Ken McClure - Kryptonim kowadlo.rtf

(628 KB) Pobierz

Ken McClure

 

Kryptonim kowadło

 

(The Anvil)

 

Przekład Maciej Pintara

 

 

Kiedy umrę, najdroższy,

Nie śpiewaj mi smutnych pieśni;

Nie sadź nad moją głową róż

Ani cienistego cyprysu;

Niech rośnie nade mną trawa

Mokra od deszczu i kropel rosy;

I jeśli chcesz, pamiętaj,

A jeśli nie – zapomnij.

 

Christina Rosetti 1830– 1894

 

 


1

 

Genewa, kwiecień 1988

 

Jutte Hahn cicho otworzyła drzwi sypialni i popatrzyła na śpiącego Seana MacLeana. Uśmiechnęła się i odgarnęła włosy z twarzy. Każdy odgadłby po jej spojrzeniu, że go kocha. Mieszkali razem niemal od roku i wszystkie dni przypominały ten pierwszy. MacLean poruszył się we śnie. Jutte podeszła i przysiadła na brzegu łóżka. Delikatnie przesunęła palcem po nagim ramieniu mężczyzny. Znów się poruszył. Uśmiechnęła się. Dotarła do dłoni i pomyślała, jak bardzo lubi dotyk silnych, opalonych rąk i długich palców, tak potrzebnych chirurgowi.

Na prawej ręce Sean nosił złotą obrączkę ślubną po ojcu. Widniały na niej inicjały JM. Wiedziała, że jest tam również maleńkie godło Szkocji, choć teraz nie mogła go dostrzec w słabym świetle poranka przebijającym przez zaciągnięte zasłony. MacLean szczycił się swoim szkockim pochodzeniem. Współczuła tym pracownikom kliniki, którzy ośmielali się sugerować, że jest Anglikiem. Uśmiechnęła się; w gruncie rzeczy MacLean był łagodnym człowiekiem.

Poznali się na nartach, na stokach Zermattu. On spędzał tam weekend, ona uczyła szkolne dzieci podstaw narciarstwa. Zaskoczyła ją jego bezpośredniość. Podszedł i zapytał wprost, czy pójdzie z nim na drinka, kiedy skończy zajęcia z uczniami. W pierwszej chwili chciała go posłać do diabła, ale spodobała się jej taka otwartość. Zgodziła się. Nie wyglądał na typowego podrywacza. Zachowywał się z chłopięcą niewinnością. Jeszcze nie widziała tak szczerych oczu.

Przypomniała sobie ich pierwszy wieczór. Równie dobrze mógł być ostatni. MacLean mówił tylko o swojej pracy. Odnosił się do niej z wielkim entuzjazmem. Firma, dla której pracował, wynalazła jakiś nowy środek medyczny, bardzo przydatny w chirurgii. Jutte niewiele z tego rozumiała, ale jednego była pewna: MacLean naprawdę troszczył się o pacjentów. Kiedy odwiózł ją do domu, myślała, że zrobi pierwszy krok. Zamiast tego przeprosił, że był taki nudny. Ucałował czubki jej palców i zapytał, czy może liczyć na następne spotkanie.

Po dwóch miesiącach postanowili zamieszkać razem. Gdyby MacLean zaproponował wspólny lot na Księżyc, Jutte zgodziłaby się bez wahania. Zakochała się po uszy, poza nim nie widziała świata.

Odgarnęła z czoła Seana kosmyk ciemnych włosów. Z całego serca pragnęła mu pomóc; przeżywał teraz ciężkie chwile. Sprawy nie układały się dobrze; klinika przerwała eksperymenty z nowym środkiem, ponieważ zdarzył się śmiertelny wypadek, i MacLean winił za to siebie.

Delikatnie pogładziła go po twarzy. Przesunęła palcami po nieogolonym policzku i za uchem. MacLean poruszył się, jakby przeszkadzała mu natrętna mucha. Jutte cofnęła rękę. Po chwili znów dotknęła jego ucha. Zakrył je dłonią. Powiodła palcem po jego rękach. Wiedziała, że to lubi.

– Potwór... – mruknął MacLean.

Jutte wybuchnęła śmiechem. Otworzył oczy.

– Wiesz, która godzina? – zapytała.

– Nie – odparł zaspanym głosem. – I nie chcę wiedzieć.

– Siódma trzydzieści.

– Jest sobota – MacLean odwrócił się na brzuch i nakrył głowę poduszką. Jutte pomasowała mu plecy.

– Całkiem przyjemnie – stwierdził. Uśmiechnęła się.

– Powinieneś być kotem.

– W następnym życiu.

– Co chcesz na śniadanie?

– Ciebie.

– Zamiast owsianki? – zadrwiła Jutte. – Co by na to powiedziała twoja szkocka babcia?

– Dziadek by zrozumiał – mruknął MacLean. Odwrócił się, chwycił Jutte i przyciągnął do siebie.

Pisnęła z udawanym oburzeniem i pocałowała go mocno w usta.

– Czy mówiłem ci ostatnio, jak bardzo cię kocham? – zapytał MacLean.

– Już dawno tego nie mówiłeś.

– Więc mówię teraz.

– Chcę to usłyszeć – zażądała Jutte.

– Kocham cię.

– W porządku. – Jutte uwolniła się z jego objęć. – Więc nie zapomnisz o obietnicy?

– Obietnicy? – mruknął niepewnie MacLean.

– Na weekend wyjeżdżamy w góry.

– A tak... – odrzekł w zamyśleniu.

– Obiecałeś – przypomniała Jutte.

– Zgadza się – przyznał z rezygnacją.

– Więc wstawaj i właź pod prysznic.

– Jutte, nie wydaje mi się, żeby... Położyła mu palec na ustach.

– Wyjeżdżamy – powiedziała z naciskiem. – Musisz trochę odpocząć; oboje musimy. Oderwiesz się na chwilę od kłopotów.

MacLean poddał się.

– Dobrze, jedźmy. – Wstał z łóżka.

– Kiedy będziesz brał prysznic, przywiozę z piekarni madame Renaud jej słynne croissanty.

– Niech cię Bóg błogosławi – ucieszył się.

– Mogę wziąć twój samochód?

– Oczywiście. Kluczyki leżą przy drzwiach.

– Niedługo wrócę. – Jutte włożyła jasnoniebieską kurtkę, pocałowała MacLeana w policzek i wyszła.

MacLean wszedł do łazienki i zdjął bokserki, których używał zamiast piżamy. Przyjrzał się sobie w lustrze i skrzywił się na widok rosnącego brzuszka. Za mało ćwiczył. Przy stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu i barczystej sylwetce nie wyglądał jeszcze źle, ale nie podobało mu się własne odbicie. Trzeba będzie znów pobiegać. Zrezygnował z tego, gdy sprawy w klinice przyjęły zły obrót. W dodatku za dużo pił. Pomagało mu to, ale czas wziąć się w garść. Od poniedziałku narzuci sobie ostry reżim.

Wszedł pod prysznic i ustawił temperaturę wody. Kiedy sięgał po mydło, rozległ się huk eksplozji. Budynek zadrżał. Z pokoju dobiegł brzęk tłuczonego szkła. MacLean owinął się w pasie ręcznikiem i wypadł z łazienki. Drzwi balkonowe wyleciały z ramy. Wyjrzał na zewnątrz. Z jego mercedesa została dymiąca kupa złomu. Na ulicy walały się poskręcane blachy i płonące opony. W powietrzu unosił się dym i skrawki papieru. Jeden wolno wylądował na balkonie. MacLean podniósł go jak w transie. To nie był papier, lecz strzęp jasnoniebieskiego materiału.

Zurych, czerwiec 1988

 

Lisa Vernay otworzyła oczy, gdy poczuła na twarzy promień porannego słońca. Minęła szósta. Odwróciła się na bok i bezwładnie opuściła rękę na puste miejsce obok. Kilka miesięcy temu rozpłakałaby się z rozpaczy, ale to już minęło. Jean Pierre odszedł i pogodziła się z tym. Przeniosła się z Genewy do Zurychu i znalazła pracę w klinice Klausmana; była immunologiem. Miała teraz ładne mieszkanie w eleganckim budynku, białego volkswagena kabrioleta i rosnący krąg przyjaciół.

Wśród nowych znajomych był Jeff Edelman, amerykański chirurg, który nie krył zainteresowania Lisą. Lubiła go, ale nie spieszyła się z nawiązaniem bliższych stosunków. Trzymała go na razie na dystans, dopóki nie zagoją się stare rany. Poza tym podejrzewała, że jest o kilka lat młodszy od niej. Choć może to bez znaczenia w dzisiejszych czasach...

Jean Pierre okazał się bardzo hojny w chwili rozstania. Z pewnością dlatego, że czuł się winny, bo Lisa nie potrzebowała niczyjego wsparcia. Powoli dała sobie radę sama. W głębi serca przebaczyła mu i nawet dobrze życzyła. Ale nie tej małej suce, pielęgniarce, dla której ją porzucił.

Lisa wstała z łóżka i rozsunęła zasłony. Przez chwilę rozkoszowała się ciepłem zza szyby, potem wyszła na balkon. Pogoda była wspaniała. Dziesięć pięter niżej połyskiwała niebieska woda w basenie. W ogrodzie nie zauważyła żywej duszy. Musiała być w klinice dopiero o dziewiątej, a pierwsze próbki dostarczą do laboratorium pół godziny później. Miała mnóstwo czasu.

Zrzuciła nocną koszulę i lekkim krokiem podeszła do szafy, gdzie leżały trzy kostiumy kąpielowe. Wysunęła górną szufladę i wybrała niebieski, jednoczęściowy. Od góry do dołu przecinał go na skos jaśniejszy wzór podobny do błyskawicy. Włożyła kostium i poprawiła elastyczny materiał opinający jędrne pośladki.

Obejrzała się z zadowoleniem w wysokim lustrze. Mimo trzydziestu pięciu lat wciąż miała płaski brzuch, sterczące piersi i czarne włosy bez śladu siwizny. Wyglądała na kobietę sporo poniżej trzydziestki. Narzuciła szlafrok, schowała do sportowej torby ręcznik i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin