Brylantowy legat.pdf

(655 KB) Pobierz
7101452 UNPDF
CAROL HIGGINS CLARK
BRYLANTOWY LEGAT
Przełożyła: ALINA SIEWIOR-KUŚ
Wydanie polskie: 2003
7101452.001.png
Podziękowania
Cieszę się, mogąc podziękować tym wszystkim, którzy zachęcali mnie i wspierali
podczas pisania tej książki.
Specjalne słowa wdzięczności należą się Roz Lippel, mojej przyjaciółce i wydawcy,
która prowadziła mnie i udzielała mi życzliwych rad na kolejnych etapach mojej drogi.
Chciałabym również podziękować mojemu agentowi Nickowi Ellisonowi i szefo-
wej działu zagranicznego Alice Pistek. Jestem też ogromnie wdzięczna, jak zawsze, mo-
jej specjalistce od reklamy, Lisl Cade.
Kieruję też najserdeczniejsze podziękowanie do dyrektora artystycznego, Johna
Fulbrooka, zastępczyni kierownika redakcji Gypsy da Silva i korektorki Carol Catt.
Na koniec dziękuję rodzinie i przyjaciołom, a szczególnie mojej matce, Mary Higgins
Clark, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, z jaką radością wita się moment, gdy
wreszcie można napisać słowa podziękowania.
Wy wszyscy jesteście brylantami bez skazy.
l
Regan Reilly z niecierpliwością wypatrywała drapaczy chmur na Manhattanie przez
okno samolotu, którym od pięciu godzin leciała z Los Angeles. Wspaniale wracać do
domu, pomyślała. Chociaż mieszkała w Kalifornii, jej miejsce było tutaj. I to z wielu
powodów, z których wcale nie najmniej ważny wydawał się związek Regan z szefem
Oddziału do Spraw Specjalnych nowojorskiej policji, Jackiem Reillym, Bogu dzięki żad-
nym krewnym.
Trzydziestojednoletnia Regan, pracująca jako prywatny detektyw w Kalifornii, za-
mierzała wziąć udział w konferencji kryminologicznej. Cieszyła się nie tylko na myśl
o tym zjeździe, lecz także o spotkaniu z rodzicami, bo organizatorką sympozjum
— przy pomocy kilku kolegów po piórze — była jej matka, pisarka Nora Regan Reilly,
której naturalnie miał towarzyszyć mąż Luke, właściciel trzech zakładów pogrzebo-
wych w New Jersey. To w czasie poszukiwań ojca, porwanego dla okupu przed Bożym
Narodzeniem, Regan poznała Jacka; od trzech miesięcy łączył ich romans na odległość,
jako że mieszkali na przeciwległych krańcach kraju.
— Zrobię wszystko dla twojego szczęścia, Regan — żartował nieraz Luke, kiedy cały
i zdrowy wrócił do domu. — Nawet dam się porwać.
Tak, jestem szczęśliwa z Jackiem, myślała Regan, gdy samolot, wylądowawszy gład-
ko, skierował się na pas.
Przy odprawie bagażowej z radością zobaczyła, że jej walizki znalazły się pośród
pierwszych, które wyrzuciła taśma. Załadowała je na wózek, po czym pobiegła na po-
stój taksówek. Stała tam tylko jedna osoba. Dzisiaj wszystko idzie jak po maśle, uznała
Regan, aż za łatwo. Coś musi się stać. Choć był czwartek i piąta po południu taksówka
w rekordowym czasie dotarła do miasta.
Kiedy minąwszy hotel Plaza, skręcili ku Central Park South, Regan uśmiechnęła się
do siebie. Jestem niemal u celu, pomyślała. Z rodzicami miała spotkać się na koktajlu
otwierającym konferencję, później czekała ich wspólna kolacja. Tego wieczoru Jack brał
udział w uroczystości rozdania nagród na Long Island, tak więc zobaczą się następne-
go dnia.
3
Życie składało się z samych przyjemności.
W mieszkaniu rodziców Regan ogarnęło znajome wrażenie wygody, jak zawsze gdy
tylko przekraczała próg domu. Wzięła szybki prysznic, przebrała się w czarną sukienkę,
nocny uniform wielkiego miasta, i wyszła. Przyjęcie trwało w najlepsze. Nora natych-
miast dostrzegła córkę.
— Regan, jesteś już! — zawołała rozradowana, biegnąc ku jedynaczce.
Kilka godzin później we trójkę kończyli uroczystą kolację w Gramercy Tavern.
Wszystkie stoliki były zajęte, przy barze kłębił się tłum.
— Ach, to było wyśmienite — westchnęła Regan, rozglądając się po zatłoczonym
wnętrzu. — Idealne miejsce na rozpoczęcie weekendu, nigdy nie mam dość tej okolicy.
Nie wiedziała, że dwie przecznice dalej w tej akurat chwili popełniono zbrodnię, któ-
ra miała sprowadzić ją na powrót do Gramercy Park szybciej, niż się spodziewała.
Nat Pemrod siedział przy zabytkowym biurku w salonie swego eleganckiego apar-
tamentu. Otwarte drzwi sejfu przed nim ukazywały całą zawartość. Nat z łezką w oku
spoglądał na pierścionek zaręczynowy i obrączkę zmarłej żony Wendy, na perły, prezent
z okazji pierwszej rocznicy ślubu i na śmieszny pierścionek, znaleziony w zabawce bo-
żonarodzeniowej, który jednak dla Wendy miał większą wartość niż prawdziwa biżu-
teria! Przez lata małżeństwa nazbierało się tego sporo: bransoletki, kolczyki, naszyjni-
ki i broszki. Z każdym przedmiotem, czy był to kosztowny klejnot, czy tania błyskotka,
wiązało się jakieś wspomnienie.
Nat przez pół wieku był jubilerem. Kilka dni temu z Benem, przyjacielem i kolegą
po fachu, uradzili, że pieniądze ze sprzedaży czterech drogocennych brylantów, które
od dawna znajdowały się w ich posiadaniu — fakt znany jedynie najbliższym — prze-
każą na chylący się ku upadkowi Klub Osadników, by w ten sposób uczcić stulecie jego
istnienia.
Obaj zostali jego członkami, mając trzydzieści kilka lat, a Nat przez większość ży-
cia zamieszkiwał w siedzibie klubu, usytuowanej w Gramercy Park, pięknej dzielnicy
Nowego Jorku. Klub, założony przez pewnego ekscentryka dla „ludzi o duszach pionie-
rów”, w czasach świetności stanowił mekkę artystów, polityków i ludzi z dobrego towa-
rzystwa. Jego członkami — „pionierami” — byli mężczyźni i kobiety o najróżniejszych
zawodach i osobowościach, w tym naturalnie spora grupka dziwaków. Obecnie jed-
nak Klub Osadników podzielił los wielu podobnych instytucji i groziło mu zamknię-
cie. Brakowało nowych członków, budynek wymagał generalnego remontu, a fundusze
kurczyły się w zastraszającym tempie. Niektórzy ironicznie mówili o nim jako o „Klu-
bie Bankrutów”.
Tak więc na zbliżającą się stuletnią rocznicę rozpoczęcia działalności Nat i Ben po-
stanowili sprzedać brylanty, a uzyskane pieniądze w kwocie niemal czterech milionów
dolarów przekazać tam, gdzie jak to mówili, są ich serca.
4
— To z pewnością postawi tę dziurę na nogi! — zachichotał Nat.
Doszedł też do wniosku, że najwyższy czas zdecydować, komu przypadnie biżute-
ria Wendy. Pragnął, by doceniono te błyskotki, kiedy go już nie będzie, nie potraił jed-
nak znieść myśli, że klejnoty ukochanej żony miałyby ozdobić inną kobietę za jego ży-
cia. Przeprowadziwszy sentymentalną inwentaryzację, już zamierzał włożyć wszystko
do sejfu, kiedy jego wzrok padł na puzderko z czerwonego aksamitu.
Ręce lekko mu drżały, gdy po nie sięgał. Położył pudełeczko na otwartej dłoni
i ostrożnie otworzył. Jego oczom ukazały się cztery ogromne, piękne brylanty, które za
kilka dni miały się zmienić w zimną i twardą gotówkę.
— Z przykrością pożegnam się z wami po pięćdziesięcioletniej zażyłości, ale
Osadnicy naprawdę potrzebują forsy — roześmiał się i odłożył puzderko na biurko.
Krew popłynęła mu szybciej w żyłach; z podniecenia zaklaskał w dłonie. To bę-
dzie niezła zabawa, pomyślał, kiedy pomożemy klubowi odzyskać dawną świetność.
Ogromne przyjęcie rocznicowe w sobotni wieczór. Kolejne imprezy w ciągu roku. Ben
i ja jako główni aktorzy. To z pewnością rozjaśni ponury marzec.
Nagle jak gdyby zimny wiatr wdarł się do mieszkania. Nat ciaśniej otulił się szla-
frokiem i uważnie rozejrzał wokół. Wspaniała boazeria, zabytkowe meble, kute żeliw-
ne schodki obok sięgających do suitu półek z książkami, kominek oraz para naturalnej
wielkości owieczek ustawionych przy oknie.
Kupili je na początku małżeństwa, ponieważ przypominały Wendy dzieciństwo spę-
dzone na owczej farmie w Anglii. W kolejnych latach Nat zaskakiwał żonę każdym
owczym bibelotem, jaki tylko wpadł mu w ręce, ale najbardziej lubiła te dwa wypchane
zwierzaki. Były dziećmi, których nigdy nie miała. Tak bardzo je kochała, że przed trze-
ma laty przekazała szczodrą kwotę na Klub Osadników, pod warunkiem że po śmierci
jej i Nata owieczki zajmą honorowe miejsce w głównym salonie. Wendy istotnie wkrót-
ce potem umarła.
Tak, lepszego miejsca na przeżycie ponad pięćdziesięciu lat chyba bym nie znalazł,
pomyślał Nat. Ben i ja podjęliśmy słuszną decyzję, nie pozwalając klubowi zginąć.
Wstał, wziął czerwone puzderko i podszedł do owieczek, którym z Wendy nadali
imiona Dolly i Bah-Bah. Wyjął szklane oczka Dolly i zastąpił brylantami, po czym tak
samo postąpił z Bah-Bahem.
— Ależ macie oczy! — roześmiał się. — Wyglądacie jak milion dolarów! Wasza
mama Wendy uwielbiała, kiedy spałyście z brylantami. Nazywała was klejnocikami! Ale
to już jedna z ostatnich takich nocy.
Ostrożnie opuścił wełniane rzęsy na drogocenne, błyszczące oczy i poklepał obie
owieczki. Kryształy schował do puzderka i położył na biurku.
Teraz wezmę prysznic i zamknę sklep, pomyślał ruszając długim korytarzem w stro-
nę sypialni. W jasnej marmurowej łazience odkręcił na pełną moc kurki w kabinie.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin