o sprzeczce na temat portretu. Nigdy
nie potrafiła boczyć się na Rafaela dłużej niż kilka minut, nie mogła przecież wściekać się
na człowieka, który uratował jej życie. Był nie tylko jej najlepszym przyjacielem, był jej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin