Victoria Holt
Tajemnica Zuzanny
Przełożyła Ewa Teresa Witecka
Pruszyński i S-ka
Skan i korekta Roman Walisiak
Tytuł oryginału SECRET FOR A NIGHTINGALE
Copyright © by Victoria Holt 1986 All rights reserved
Ilustracja na okładce PWA International Ltd
Redaktor serii Ewa Witan
Redakcja Ewa Witan
Redakcja techniczna Jolanta Trzcińska
Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Łamanie Agnieszka Dwilińska, Monika Lefler
ISBN 83-7337-192-3
Warszawa 2002 Biblioteczka pod Różą
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
12108641
* * *
Dla mojej drogiej przyjaciółki Patricii Myrer, która pierwsza obudziła we mnie zainteresowanie doktorem Damienem i młodą kobietą uwikłaną w wojnę krymską.
Przez pamięć wielu owocnych godzin, które spędziłyśmy, dyskutując o moich bohaterach.
Rozdział Pierwszy.
Ślub.
W noc poprzedzającą mój ślub miałam dziwny sen i obudziłam się śmiertelnie przerażona. Znajdowałam się w kościele, a Aubrey był obok mnie. Powietrze przesycał silny zapach kwiatów - woń lilii, intensywny, duszący zapach śmierci. Wuj James - wielebny James Sandown - stał przed nami. Był to kościół, który tak dobrze poznałam w latach szkolnych, kiedy mieszkałam na plebanii w Humberston z wujem Jamesem i ciotką Grace. Nie mogłam przebywać z moim ojcem, pełniącym wtedy służbę na placówce w Indiach. Usłyszałam własny głos - głuchy, jak gdyby odbijał się echem w pustce:
- Ja, Zuzanna, biorę ciebie, Aubreya, za męża.
Aubrey trzymał obrączkę. Ujął moją dłoń, jego twarz zbliżała się do mnie coraz bardziej i bardziej, a mnie ogarnęło przerażenie. To nie mogła być twarz mojego narzeczonego, a przecież nią była. Nie znałam tego oblicza. Było odrażająco obce, straszne, wprost przerażające, wykrzywiał je złośliwy grymas. Usłyszałam czyjś głos wołający:
- Nie! Nie!
Był to mój własny głos.
Usiadłam na łóżku, drżąc na całym ciele, i wpatrywałam się w mrok, ściskając kołdrę spoconymi, lodowatymi rękami. Sen był tak żywy, że przyszłam do siebie dopiero po pewnym czasie. A później powiedziałam sobie, iż to oczywisty nonsens. Rano miałam wziąć ślub. Pragnęłam tego. Kochałam Aubreya. Co mogło sprowadzić tak niesamowitą wizję?
„Przedślubny niepokój" - powiedziałaby ciotka Grace, najpraktyczniejsza z kobiet. I miałaby rację.
8
Usiłowałam otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ów nocny koszmar, ale mi się to nie udało. Wydawał się taki prawdziwy.
Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Zobaczyłam stamtąd znajomy kościół z pochodzącą z czasów panowania Normanów wieżą, dobrze widoczny w gwiezdnej poświacie. Stał tu już od ośmiuset lat, rzucając wyzwanie wiatrom, deszczom i stuleciom - niezdobyty, podziwiany i odwiedzany przez wielu ludzi; wuj James był z niego bardzo dumny.
- To zaszczyt wziąć ślub w takim kościele - rzekł do mnie.
Jutro ojciec poprowadzi mnie główną nawą i stanę przed ołtarzem obok Aubreya. Nadal drżałam jak liść. Ale przecież to wcale nie będzie podobne do mojego okropnego snu.
Otworzyłam szafę i popatrzyłam na suknię ślubną - z białego atłasu, ozdobioną koronką z Honiton; na welon i wianek z kwiatów pomarańczy.
Za kościołem, w „Czarnym Dziku", jedynej gospodzie w Humberston, spał Aubrey.
„Narzeczony nie może spędzić nocy przedślubnej pod tym samym dachem co panna młoda" - oświadczyła ciotka Grace. Czy jego też niepokoiły sny o mającym nadejść dniu?
Wróciłam do łóżka, ale nie chciałam zasnąć. Obawiałam się, że ten straszny sen znów się powtórzy i że będzie miał dalszy ciąg od chwili, gdy krzyknęłam: „Nie! Nie!" - kiedy Aubrey wsuwał mi obrączkę ślubną na palec.
Leżałam, rozmyślając o tym wszystkim i snując wspomnienia.
Po raz pierwszy spotkałam Aubreya w Indiach, gdzie stacjonował pułk mojego ojca. Właśnie przyjechałam do niego po siedmiu latach pobytu w Anglii, gdyż uczęszczałam tu do szkoły, spędzając dni świąteczne w Humberston z wujem Jamesem i ciotką Grace. Ciotka postąpiła bardzo szlachetnie, przejmując opiekę nad córką szwagra, która powinna, jak wszystkie angielskie młode damy z dobrych rodzin, zdobyć wykształcenie w kraju. Owa konieczność sprawiała wiele kłopotów rodzinom żołnierzy służących na przyczółkach Imperium i, jak to się zwykle działo, życzliwi krewni przyszli nam z pomocą.
Przypomniałam sobie ogromną radość, jaka mną owładnęła, kiedy skończyłam siedemnaście lat. Wprawdzie dzień moich urodzin przypadał w czerwcu i przebywałam wtedy w szkole, ale wiedziałam, że wkrótce skończę naukę i w sierpniu wrócę do Indii, gdzie spędziłam pierwsze dziesięć lat życia.
Tak bardzo chciałam opuścić Anglię, że może wydawało się to trochę niewdzięcznością wobec moich krewnych, nawet jeśli miałam powrócić do ojca.
9
Wuj James i ciotka Grace, wraz z moją kuzynką Ellen, okazali mi wiele dobroci i zrobili wszystko, co mogli, żebym się czuła u nich jak u siebie w domu. Ale na pewno byłam dla nich intruzem - zwłaszcza na początku. Żyli własnym życiem i sprawy parafii zajmowały im wiele czasu. Kuzynka Ellen, starsza ode mnie o dwanaście lat, była bardzo zainteresowana wikarym ojca; zamierzała poślubić swego wybranego, gdy tylko narzeczony znajdzie posadę. Wuj James miał swoją trzódkę pobożnych parafian; ciotka Grace zaś uczestniczyła w niezliczonych zajęciach: organizowała kiermasze robótek ręcznych, wenty parafialne pod gołym niebem, zajmowała się kolędnikami, szyciem w celach dobroczynnych, działała w Stowarzyszeniu Matek, słowem, zawsze wynajdywała sobie jakąś robotę. Przypuszczam, że trudno było ze mną wytrzymać. Moje serce pozostało daleko, za morzami, a ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, że jestem dla wujostwa ciężarem, przybrałam obojętną i arogancką postawę. Porównywałam też w myślach starą, zimną plebanię z jedną kucharką, jedną służącą oraz pomocnicą do sprzątania i gotowania z rezydencją mojego ojca pułkownika, gdzie liczna tubylcza służba spełniała każde życzenie, na niekorzyść domu w Humberston.
Na pewno jako dziecko nie byłam aniołkiem i moja ayah oraz guwernantka, pani Fearnley, które opiekowały się mną aż do czasu, gdy skończyłam dziesięć lat, mówiły, iż nigdy nie wiedzą, czego się po mnie spodziewać. Miałam nierówne usposobienie. Potrafiłam być pogodna, posłuszna i czuła. „Ona jest jak księżyc - oświadczyła pani Fearnley, która lubiła pouczać w każdej sytuacji. - Ma jasną i ciemną stronę". Lecz w przeciwieństwie do księżyca na ogół ukazywałam swoją ciemną stronę. „Niezbyt często, dzięki Bogu" - łagodziła szybko pani Fearnley; niepokoiła się jednak, że w ogóle tak się zachowuję. Wtedy bywałam naprawdę uparta. Kiedy coś postanowiłam, nic nie mogło mnie zmusić do zmiany zdania. Nie słuchałam niczyich poleceń, zawsze chciałam postawić na swoim. W takich wypadkach stawałam się bardzo krnąbrnym dzieckiem -całkowicie odmiennym od posłusznej dziewczynki, z którą tak miło było przebywać i udzielać jej lekcji. „Musimy walczyć z tą ciemną stroną twojego charakteru - oświadczyła kiedyś pani Fearnley. -Zuzanno, jesteś jednym z najbardziej nieprzewidywalnych dzieci, z jakim kiedykolwiek się zetknęłam".
Moja ayah, której byłam bardzo oddana, ujęła to inaczej.
„W tym małym ciałku są dwie dusze. Dusze te walczą ze sobą i zobaczymy, która zwycięży. Ale jeszcze nie teraz - nie teraz, kiedy jesteś niewiele większa niż baba - tylko kiedy będziesz dorosłą damą".
10
Wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Indiach pozostały w mojej pamięci przez wszystkie lata pobytu w Anglii. Przypuszczam, że im bardziej oddalałam się od nich w czasie, tym większy budziły we mnie zachwyt. Przyszły mi na myśl barwne obrazy, kiedy tak leżałam w łóżku, przywołując przeszłość, zanim wreszcie zapadłam w sen.
Po śmierci mamy to hinduska piastunka zdominowała moje życie. Ojciec zawsze znajdował się gdzieś w tle - wielki, ważny, drugi po Bogu. Był czuły i kochający, ale nie mógł poświęcić mi tyle czasu, ile pragnął, i wiedziałam, że dręczy go niepokój o mnie. Spędzone wspólnie godziny uważałam za bardzo cenne. Opowiadał mi o swoim pułku i podkreślał, jak wielkie ma znaczenie; byłam zeń bardzo dumna, ponieważ szanowano go wszędzie tam, dokąd się udał.
Ale chyba to ayah, tak dobrze znana, pachnąca piżmem moja stała towarzyszka, w tym czasie znaczyła dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Uwielbiałam rozkoszny dreszczyk, jaki czułam, spacerując z nią po mieście. Trzymała mnie za rękę i ostrzegała, żebym nigdy nie puszczała jej dłoni. Niejasne poczucie grożącego mi niebezpieczeństwa sprawiało, że te wyprawy stawały się znacznie bardziej ekscytujące. Wędrowałyśmy w różnobarwnym, hałaśliwym tłumie przedstawicieli licznych indyjskich plemion i kast. Z czasem rozpoznawałam ich wszystkich: kapłanów buddyjskich po ich ogolonych głowach i szeleszczących szatach barwy szafranu, kiedy kroczyli pośpiesznie, nie patrząc na otaczającą ich ciżbę; trzymających parasole słoneczne parsów w kapeluszach o dziwnych kształtach; kobiety, które nie mogły pokazywać twarzy i których okolone czarnymi rzęsami oczy spoglądały poprzez szpary w zasłonach. Fascynował mnie zaklinacz węży w turbanie na głowie, wygrywający dziwne melodie, a smukła, ponura kobra unosiła się z jego kosza, wijąc się groźnie ku zdumieniu widzów. Zawsze pozwalano mi wrzucić rupię do stojącego obok dzbanka, za co zaklinacz dziękował wylewnie, obiecując mi szczęśliwe życie i liczne potomstwo i zapewniając, że moim pierwszym dzieckiem będzie syn.
Zapach piżma wisiał wszędzie w powietrzu; towarzyszyły mu też inne, mniej przyjemne wonie. Gdybym zamknęła oczy, za pomocą węchu poznałabym, że znajduję się w Indiach. Zachwycały mnie jaskrawe sari kobiet nieosłaniających twarzy, ponieważ, jak wyjaśniła moja ayah, pochodziły z niskiej kasty. Odrzekłam wtedy, że są znacznie ładniejsze od niewiast z wyższej kasty, noszących workowatę szaty i zasłony na twarzach.
11
Pani Fearnley powiedziała mi, że Bombaj nazywany jest „Bramą Indii" i że otrzymaliśmy go, kiedy Karol II poślubił Katarzynę z portugalskiego rodu Braganzów*.
* W roku 1661 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
- Jaki to piękny prezent ślubny! - wykrzyknęłam. - Kiedy ja wyjdę za mąż, powinnam otrzymać podobny podarunek.
- Tylko królowie je otrzymują - odrzekła pani Fearnley -i znacznie częściej jest to ciężkie brzemię niż błogosławieństwo.
Jeździłyśmy ciągniętym przez kuca powozem na Malabar Hill. Oglądałam wtedy dom gubernatora na Malabar Point, ogromny, wywierający wielkie wrażenie; otaczały go ogrody i kluby, do których uczęszczali brytyjscy oficerowie i rezydenci. Pani Fearnley niemal zawsze towarzyszyła mi podczas tych wycieczek i korzystała z każdej okazji, by powiększyć moją wiedzę. Czasami przebywałam jednak tylko z moją ayah, ona zaś opowiadała mi historie, których tak lubiłam słuchać. Znacznie bardziej jednak niż opowieści o Mogołach*,
* Wielcy Mogołowie - dynastia pochodzenia turecko-mongolskiego, panująca w Indiach w latach 1526-1857.
rządzących tym krajem przed powstaniem Kompanii Wschodnioindyjskiej*,
* Kompania Wschodnioindyjska, założona w roku 1600, otrzymała monopol na handel z Indiami.
i o tym, jakie szczęście mają Hindusi, gdyż teraz nasza wielka królowa* będzie o nich dbać,
* Królowa Wiktoria z dynastii hanowerskiej (1819-1901), panująca od roku 1837. W roku 1840 poślubiła księcia Alberta z dynastii Koburgów.
interesowały mnie indyjskie cmentarzyska, gdzie na otwartej przestrzeni pozostawiano nagie zwłoki umarłych, by sępy oczyściły je z ciała, a słońce wybieliło kości - co, jak oświadczyła kategorycznie moja ayah, jest bardziej godnym sposobem pochówku niż oddanie zmarłego na żer robakom.
Często podczas świątecznych przerw w nauce siedziałam w swojej sypialni na plebanii w Humberston, przyglądając się cmentarzowi z jego szarymi, kamiennymi pomnikami nagrobnymi, z których czas już dawno starł większą część napisów, i myślałam o upalnym słońcu, błękitnym morzu, śpiewnych głosach, o kolorowych sari i oczach kobiet spoglądających tajemniczo poprzez szpary w zasłonach. Rozmyślałam o sługach, którzy dbali o nasze potrzeby -chłopcach w długich białych koszulach i białych spodniach; o przebiegłym i sprytnym chansamahu, rządzącym naszą kuchnią, który codziennie wyruszał na rynek jak maharadża; pomocnicy szli kilka kroków za nim, wybiegali do przodu na jego rozkaz i zabierali zakupy,
12
kiedy targi - a, jak się zdawało, wymagała ich każda transakcja - dobiegły końca.
Pomyślałam o wozach ciągniętych przez cierpliwe, wytrzymałe woły; o wąskich uliczkach; o dokuczliwych muchach; o jaskrawych belach jedwabiu w sklepach, o woziwodach, wygłodniałych psach, kozach z zawieszonymi na szyjach dzwoneczkami, które dźwięczały w takt ich kroków, o wieśniaczkach, przybyłych z pobliskich osad, by sprzedać swoje towary; o kulisach, wieśniakach, Tamilach, Patanach, braminach, którzy wszyscy mieszali się z tłumem w tych barwnych uliczkach; a tu i tam dostrzegałam dostojnego arystokratę w pięknie zawiniętym turbanie ozdobionym błyszczącymi klejnotami.
Wszyscy oni tak bardzo różnili się od żebraków. Nigdy nie zapomnę indyjskich żebraków... schorowanych i kalekich, patrzących błagalnie ciemnymi oczami, które, jak się obawiałam, będą mnie prześladować do końca życia i o których śniłam, kiedy moja ayah położyła mnie do łóżka i osłoniła moskitierą, chroniącą przed szukającymi zdobyczy nocnymi owadami.
Jak przez mgłę pamiętam matkę - czułą, kochającą, łagodną i piękną. Miałam cztery lata, gdy umarła. Przedtem wydawało mi się, że była ze mną zawsze. Opowiadała mi o prawdziwej ojczyźnie, czyli o Anglii, i kiedy to robiła, w jej głosie dźwięczała, a w oczach kryła się ogromna tęsknota, którą dostrzegałam, choć byłam taka mała. Zdawałam sobie sprawę, że moja matka pragnęła tam mieszkać. Mówiła mi o zielonych polach i o żółtych jaskrach, o niezwykłym angielskim deszczu - drobnym i łagodnym, o słońcu, które było ciepłe i przyjazne - i nigdy - albo bardzo rzadko - upalne. Myślałam, że Anglia jest czymś w rodzaju raju.
Matka śpiewała mi angielskie piosenki: „Patrz tylko na mnie", „Sally z naszej ulicy" i „Pastor z Bray". Opowiadała mi też o czasach, kiedy była w moim wieku. Mieszkała wtedy na plebanii w Humberston, gdyż jej ojciec był tam pastorem. Po jego śmierci brat James przejął po nim posadę. Dlatego, gdy przyszła moja kolej i musiałam się udać do Humberston, nie czułam się zbyt obco w tym miejscu, gdyż miałam wrażenie, że gościłam tam z moją matką, kiedy była mała.
A potem nadszedł dzień, gdy już jej nie zobaczyłam, i dorośli nie chcieli mnie do niej dopuścić, ponieważ zapadła na jakąś zaraźliwą gorączkę. Przypomniałam sobie, jak ojciec wziął mnie na kolana i powiedział, że teraz mamy tylko siebie.
Możliwe, że byłam za mała, by zrozumieć, jak głęboką tragedię przeżywali moi bliscy, ale niejasno wyczuwałam, że poniosłam nie powetowaną stratę,
13
i smutek wypełniał mi serce, chociaż nie od razu uświadomiłam sobie ogrom tego nieszczęścia. Powodowane najlepszymi intencjami damy - głównie żony oficerów - zapełniły pokój dziecinny; okazywały mi wielkie zainteresowanie i powiedziały, że mama poszła do raju. Uznałam, iż chodzi o podróż do krainy, gdzie są zielone pola i pada drobny deszczyk, jak wycieczka na wzgórza w pobliżu Bombaju, tylko bardziej egzotyczna; pomyślałam też, że mama pije teraz herbatę w towarzystwie Boga i aniołów, a nie żon oficerów jak dotychczas. Założyłam, że wróci po jakimś czasie i opowie mi o wszystkim.
Właśnie wtedy poznałam panią Fearnley. Ta sama gorączka, która zabiła moją matkę, zabrała również jej męża, służącego w Indiach oficera. Zmarł on w tym samym tygodniu co moja matka. Pani Fearnley, która przed zamążpójściem była guwernantką, niepokoiła się o swoją przyszłość. Dlatego mój ojciec zaproponował jej, żeby zanim się zdecyduje, co pragnie czynić dalej, powróciła do dawnego zawodu i zaopiekowała się jego córeczką, która właśnie straciła matkę.
Zarówno dla mojego ojca, jak i dla pani Fearnley był to prawdziwy dar niebios i tak oto guwernantka pojawiła się w moim życiu.
Musiała liczyć około trzydziestu pięciu lat; miała jak najlepsze intencje, była życzliwa i postanowiła zająć się mną jak należy. Przywiązałam się do niej w jakiś dziwny, negatywny sposób. To ayah była dla mnie źródłem ekscytujących uczuć, obca, egzotyczna, z przepaścistymi oczami i długimi, ciemnymi włosami, które lubiłam szczotkować. Od czasu do czasu odkładałam szczotkę na bok i pocierałam jej skronie palcami. Ayah mawiała wtedy: „To mnie uspokaja, mała Su-Su. W twoich rączkach kryje się dobroć". Później opowiadała mi o swoim dzieciństwie w Pendżabie, o przybyciu do Bombaju, gdzie miała służyć w pewnej bogatej rodzinie, o przysłudze, jaką wyświadczył jej dobry przyjaciel chansamah, przyprowadzając ją do domu mojego ojca, i dodawała, że ja jestem największym szczęściem jej życia.
Po śmierci mamy ojciec przychodził do mnie niemal codziennie -na godzinę lub nieco dłużej - i z czasem lepiej go poznałam. Zawsze wydawał mi się smutny. Zabierał mnie na popołudniowe bankiety, gdzie było dużo ludzi, którzy rozmawiali ze mną i pytali, jak mi idzie nauka. Kilku oficerów z pułku papy miało dzieci. Urządzali przyjęcia, na które mnie zapraszano, a potem pani Fearnley pomagała mi zrewanżować się za ich gościnność.
Ayah przychodziła i obserwowała nas, kiedy się bawiliśmy. Śpiewaliśmy piosenki: „Biedna Jenny płacze" i „Wieśniak w swojej chacie",
14
a pani Fearnley lub jakaś inna dama akompaniowały nam na fortepianie. Brałam też udział w zabawie, przy której dzieci muszą siadać na krzesłach w chwili, gdy fortepian milknie. Później ayah śpiewała mi niektóre z tych piosenek. „Biedna Jenny" w jej wykonaniu brzmiała naprawdę wzruszająco, a „Wieśniak w swojej chacie" jak pieśń żołnierska.
Żony oficerów współczuły mi, ponieważ nie miałam matki. Zrozumiałam to, kiedy podrosłam i zdałam sobie sprawę, że jej podróż do raju to nie tymczasowa nieobecność, jak sobie początkowo wyobrażałam. Śmierć to coś nieodwołalnego. Poraża wszystkich. Jeden z młodych służących powiedział mi, że wielu żebraków, których widziałam na ulicach, nie doczeka następnego ranka. „Przyjadą wozem, żeby ich zabrać", dodał. To tak jak zaraza w Londynie, pomyślałam, usłyszawszy to. „Wynieście waszych zmarłych!". Ale żebraków z ulic Bombaju nie trzeba było wynosić, gdyż nie mieli domów.
Był to dziwny świat zbytku i nędzy, bujnego życia i cichej śmierci; i na zawsze zachowam o nim wspomnienia. Ich przebłyski nawiedzały mnie przez całe życie. Widziałam chansamaha z triumfalnym uśmiechem na twarzy, wracającego z targu; później się dowiedziałam, że znaczyło to, iż zarobił koszyczkowe na zakupach. Słyszałam, jak żony oficerów opowiadały sobie o tym i powtarzały smutną historię Emmy Alderston, która sądziła, że zdoła przechytrzyć nieuczciwego kucharza, robiąc sama zakupy, i że tamtejsi kupcy zmówili się, by podać jej tak wysokie ceny, iż zapłaciła więcej, niż wynosiła „prowizja" sprytnego sługi. „To po prostu jest taki sposób życia - oświadczyła Grace Grisling, żona pewnego kapitana. - Lepiej więc go zaakceptować".
Lubiłam siedzieć w kuchni, obserwując chansamaha przy pracy. Był ogromny i bardzo ważny; wyczuwał mój podziw i nie mógł mu się oprzeć. Podsuwał mi smaczne kąski i złożywszy ręce na wielkim brzuchu, przyglądał się uważnie, gdy je zjadałam. Chciałam mu się przypodobać i przybierałam zachwycony wyraz twarzy. „Nikt nie umie przyrządzić tandooryjskiego kurczaka tak jak chansamah pułkownika sahiba. Jest najlepszym kucharzem w Indiach. Spójrz tu, panienko Su-Su! Ghostaba! - mówił i podsuwał mi kulkę mielonej jagnięciny. - Uważasz to za dobre, co? A teraz się napij. Dobre, co?".
Wypijałam zimny sok z limony doprawiony różanym syropem i przysłuchiwałam się paplaninie chansamaha o jego potrawach, a przede wszystkim o nim samym.
15
Tak wyglądało pierwsze dziesięć lat mojego życia - te, które wywierają największy wpływ na dziecko - nic więc dziwnego, że zachowałam owe wspomnienia. Zwłaszcza jedno okazało się bardziej wyraziste od wszystkich innych.
Mogę je przywołać z drobnymi szczegółami. Słońce już przypiekało, choć jeszcze był ranek, i prawdziwy skwar miał dopiero nadejść. W towarzystwie ayah ruszyłam wąskimi uliczkami na plac targowy, zatrzymując się po drodze przy straganie ze świecidełkami, by podziwiać wystawione towary, kiedy moja opiekunka ucięła sobie pogawędkę z właścicielem. Obejrzałam rzędy sari wiszących na drążku i przeszłam obok podobnego do jaskini pomieszczenia, gdzie pieczono dziwnie wyglądające placki z owocami. Omijałam włóczące się kozy, obchodziłam krowy, obserwując brązowoskórych chłopców, którzy szybko wślizgiwali się w tłum, i uważnie śledziłam wzrokiem ich znacznie szybciej poruszające się palce. Przebrnęłyśmy tak przez plac targowy, dotarłyśmy do szerszej ulicy, która poza nim biegła, i właśnie wtedy to się stało.
Tego ranka panował wielki ruch. To tu, to tam objuczony wielbłąd o wyniosłej postawie kroczył w stronę bazaru, stąpając ciężko; nadjechały wozy ciągnięte przez woły. W chwili, kiedy moja ayah oświadczyła, że powinnyśmy już wracać do domu, jakiś cztero- czy pięcioletni chłopczyk wbiegł przed zbliżający się właśnie wóz. Zobaczyłam, jak jeden z wołów kopnięciem odrzucił dziecko na bok. Na szczęście wóz nie zdążył go przejechać.
Rzuciłyśmy się ku potłuczonemu malcowi i podniosłyśmy go z ziemi. Był blady i zszokowany. Położyłyśmy go na poboczu. Zebrał się tłum i wszyscy dużo mówili, ale w niezrozumiałym dla mnie dialekcie. Ktoś poszedł po pomoc.
Uklękłam przy chłopcu i pod wpływem nagłego impulsu położyłam mu rękę na czole. Wydało mi się to dziwne, ale coś poczułam -nie jestem pewna co - myślę, że uniesienie. Jednocześnie wyraz twarzy rannego uległ zmianie. Wyglądało to tak, jakby - na moment - przestał odczuwać ból. Ayah patrzyła na mnie.
- Wszystko będzie dobrze. Wkrótce tu będą. Sprawią, że poczujesz się lepiej - powiedziałam do niego po angielsku.
Ale to nie moje słowa uśmierzyły ból, lecz dotyk rąk.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przybyli ludzie, którzy mieli zabrać rannego chłopca. Podnieśli go ostrożnie i położyli na wozie. Kiedy odjęłam rękę od czoła małego Hindusa, ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, były spoglądające na mnie ciemne oczy i grymas bólu, który ponownie wykrzywił jego twarz.
16
Tak, to było bardzo dziwne uczucie, bo kiedy go dotknęłam, odniosłam wrażenie, że przekazałam mu jakąś moc.
Poszłam dalej w milczeniu. Nie wspominałyśmy o tym incydencie, ale wiedziałam, że właśnie o nim obie myślałyśmy.
Tamtej nocy, kiedy ayah położyła mnie do łóżka, ujęła moje dłonie i pocałowała je z czcią.
- W twoich rączkach kryje się moc, mała Su-Su. Możliwe, że masz uzdrawiający dotyk.
Jej słowa bardzo mnie zaintrygowały.
- Chodzi ci o tego chłopca... którego dotknęłam rano? - spytałam.
- Widziałam to - odrzekła.
- Co to znaczy? - pytałam dalej.
- To znaczy, że masz jakiś dar. Kryje się w twoich pięknych rączkach - wyjaśniła.
- Jakiś dar? Chcesz powiedzieć, że mogę pomagać ludziom?
- Uśmierzać ból - wyjaśniła. - Nie wiem. To zależy od kogoś większego i potężniejszego od nas.
Kilka wieczorów później pojechałam konno z ojcem na wycieczkę. Miałam własnego kucyka, który był jedną z radości mojego życia; i byłam bardzo dumna, kiedy, w białej bluzce i w spódnicy do konnej jazdy, jechałam obok papy. Im szybciej dorastałam, tym bardziej stawaliśmy się sobie bliżsi. Onieśmielały go bardzo małe dzieci. Bardzo go kochałam - tym więcej, że odnosił się do mnie z pewną rezerwą. Doszłam już do wieku, kiedy ceni się własną prywatność. Pragnęłam mieć ojca, z którego mogłabym być dumna - i taki właśnie był.
Miał zwyczaj opowiadać mi o swoim pułku, o Indiach i o zadaniach Brytyjczyków. Byłam wtedy bardzo dumna z angielskich żołnierzy, z Imperium Brytyjskiego, a przede wszystkim z niego samego. Opowiadał o mojej matce i kiedyś wyznał, że tak naprawdę to nigdy nie lubiła Indii. Bez przerwy tęskniła za ojczyzną, ale dzielnie próbowała tego nie okazywać. Niepokoił się o mnie - sierotę bez matki, której ojciec nie mógł poświęcić tyle uwagi, ile pragnął.
Powiedziałam mu, że dobrze się czuję i że jestem szczęśliwa. Dodałam, że pani Fearnley to świetna opiekunka, że ją lubię i że kocham moją ayah.
- Jesteś dobrą dziewczynką, Zuzanno - odrzekł. Opisałam mu ów wypadek z chłopcem potrąconym na ulicy.
- To było takie dziwne, ojcze. Kiedy go dotknęłam, poczułam, iż coś mnie opuściło. On również to odczuł, bo gdy położyłam mu rękę na czole, nie czuł już bólu. Widać było, że przestał cierpieć.
17
Mój ojciec uśmiechnął się lekko.
- Tamtego dnia spełniłaś dobry uczynek - oświadczył.
- Tak naprawdę to nie wierzysz, że coś się wtedy stało, prawda? - zapytałam.
- Byłaś dobrą samarytanką. Mam nadzieję, że roztoczono nad nim odpowiednią opiekę. Tutejsze szpitale są w kiepskim stanie. Jeżeli połamał sobie kości, niech Bóg ma go w swojej opiece. To kwestia szczęścia, czy złożą mu je tak, jak należy.
- A zatem nie sądzisz, że ja mam... specjalny dotyk... albo coś takiego. Ayah jest o tym przekonana.
- Ayah! - Jego usta wykrzywił życzliwy, lecz nieco pogardliwy uśmiech. - Co prosta kobieta może wiedzieć o takich sprawach?
- No cóż, powiedziała coś o uzdrawiającym dotyku. Ojcze, to naprawdę było coś w rodzaju cudu.
- Uważam, że tamtemu chłopcu spodobało się, gdy angielska dama uklękła obok niego.
...
gosiunia1979