Cowie Vera - Królowa śniegu.doc

(548 KB) Pobierz
Vera Cowie KRÓLOWA ŚNIEGU

Vera Cowie KRÓLOWA ŚNIEGU

1

- Trzy miesiące? - Harriet z niedowierzaniem podniosła głos.

- Co najmniej - potwierdził lekarz.

- Ale ja w żadnym wypadku nie mogę zostawić firmy tak długo na łasce losu!

- Więc proszę znaleźć zastępcę.

- „Harriet Designs” ma tylko jednego szefa - mnie.

- Więc proszę się rozdwoić, na miłość boską. - Po chwili dodał nieco spokojniej: - Musi pani zupełnie zapomnieć o pracy, panno Hilliard. Jest pani chorobliwie szczupła, żeby nie powiedzieć: wycień­czona. Chce pani usłyszeć moją diagnozę? Przepracowanie, stres, depresja. Odpoczynek jak najdalej od sklepu - oto czego pani trzeba.

- Ale ja uwielbiam moją pracę!

- I, jak się wydaje, nic poza nią, a przecież świat ma tak wiele do zaoferowania. Nie można żyć tylko pracą.

Ja mogę, pomyślała buntowniczo. Żyła tylko firmą; zawsze tak było. Piers Cayzer, jej cichy wspólnik, zwykł mawiać, że pochłania firmę, tak jak inne kobiety pochłaniają czekoladki, tyle że nigdy nie tyje. Ostatnio nawet chudła, i to w zastraszającym tempie - ubyło jej aż siedem kilo. Nie jestem chora, żachnęła się w myśli. Ja nigdy nie choruję. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zmieniła plany ze względu na złe samopoczucie. Pierś twierdzi, że mam końskie zdro­wie. „Jak najlepsza rasowa klacz pełnej krwi” - dodaje z dumnym uśmiechem.

- Chyba znajdzie pani kogoś na trzy miesiące? - Lekarz nie da­wał za wygraną. - A pan Cayzer?

- To mój cichy wspólnik - mruknęła lekceważąco. - Pomógł mi finansowo, gdy zaczynałam, ale nie ma zielonego pojęcia o projekto­waniu wnętrz. To ja kieruję „Harriet Designs”. Więcej, ja jestem „Harriet Designs”.

- Ale przecież ma pani pracowników, asystentkę... No tak, była panna Judd - jej prawa (i lewa) ręka, ale tylko w spra­wach administracyjnych. Evelyn, sekretarka, choć dużo młodsza, równie dobrze radziła sobie z klientami i z dostawcami. Na obu można było po­legać i robiła to od dawna, ale o wnętrzarstwie żadna nie miała pojęcia.

- Nie, nie ma nikogo, kto byłby w stanie mnie zastąpić.

- Więc proszę kogoś zatrudnić. To bardzo pilne, panno Hilliard. Albo pani porządnie wypocznie, albo...

- Co?

- Załamanie nerwowe. Ludzki organizm ma określoną wytrzy­małość, a pani nie dawała sobie chwili wytchnienia. Fakt, że pani ze­mdlała, to sygnał ostrzegawczy.

- Kosztowało mnie to dwa krzesła, autentyczne ludwiki - sko­mentowała ponuro. - Akurat miałam podbić cenę.

- Czy krzesła są dla pani ważniejsze niż zdrowie? - odciął się lekarz. - Musi pani o wszystkim zapomnieć. Zalecam rejs, najlepiej w tropiki, gdzie codziennie będzie się pani wygrzewała w słońcu. Oczywiście z umiarem i stosując odpowiednie filtry przeciwsłonecz­ne. Jeśli mnie pani nie posłucha, wkrótce znajdzie się pani w szpitalu, przykuta do łóżka.

- To niemożliwe! - Harriet poczuła ukłucie strachu.

- Niestety, jak najbardziej możliwe. Ma pani nerwy napięte jak po­stronki. Pracoholizm jest gorszy niż chroniczne lenistwo. Istnieje coś ta­kiego jak złoty środek i szczerze pani radzę znaleźć go jak najszybciej.

- Ale trzy miesiące! - jęknęła.

- Co najmniej.

- Nie mogłabym tylko ograniczyć pracy? Do, powiedzmy, pięciu godzin dziennie? W ten sposób miałabym na wszystko oko i jedno­cześnie wypoczywała...

Lekarz posłał jej takie spojrzenie, że nie dokończyła zdania.

- Mówiła to pani w zeszłym roku, gdy uskarżała się pani na bez­senność. Już wtedy sugerowałem ograniczyć pracę. I co, posłuchała mnie pani?

Harriet niespokojnie poruszyła się na krześle.

- Pani obecny stan to ciąg dalszy tamtych kłopotów. Gdyby mnie pani wówczas posłuchała, nie musiałbym teraz być taki surowy, ale pani puściła moje słowa mimo uszu. Dopóki praca będzie w zasięgu ręki, pogrąży się w niej pani po uszy; wiemy o tym oboje. I dlatego chcę, żeby wyjechała pani jak najdalej.

- Ale ja jestem w samym środku bardzo ważnego zlecenia! Projekty są już gotowe, ale muszę poczekać i dopilnować, żeby wyko­nawcy zrobili wszystko jak należy.

- Wykluczone.

- Więc proszę mi powiedzieć, gdzie ja u licha znajdę tak szybko odpowiedniego człowieka, który mógłby mnie zastąpić? - zapytała w desperacji. - Tacy ludzie nie rosną na drzewach!

 

W czasie kolacji Piers całkowicie zbił ją z tropu. Gdy nie przesta­wała biadać, oznajmił, że zna wręcz idealnego zastępcę dla niej.

- I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie! Jest jakby stworzony dla ciebie. To mój przyjaciel z dawnych lat, ledwo co wrócił z Nowego Jorku. Pracował tam dla „Lewisohn’sa”, a to wielka firma, prawda?

- Równie wielka, jak ich zlecenia - całe sieci hotelowe, pałace arabskich szejków i tak dalej. „Harriet Designs” to płotka w porów­naniu z nimi!

- James poradzi sobie w każdych warunkach. Dokładnie rzecz biorąc, już sobie radził. Studiował sztukę w Cambridge, nota bene ukończył studia z doskonałą lokatą, i natychmiast porwał go dom aukcyjny „Sotheby’s”. Pracował u nich chyba z siedem lat, potem przeszedł do Muzeum Wiktorii i Alberta, a stamtąd „Lewisohn’s” zwabił go do Stanów. James to odpowiedź na twoje modlitwy, skar­bie. Jest doskonały. Zajmie się wszystkim, gwarantuję ci to. - Oczy Harriet o barwie akwamaryny lśniły w pewien szczególny sposób, na widok którego drżało serce Piersa. Znał ten błysk waleczności; pojawiał się zawsze, ilekroć na horyzoncie widniało jakiekolwiek zagrożenie dla tego, co było najbliższe jej sercu. Zdawał sobie spra­li że już samo pozostawienie firmy na jakiś czas samej sobie nie mieściło się jej w głowie; wizja zostawienia jej na pastwę widzimi­się nieznajomego była jak najgorszy koszmar. Długo i ciężko praco­wała, by osiągnąć to, co osiągnęła, ale też była prawdziwą pracoholiczką. Do dziś kierowała nią szaleńcza ambicja, zawsze chciała mieć jeszcze więcej. Rozumiał jaj jednak; też się tak zachowywał, gdy mu na czymś bardzo zależało.

- James ma odpowiednie kwalifikacje. Co więcej, zapewniam cię, że będzie miał zarówno czas, jak i ochotę dla ciebie pracować, gdy tylko mu wyjaśnię, jak się sprawy mają. Nigdy nie odmawia przyja­cielowi pomocy w potrzebie, przekonałem się o tym na własnej skó­rze. Zresztą akurat przyjechał na długi bezpłatny urlop...

- Chcesz powiedzieć, że kierowanie moją małą firmą to dla niego wakacje?

Piers szybko starał się naprawić nieopatrznie strzeloną gafę. Boże, jaka ona jest teraz drażliwa!

- Nie, skądże. Chciałem tylko powiedzieć, że... że James ma za­miar właśnie teraz wrócić do Anglii, to tylko zbieg okoliczności. Jak mówisz, prawie niemożliwe jest znalezienie odpowiedniego zastępcy w tak krótkim czasie. James jest przysłowiowym darowanym koniem, skarbie. Dlaczego z takim uporem chcesz zaglądać mu w zęby? Uwierz mi na słowo, James to odpowiedź na twoje modlitwy. Jest doskonały w tym, co robi.

- Ja też nie jestem najgorsza - obruszyła się Harriet.

- Och, oczywiście, że nie, skarbie! Osiągnęłaś bardzo wiele w cią­gu zaledwie dziesięciu lat. Ale czy nie przeczuwałem tego od począt­ku, gdy przyszłaś do mnie z głową pełną szalonych pomysłów i bez grosza przy duszy?

- Zwróciłam ci to, co mi pożyczyłeś, co do pensa, i z godziwymi odsetkami!

- Harriet - w oczach Piersa, które przypominały jej oczy Krzysia z Kubusia Puchatka, pojawił się wyrzut. - Wiesz, że to mnie najmniej interesuje.

Zacisnęła zęby. Jej cichy wspólnik nie był człowiekiem gwałtow­nym, ale zawsze zachowywał się w ten sposób, gdy rozmawiali o pie­niądzach. Znała go wystarczająco długo, by wiedzieć, że naburmuszona mina oznacza zranione uczucia. Wydoroślej w końcu, Piers! - pomyślała ze zniecierpliwieniem. Czasami zachowywał się jak naburmuszone dziecko, do tego stopnia, iż podejrzewała, że ćwiczy tę minę, ilekroć zagląda do lustra. W połączeniu z jego jasnymi włosa­mi, różowymi policzkami i błękitnymi oczami... A przecież ma lat czterdzieści, a nie cztery. Nie zdawała sobie sprawy, że rumieniec na jej policzkach i gromy lecące z jej własnych niebieskich oczu zdra­dzają irytację, gdy przeprosiła go znużonym głosem:

- Wybacz, Piers. Ostatnio tak szybko tracę nad sobą panowanie...

Natychmiast wykorzystał okazję.

- Bo twój lekarz ma rację: jesteś na krawędzi nerwowego zała­mania. Nalegam, żebyś go posłuchała i udała się na długi rejs po cie­płym morzu, jak najdalej od lutowego zimna i wilgoci. Wrócisz do mnie na wiosnę, a do tego czasu stary James poprowadzi twoją firmę pewną ręką.

- Kiedy cię słucham, zaczynam podejrzewać, że to anioł w ludz­kiej skórze! - rzuciła gniewnie.

- W twojej sytuacji James to rzeczywiście cud! - tym razem nie ukrywał zdenerwowania. Zaraz jednak dotknął jej dłoni w pojednaw­czym geście. - Polubisz go, jak wszystkie kobiety. Jest bardzo przy­stojny. I wie, jak uwodzić...

- Do prowadzenia mojej firmy nie wystarczy uroda i urok oso­bisty!

- Och, nie bój się, nie jest dyletantem, nie popełni błędu! Możesz obejść wszystkie agencje łowców głów, a i tak nie znajdą ci nikogo, kto tak idealnie spełniałby nasze wymagania.

Nasze? - pomyślała, ciągle nie przekonana. Nikt nie był dość dobry, by zastąpić ją w firmie, na którą pracowała tak długo i ciężko. Na myśl, że ma powierzyć swój największy skarb nieznajomemu, ro­biło jej się zimno.

- A może przyprowadzę go jutro na drinka? - zaproponował Piers. - Jesteśmy umówieni na lunch. Powiem mu, o co chodzi, i jeśli pomysł przypadnie mu do gustu, przyprowadzę go do ciebie, żebyście się po­znali i zadali sobie te wszystkie pytania, które, jak wiem, już sobie ukła­dasz. - Widział jednak, że Harriet nie ma ochoty zaakceptować tego planu. Coraz trudniej jest rozdzielić obie Harriet - tę prawdziwą i „Har­riet Designs”... Jeszcze trochę, a staną się jednym. Od początku wi­dział jej ambicję, ale przecież dotarła już na szczyt, prawda? Dlaczego z maniackim uporem podwyższa poprzeczkę? Ukrył jej dłoń, smukłą i drobną jak ona cała, w swojej. - Nie sądzisz, że trochę za bardzo... identyfikujesz się z drugą Harriet? - zapytał najostrożniej jak umiał. - Niepokoi mnie ta twoja... obsesyjna gotowość do pracy. Powinnaś od­począć po zwycięstwie, a nie szykować się do podboju kolejnych szczy­tów. Spójrz na siebie: jesteś blada jak trup i chuda jak patyk. Tak nie można, skarbie. Straciłaś cały blask, jesteś nerwowa, nadpobudliwa. Bardzo mnie to martwi. Kochanie, proszę tylko, żebyś się sobie uważ­nie przyjrzała; zobacz, co się z tobą dzieje.

Poczuła się nieswojo. Wiedziała, że ostatnio nie wygląda najle­piej, wyczuwała, że wszyscy wokół niej starają się chodzić na pa­luszkach. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że Piers, który nigdy nie należał do spostrzegawczych, aż tyle zobaczył. Niepotrzebnie tylko robi wokół sprawy tyle zamętu. Irytowało ją to.

- Wyglądasz, jakby zgasło twoje wewnętrzne światło - utyski­wał. - Nigdy się nie odprężasz. Masz ustaloną reputację, a mimo to walczysz o każdego nowego klienta, nawet gdy twój kalendarz jest wypełniony zamówieniami. Nie wychodzimy nawet w połowie tak często jak kiedyś, bo wciąż tłumaczysz, że nie masz czasu. - Przerwał na chwilę. - Kochamy się rzadziej, bo jesteś wiecznie zmęczona. Martwi mnie, że jesteś taka napięta i... aż się boję to powiedzieć... wyniszczona.

Choć nigdy nie była próżna, Harriet z trudem opanowała impuls, by podbiec do najbliższego lustra. Wyniszczona? W wieku trzydzie­stu jeden lat? Uniosła dłoń do policzka, jakby spodziewała się poczuć pod palcami zmarszczki i bruzdy, a nie porcelanową gładkość, o któ­rą tak dbała.

Piers właściwie zinterpretował jej ruch. Wyczuł swoją przewagę.

- Jesteś przygaszona - naciskał. - Błagam, kochanie, wyjedź. Od­poczynek i spokój dobrze ci zrobią.

- Nie jestem żołnierzem w szoku, na Boga! - żachnęła się, ale bez poprzedniego uporu.

- A James nie jest twoim wrogiem. Dlaczego u licha tak się wzdra­gasz przed jakąkolwiek pomocą? Ta twoja cholerna niezależność! Zapamiętaj sobie, że jeżeli nadal będziesz pracowała osiemnaście godzin na dobę, pewnego dnia stracisz wszystko, nie wyłączając mnie!

Nietypowa dla niego stanowczość sprawiła, że Harriet nie zdoby­ła się na żadną odpowiedź. Słuchała w milczeniu, ze zdumioną miną, Piers zaś ciągnął dalej:

- Masz wyjechać i zostawić wszystkie kłopoty za sobą. Będziesz się wygrzewała na słońcu, zajadała tony smakołyków i... odzyskiwa­ła swoje kuszące kształty. Odpoczywaj i o nic się nie martw, James będzie miał oko na wszystko.

 

Dość niezwykłego koloru jest to oko - pomyślała, gdy spotkali się po raz pierwszy następnego wieczoru: ciemnoniebieskie tęczówki byłyby niemal czarne, gdyby nie błysk, jakby ktoś rozjaśnił granat błotem. Był bardzo wysoki; szczupły Piers mierzył metr siedemdzie­siąt pięć, James przewyższał go o dobre dziesięć centymetrów.

Od pierwszej chwili intensywnie czuło się jego fizyczność: sze­rokie ramiona, wspaniale sklepiona klatka piersiowa, wąskie biodra, długie nogi... Gęsta, lśniąca czarna czupryna lekko falowała; włosy miał dłuższe niż konserwatywny Piers, sięgały kołnierzyka nieskazi­telnie skrojonej jasnoniebieskiej koszuli, dobranej do granatowej marynarki w jodełkę. W starannie wypolerowanych butach mogłaby poprawić makijaż, tak lśniły. Uwadze Harriet nie uszedł też błysk sza­firów w spinkach do mankietów. Dandys! - pomyślała z niesmakiem. Niewiele będzie z niego pożytku. Będzie poświęcał czas i uwagę wła­snemu wyglądowi, a nie „Harriet Designs”. Nie ufała mężczyznom o urodzie modeli; matka nieraz ją przestrzegała przed takimi przy­stojniakami. Jeszcze coś rzucało się w oczy: niezależnie od urody i eleganckiego stroju, emanowała z niego charyzma. Tego człowieka nikt nigdy nie nazwie Jimmy.

- A więc to pani jest Harriet Hilliard - powiedział z zaciekawie­niem, głosem, który wpędziłby w depresję Richarda Burtona. Grana­towe oczy bezczelnie mierzyły ją od stóp do głów. - Piers dużo mi o pani opowiadał, w samych superlatywach, ma się rozumieć.

Harriet zmusiła się, by wytrzymać bez ruchu jego taksujący wzrok. Zdawał się przenikać pancerz niezawodnego mundurka od Jeana Muir i kosmetyków Estee Lauder. Jak zwykle, była jak spod igły: popielato blond włosy przycięte przez fryzjera tak, że wystarczyło kilka ru­chów szczotką, by ułożyły się same, swobodnie opadały na ramiona, oczy o barwie akwamaryny błyszczały życiem w bladej twarzy o de­likatnej, niemal przezroczystej karnacji. Miała pięknie wykrojone usta, o pełnej, kształtnej dolnej wardze i rozkosznie małej - górnej. Od­ważnie odwzajemniła jego badawcze spojrzenie i w głębi ducha po­gratulowała sobie, że włożyła na to spotkanie ulubiony granatowy ko­stium: wysoki kołnierzyk ukrywał wystające obojczyki, a długi żakiet maskował chudość. Jednocześnie głęboki kolor podkreślał jej deli­katną urodę.

Zaledwie spotkały się ich spojrzenia, przeszył ją dreszcz i uświa­domiła sobie, że oto w osobie Jamesa Alexandra stanęło przed nią Wyzwanie. Przez całe życie uwielbiała stawiać im czoła - i wygry­wać. Uśmiechnęła się promiennie.

- Niestety, musi pan liczyć się z tym, że entuzjazm Piersa bywa przesadny.

- Do jakiego stopnia?

Bezczelny. Mistrz świata w słownych pojedynkach. Wdzięk oso­bisty, elokwencja i zero skrupułów. Nie lubiła go od pierwszej chwili.

- To doprawdy bardzo miło z pana strony, że zechciał mi pan pomóc w kłopocie - powiedziała z namacalną niemal nieszczerością w głosie.

- A od czegóż są przyjaciele?

Ton, jakim odpowiedział - a zwrócił jej nieszczerość z nawiązką - upewnił ją w przekonaniu, że szykuje się walka.

- Proszę usiąść - zaproponowała grzecznie. - Jak przypuszczam, Piers powiedział panu, na czym polega problem?

- Och, szanowna pani, Piers powiedział mi wszystko. Ostanie słowo należało wziąć dosłownie - Piers mu się wyspo­wiadał. Harriet najchętniej zazgrzytałaby zębami, ale tylko błysnęła niebieskimi oczami i uśmiechnęła się do obydwu panów, zachwyco­na własnym opanowaniem.

Przysiadła na ulubionym fotelu. Była to stara berżera z drzewa owocowego, wyściełana matowym jedwabiem w odcieniu dojrzałych truskawek. Siedziała wyprostowana, ze skromnie skrzyżowanymi nogami i rękami na podołku; James rozpierał się na wiktoriańskiej sofie, którą Harriet wynalazła na wiejskiej aukcji i odrestaurowała, tak by pasowała do fotela.

- Widział pan moje projekty? - zainteresowała się.

- Mnóstwo, i wszystkie mnie zachwyciły. Styl Harriet Hilliard jest jedyny w swoim rodzaju.

- Pan mi pochlebia. - Znowu głos wręcz ociekający fałszem.

- Pani mnie również, powierzając mi swoją firmę w ciemno.

- Piers pana zna, a ja mu ufam.

- Piersowi nie sposób nie ufać - zgodził się, ale tonem sugerują­cym, że ma na myśli coś zupełnie innego niż Harriet. Wydawało się, że w każdym jego zdaniu kryje się jakiś podtekst. - Wtajemniczył mnie we wszystko.

Harriet wiedziała, co miał na myśli. Ilekroć Piers o niej mówił, zazwyczaj stawał się liryczny i romantyczny. Nie przeszkadzało jej, że się nią chwali, ale nie pozwoli, by James Alexander stroił sobie z tego żarty. Instynkt podpowiadał jej, że niełatwo będzie pokonać tego faceta; mury Jerycha nie stanowiłyby dla niego poważnej prze­szkody. Nie wiem dlaczego, ale nie ufam ci za grosz, stwierdziła w my­śli. Było w nim coś, co kazało jej mieć się na baczności, jednocześnie jednak wiedziała, że nie może mu powiedzieć, by poszedł do diabła, bo instynkt zawodowy podpowiadał, że nie znajdzie tak szybko nikogo lepszego. Nie, nie lepszego, równie doskonałego. Pod urokiem osobistym i beztroską, która doprowadzała ją do szału - nie, raczej nonszalancją, to jest właściwe słowo - wyczuwała wiedzę i doświad­czenie, których tak potrzebowała.

- Zdaję sobie sprawę, jak trudno przychodzi pani powierzyć fir­mę obcym rękom - stwierdził ze współczuciem. - Wiem od Piersa, że przez całe te dziesięć lat, gdy walczyła pani o pozycję na rynku, nie rozstawała się z nią pani na dłużej niż tydzień.

- I teraz też bym się nie zdecydowała, gdyby nie zmusiły mnie do tego okoliczności - odparła, posyłając przy tym mordercze spojrzenie kochankowi, który stwierdził radośnie:

- Harriet robi się słabo na samą myśl o porzuceniu firmy. Jest demonem pracy. Tylko to jej w głowie.

James Alexander uniósł czarne brwi.

- Nie wierzę - mruknął ironicznie.

I znowu aluzja sprawiła, że Harriet krew zawrzała w żyłach. Zi­gnorowała jednak zaczepkę i posłała mu lodowate spojrzenie.

- Czy ma pan do mnie jakieś pytania?

- Całą masę.

- Więc czekam.

Musiała przyznać, że znał się na rzeczy. Nie padło ani jedno pyta­nie, którego sama by nie zadała. Widać było, że wie już dość dobrze, jak funkcjonuje firma - Piers nie zapomniał postawić najmniejszej kro­peczki nad i - tym niemniej Harriet powtórzyła wszystko: aktualne zlecenia i daty ich ukończenia, zamówione tkaniny, najpewniejsi do­stawcy, najbardziej zaufani rzemieślnicy, obiecane dostawy, nowe pro­jekty. Ustalili, że James będzie przychodził do sklepu i pracował z nią ramię w ramię aż do dnia jej wyjazdu, który, jak zakładał Pierś, nastąpi w ciągu najbliższych dziesięciu dni. To mu pozwoli, jak ujął to James, „zorientować się, o co w tym wszystkimi chodzi”, co jak zwykle po­wiedział takim tonem, że dla Harriet było zupełnie jasne, co miał na myśli. Ze też ze wszystkich możliwych ludzi Piers zaprzyjaźnił się z ta­kim kobieciarzem! I nagle wpadła na genialny pomysł.

- Zależy mi, żebyś poświęcił szczególną uwagę jednemu zleceniu... mojej specjalnej klientce. Nazywa się Harcourt-Smith. Kupiła penthouse przy Eton Square. Przygotowałam wstępny projekt, którym, jak mówi, Jest zachwycona, ale i tak co chwila usiłuje przemycić własne pomysły, które niestety zepsują cały efekt. Ma bardzo dużo pieniędzy i fatalny gust; lubuje się w dekoracjach a la amerykański musical. Poderwała pierw­szego milionera w swoim życiu jako chórzystka w „My Fair Lady” i do dziś darzy wielkim sentymentem szyfony w pastelowych kolorach. Gdyby słuchać jej sugestii, ten penthouse byłby skrzyżowaniem deko­racji do „Bulwaru Zachodzącego Słońca” i nowoorleańskiego burdelu. Byłabym ci niezmiernie wdzięczna, gdybyś spróbował pohamować jej zapędy, jednocześnie sprawiając wrażenie, że bierzesz pod uwagę jej sugestie. Będzie usiłowała przemycić ile się da, a zna wszystkie sztucz­ki... - Jak ty, mówiło jej spojrzenie. - Prace ruszają w przyszłym tygo­dniu, więc gdybyś mógł zająć się nią szczególnie troskliwie...

- To będzie moje oczko w głowie.

A ty będziesz jej, dokończyła Harriet bez słów. Sadie Harcourt-Smith to istna pożeraczka męskich serc. Trzej mężowie na koncie, każdy bogatszy niż poprzednik, i drapieżność rekina.

- Kiedy wrócisz, będzie mi jadła z ręki - zapewnił James.

O ile jeszcze będziesz ją miał, pomyślała złośliwie.

 

- I co, nie mówiłem? - dopominał się Piers. - Czy nie odpowiada twoim wymaganiom w każdym calu?

- Martwią mnie raczej jego wymagania, Pierś. Wiesz, ile mnie to będzie kosztowało? Nie padło ani jedno słowo na ten temat. Najwy­raźniej przywykł do wysokich zarobków, a nie widzę powodu, dla którego miałabym wykorzystywać rezerwy firmy...

- Wszystko załatwione - przerwał jej Piers rzeczowym tonem, którego używał, ilekroć mówił o pieniądzach. - Nie zawracaj tym so...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin