Człowiek Cień.pdf

(1532 KB) Pobierz
191419253 UNPDF
John Katzenbach
Człowiek Cień
(The Shadow Man)
Przełożył Piotr Jędrusi
191419253.002.png
Napisanie książki nie jest możliwe bez pomocy innych osób. Czasami
pomoc ta ma jedynie techniczny charakter, jak w przypadku redaktorów, którzy
przeglądają pierwotną wersję manuskryptu i wychwytują błędy, które popełnił
autor. Niekiedy jest mniej namacalna, lecz równie ważna. (Dzieci, które
zostawiają cię w spokoju, a przecież znacznie bardziej wolałyby, abyś wyszedł
z nimi na dwór i pograł w koszykówkę.) Przy pisaniu tej powieści bardzo
pomogli mi moi przyjaciele Jack Rosenthal, David Kaplan, Janet Rifkin oraz
Harley i Sherry Tropin, których uwagi pozwoliły na ulepszenie ostatecznej
wersji.
O holocauście napisano już wiele wspaniałych książek, a każda z nich jest
bardziej wstrząsająca, bardziej przygnębiająca i bardziej zdumiewająca niż
inne. Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich prac, które przestudiowałem, ale
sądzę, że jedna z nich zasługuje na szczególną uwagę. Kiedy po raz pierwszy w
moim umyśle zakiełkowało ziarno idei, dzięki której ostatecznie powstała ta
powieść, nieżyjący już Howard Simons z Uniwersytetu Harvarda podarował mi
egzemplarz niezwykłego dokumentu, zatytułowanego „Ostatni Żydzi w
Berlinie” (The Last Jews In Berlin), napisanego przez Leonarda Grossa.
Wszyscy, którzy chcieliby się dowiedzieć, na czym polega prawdziwa
pomysłowość i odwaga, powinni zapoznać się z tamtą książką.
Jak zwykle, najwięcej zawdzięczam mojej rodzinie, i to właśnie Justine,
Nickowi oraz Maddy poświęcam niniejszą powieść.
191419253.003.png
Historia, powiedział Stefan, jest nocną zmorą, z której staram się
przebudzić...
James Joyce, Ulisses
191419253.004.png
Rozdział pierwszy
PRZERWANA ŚMIERĆ
Pewnego wczesnego wieczoru, który zapowiadał początek kolejnej
piekielnie gorącej nocy w środku lata w Miami Beach, Simon Winter doszedł
do wniosku, iż nadszedł czas, aby się zabić. Znał się na tym: był już starym
człowiekiem, który przez większą część życia zajmował się śmiercią. Żałował
nawet przez chwilę, że jego zamierzenia przysporzą tak wiele kłopotów i pracy
innym. Powoli podszedł do szafki w sypialni, wyciągnął stamtąd wytartą,
przepoconą brązową skórzaną kaburę i wyjął z niej policyjny rewolwer kalibru
trzydzieści osiem z krótką lufą, noszący ślady licznych gwałtownych poczynań
posiadacza tej broni. Otworzył magazynek i usunął z niego pięć z sześciu kul,
które następnie włożył do kieszeni. Ten czyn, jak sądził, pomoże rozwiać
wszelkie wątpliwości co do jego intencji.
Trzymając rewolwer w ręku zaczął szukać papieru i pióra, aby napisać list
pożegnalny. Trwało to parę minut i denerwowało go, dopiero kiedy odsunął na
bok kilka białych, starannie wyprasowanych chusteczek do nosa oraz parę
spinek do krawatów i mankietów, które znajdowały się w szufladzie
sekretarzyka, znalazł pojedynczą czystą kartkę papieru oraz tani długopis. Cóż,
pomyślał, cokolwiek zamierzasz napisać, i tak musisz się streszczać.
Zastanawiał się, czy przypadkiem nie potrzebuje czegoś jeszcze, a
przechodząc obok lustra zatrzymał się na moment, aby ocenić, jak wygląda.
Nieźle. Sportowa koszula w kratkę była czysta, podobnie jak spodnie khaki,
skarpetki oraz bielizna. Zastanawiał się też, pocierając o policzek grzbietem
dłoni, w której trzymał broń, i czując całodzienny zarost, czy nie powinien się
ogolić, ale doszedł do wniosku, że nie jest to konieczne. Natomiast pewnie
przydałoby mu się strzyżenie. Wzruszył ramionami, pośpiesznie przeczesując
palcami czuprynę siwych włosów. Nie ma czasu, pomyślał. Nagle przypomniał
sobie, jak w dzieciństwie dowiedział się, że włosy rosną nawet po śmierci.
Włosy i paznokcie. Chciał, aby okazało się to prawdą. Tego rodzaju informacje,
jakie jedno dziecko przekazuje szeptem drugiemu w aurze absolutnej
wiarygodności, nieodwołalnie prowadziły do powstawania mrocznych
opowieści o duchach kryjących się w ciemnych pokojach. Dorastanie i
starzenie się, pomyślał Simon Winter, częściowo polega właśnie na obalaniu
mitów z czasów dzieciństwa.
Odwrócił się od lustra i rozejrzał po sypialni. Łóżko zostawił zasłane, w
rogu pokoju nie było żadnych brudnych ubrań, a książki, które czytał
wieczorami – powieści kryminalne i opowiadania przygodowe w miękkich
okładkach – nawet jeśli ich nie ułożył idealnie równo, to przynajmniej
191419253.005.png
przedstawiały się nie najgorzej, mniej więcej tak jak i on sam. Z pewnością nie
można mu zarzucić, że jest bałaganiarzem, to cecha niedopuszczalna zarówno
w przypadku starego kawalera, jak i małego dziecka. Rozmyślał o tym przez
chwilę, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Wsunął głowę do łazienki i zobaczył opakowanie tabletek nasennych. Przez
moment zastanawiał się, czy nie posłużyć się nimi zamiast starego rewolweru,
ale doszedł do wniosku, że taki sposób odebrania sobie życia byłby
tchórzostwem. Trzeba mieć na tyle odwagi, mruknął sam do siebie, aby
spojrzeć w lufę własnej broni, a nie po prostu połknąć garść pigułek i łagodnie
zapaść w śmiertelny sen. Wszedł do kuchni. W zlewozmywaku leżała
całodzienna porcja brudnych naczyń. Kiedy się tak w nie wpatrywał, duży
brązowy karaluch wpełzł na krawędź talerza i zatrzymał się tam, zupełnie jakby
czekał, co teraz zrobi Winter.
– Odrażające bestie – odezwał się na głos. – Osławione karaluchy. –
Podniósł pistolet i wycelował w owada. – Pif paf – powiedział. – Czy wiesz,
robaku, że ze strzelania zawsze dostawałem celujący?
Na myśl o tym westchnął głęboko i uśmiechnął się sam do siebie. Położył
rewolwer i kartkę papieru na tanim blacie kuchennym z plastiku, wziął płyn do
zmywania naczyń i zaczął szorować talerze. Znów odezwał się na głos:
– Miejmy nadzieję, że czystość ma coś wspólnego z pobożnością. Pomyślał,
że zmywanie naczyń u kresu ziemskiej wędrówki jest dosyć komiczne. Ale
gdyby ich nie pozmywał, ktoś inny byłby zmuszony zrobić to za niego. Taki
właśnie miał charakter. Nie zostawiał spraw, które inni musieliby kończyć za
niego.
Karaluch musiał poczuć płyn do zmywania naczyń i zorientował się, że
grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, więc zaczął uciekać na drugą stronę
blatu. Winter rzucił w niego gąbką, ale nie włożył w to zbyt wiele serca.
– Tak jest. Możesz uciekać, ale nie zdołasz się ukryć.
Sięgnął pod zlewozmywak i znalazł pojemnik z trucizną na insekty.
Potrząsnął nim energicznie i rozpylił aerozol w miejscu, gdzie schował się
karaluch.
– Chyba umrzemy razem, robaku – powiedział. Przypomniał sobie, że dawni
wikingowie zabijali psa i kładli go u stóp człowieka, którego grzebali,
ponieważ sądzili, że wojownik chciałby mieć towarzystwo w drodze do
Walhalli, a któż mógłby być lepszym towarzyszem drogi niż wierny pies. A to,
że przy okazji z powodu barbarzyńskiego zwyczaju pozbawiano życia niewinne
zwierzę, nie miało wtedy żadnego znaczenia. A zatem, pomyślał, gdybym miał
psa, mógłbym zastrzelić najpierw jego, ale nie mam, a poza tym i tak bym tego
nie zrobił, więc moim towarzyszem w drodze do wieczności będzie jedynie
karaluch.
Ciekawe, o czym to będę z nim rozmawiał, zastanawiał się rozbawiony.
Właściwie, pod pewnym względem życie ich obu nie różniło się aż tak bardzo;
191419253.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin