Rey Pierre - Blask fortuny.doc

(1457 KB) Pobierz

 

 

 

 

Pierre Rey

 

BLASK FORTUNY

 

 

 

 

 

 

„Biada tym, którzy zadowalają się małym"

Henri Michaux


Rozdział 1.

O dziewiątej wieczorem policjanci zamknęli dla ruchu cały bulwar Croisette.

Właśnie zapadała noc, pachnąca, słodka, zwiewna. Ludzie, którym udało się zdobyć miejsce przy balustradach wznoszących się nad plażą do ostatniego centymetra kwadratowego zabudowaną drewnianymi kabinami, tłoczyli się wśród szczęśliwego, niecierpliwego zgiełku. Okrzyki radości, śmiech i muzyka mieszały się z przytłumionym szumem Morza Śródziemnego, którego fale niestrudzenie muskały piasek.

Był 21 lipca. Sezon ledwie się zaczął. Wakacyjna pauza kończyła się jesienią, należało korzystać. Między ścianą iluminowanych pałaców a morzem tłum gęstniał, wylewał się z wąziutkich uliczek wychodzących na Croisette, zalewał tarasy kawiarni szturmowane w atmosferze leniwej wesołości.

Na krańcu zatoki mistrzowie ceremonii kasyna Palm Beach prowadzili pierwszych gości ubranych w wieczorowe suknie i białe smokingi do stołów pod gołym niebem, oświetlonych świecami. Ci, którzy mieli szczęście zamieszkiwać w hotelach Majestic, Carlton, w Martinez czy w Grand Hotelu skupiali się przy oknach oczekując na rozwój wydarzeń. W starym porcie na końcu mola, u stóp latarni morskiej, pirotechnicy sprawdzali po raz ostatni instalacje. Ich szef popatrzył na zegarek.

- Zapalamy za pięć minut. Do dzieła!

I nagle zgasły wszystkie światła w Cannes. Głuchy szum przebiegł nabrzeże, zagłuszony wkrótce falą dźwięków, wytryskującą z setek głośników, przymocowanych na przestrzeni kilometrów do pni palmowych, gałęzi platanów, gzymsów, dachów. Z tłumu podniosły się oklaski i wiwaty, przetoczyły jak ogromna fala, wzbierając w nocy naznaczonej maleńkimi czerwonymi kropkami żarzących się papierosów.

W tej samej chwili na pełnym morzu pojawił się ślizgacz prujący pełnym gazem w kierunku pontonu, na którym ustawiono wyrzutnie sztucznych ogni. Pod jego dziobem kłębiła się piana tworząc ogromną fosforyzującą grzywę, niewidoczną jednak z wybrzeża.

Przez szum motoru czterej mężczyźni na ślizgaczu usłyszeli wyraźnie rytualne zdanie zapowiedzi rozpoczynającej światowy festiwal pirotechniczny:

- Hiszpania ma zaszczyt przedstawić...

Ślizgacz zatoczył pętlę i przycumował do pontonu, mężczyźni wyskoczyli na śliskie deski. Silnik przycichł na zmniejszonych obrotach, podczas gdy z ciemności spowijających Croisette dobiegły pierwsze nuty Koncertu z Aranjuezu.

- Cztery minuty - powiedział ten, który pozostał przy sterze. Podobnie jak inni był ubrany w ciemne spodnie i czarną koszulkę polo. Schylił się i bez wysiłku podniósł ciało skrępowanego, zakneblowanego mężczyzny, którego zarzucił sobie na ramiona.

- Pomóc ci?

- Potrzymaj tylko ster.

Ostatni z czwórki krzątał się po pontonie obwieszonym oponami, na których wisiały petardy wszelkiego kalibru. Skrępowany mężczyzna wodził dokoła zrozpaczonym i błagalnym wzrokiem. Rzucono go między dwa rzędy bengalskich ogni, a tragarz przywiązał mu do brzucha bombę wielkiej mocy. Detonator przyczepił do wiązki cylindrycznych rakiet tworzących końcowy bukiet sztucznych ogni. Ofiara wiła się ze zwierzęcą siłą, ale więzy nie przesunęły się nawet o milimetr. Twarz mężczyzny pokrywał pot, a żyły na skroniach odcinały się przerażająco na sinej twarzy.

- Popatrz na tego wała! Siedzi w pierwszym rzędzie i jeszcze narzeka!

Dwaj pozostali zaczęli się śmiać.

- Marco, czy widziałeś kiedyś sztuczne ognie z tak bliska?

- Nigdy! Zawsze o tym marzyłem, kiedy byłem dzieciakiem.

- Niecałe dwie minuty! - niecierpliwił się trzeci. Liny przecięto jednym ruchem cęgów.

- Go!

Wskoczyli do łodzi, dodali gazu.

Ślizgacz uniósł się, zdawał się frunąć nad powierzchnią morza. Zatoczył szeroki łuk i zniknął w nocy. Porzucony mężczyzna nazywał się Erwin Broker. Miał dwadzieścia osiem lat i nie chciał umierać. Rzucał się gwałtownie, chcąc usunąć bombę ze swego splotu słonecznego. Lekko się przesunęła. Podwoił wysiłki, chcąc zerwać kable, łączące jego nadgarstki z jedną z desek. Jego mięśnie napięły się jak sznury. Zaciął zęby i podwoił wysiłki, mimo bólu przecinanej skóry, walcząc z nadciągającym omdleniem. Ci ludzie precyzyjnie wyliczyli wszystko. Ognie bengalskie zaraz zapłoną. Zrozumiał, że za chwilę umrze, i że nic na świecie nie może go uratować. Przestał walczyć, pozwolił, by jego głowa spoczęła na śliskich od wilgoci deskach. Popatrzył w niebo. Z brzegu dochodził hałas tłumu przemieszany z wysokimi dźwiękami muzyki. Dotychczas nigdy nie miał czasu, aby patrzeć w gwiazdy. Rozcinały ciepłą noc swym zimnym blaskiem. Zauważył, że są piękne.

I nagle tysiąc słońc wybuchło mu w twarz. Mimo knebla zawył w straszliwym zgiełku rakiet zapalających się jedna od drugiej, oświetlających niebo wymyślnymi arabeskami. Szybowały w górę i zwalniając trajektorię lotu eksplodowały raz jeszcze nieskończonością poszarpanych słońc spadając do morza syczącymi parabolami. Poczuł, że pali się na nim ubranie i mocno zagryzł wargi, a wtedy oblał go ogień pokrywając całe ciało, rozerwane przedtem przez bombę, która wybuchła w momencie, gdy poszło w ruch wielkie koło. Rozszerzonymi zgrozą oczami widział jeszcze, jak ruszało, najpierw wolno i nagle przyspieszyło. Wytryski płomieni były ostatnim widokiem, jaki zarejestrowały źrenice Erwina Brokera. Wybuch wstrząsnął przystanią i wszystko eksplodowało fenomenalną fontanną ognia...


Rozdział 2.

O pierwszej po południu dzwonek zapowiadający przerwę obiadową wypełnił osiem pięter zarezerwowanych dla służb administracyjnych Hackett Chemical Investment. Sześćset dwadzieścia dwie osoby - kadra kierownicza, recepcjoniści, kierownicy biur, księgowi, woźni, sekretarki, maszynistki i urzędnicy wydziału spraw spornych - dzikim pędem rzucili się ku windom, które wypluwały niecierpliwe grono ludzkie o 32 piętra niżej, w duszącą wilgoć 42 Ulicy.

W całym Rilford Building, tylko Alan Pope z 8021 na 30 piętrze był jedynym, który się nie ruszył. Tkwił przylepiony do krzesła, z nieobecnym spojrzeniem; zdawało się, że nie słyszy niczego. Samuel Bannister, z ręką na klamce, popatrzył na niego zaniepokojonym wzrokiem.

- Odrabiasz sekundy nadliczbowe?

- Kto by mi za nie zapłacił? - zamruczał Alan głosem bez wyrazu.

Bannister przyjrzał mu się jeszcze uważniej.

- Idę do Romanos. Zabrać cię?

- Nie jestem głodny, dziękuję.

Zmieszany Bannister przerzucał ciężar swego ciała z jednej nogi na drugą.

- Co cię niepokoi? Murray?

- Tak, Murray.

Choć spieszył się, by jak najszybciej opuścić to miejsce, Bannister puścił z żalem klamkę, którą kurczowo ściskał od dłuższej chwili. Zrobił dwa kroki w kierunku dużego metalowego stołu przy którym od czterech lat siedział naprzeciwko Alana Pope'a.

- A gdybyśmy o tym porozmawiali przy kuflu zimnego piwa? Alan odmówił ruchem głowy i jeszcze głębiej zanurzył się w swoim fotelu.

- Idź beze mnie, Sammy. Muszę się zastanowić.

Bannister kiwał się przez chwilę, otworzył usta, chciał coś dorzucić, powstrzymał się i zapytał:

- Na którą godzinę cię wezwał?

- Na trzecią.

- Może chce ci dać podwyżkę?

- Bardzo śmieszne...

- Boisz się sam nie wiesz czego. Jestem pewien, że to coś dobrego!

- Jak ten facet na krześle elektrycznym, który miał nadzieję, że będzie awaria prądu.

Bannister wahał się jeszcze przez pewien czas, potem wzruszył ramionami i rzucił tonem, który miał być w zamierzeniu beztroski:

- Romanos... jeżeli zmienisz zdanie!

Alan został sam. Z żołądkiem ściśniętym ze strachu westchnął, podniósł się, przylepił nos do szyby wychodzącej na zatokę i popatrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.

Upłynęło dziesięć minut; nawet się nie ruszył... Wreszcie podszedł do telefonu i wykręcił swój numer: musi zobaczyć Marinę! Jeżeli ma choć trochę szczęścia, będzie jeszcze w łóżku, naga i ciepła... Zajęty! Poczuł nagle straszliwą ochotę, aby z nią pogadać, dotknąć, kochać się. Nie miał już dużo czasu. Położył słuchawkę, zarzucił marynarkę na ramię i wypadł na pusty korytarz.

- Jaka kobieta, Penny? Nazwisko! - zapytał z rozpaczą Abel Hartman. Był podrzędnym nieznanym adwokatem, specjalizującym się w małżeńskich sporach, pośrednictwie, zalanych mieszkaniach, zadrapanych błotnikach.

Nienawidził swojej klienteli.

- Mabel Pope - odpowiedziała spokojnie sekretarka. - To znaczy była pani Alan Pope.

Hartman wydał głuchy pomruk.

- Czego ta nudziara znowu ode mnie chce?

- Jak zawsze. Opóźnienie alimentów.

- Nie trzeba było wychodzić za biedaka. Powiedz jej, że jestem w Turcji!

- Widziała pana w korytarzu, kiedy szedł pan po akta Leylanda. Lepiej będzie, jak pan się z nią zobaczy. Inaczej rozwali wszystko.

- Czy jest nam coś winna?

- Ani centa.

- Nienawidzę takich wampirów. Biada nieszczęsnym facetom, którzy wpadną w ich łapy. Wyssą ich!

Pochwycił nieprzyjazne spojrzenie, które posłała mu Penny i przypomniał sobie, że ona także jest rozwódką. Podrapał się po szyi i zamruczał:

- No trudno, wprowadź ją. Natychmiast występujemy przeciwko Alanowi Pope!

Taksówka wioząca go do domu wlokła się w potwornym upale.

- Nie może pan jechać szybciej?

- I zarżnąć silnik?

Ze zdenerwowania Alan bębnił palcami po poręczy antycznego pontiaca, który kopcił jak stara lokomotywa. Marina musiała już wstać... Wyobraził sobie jak pręży się pod prysznicem. Od chwili ich pierwszego spotkania uderzało go jej podobieństwo do Marylin. Przypadkiem wszedł do baru przy 6 Ulicy. Siedziała na wysokim stołku ubrana w białą sukienkę. Była sama. Sączyła coś tam z wiśniami i miętą. Zamiast podejść do automatu usiadł o dwa stołki dalej i zamówił scotcha. Przyglądał jej się ukradkiem, ale przemówiła pierwsza.

- Jeżeli pan mi powie, dlaczego pan na mnie zerka, postawię panu drugiego scotcha. Nie! Niech pan nie oszukuje! Przygotowuje pan jakieś kłamstwo! No, natychmiast!

- Uważam, że pani jest... Uważam, że pani jest podobna... - bąkał Alan pożerając ją oczyma.

- Jestem podobna do...?

- Dokładnie tak!

- Już mi to mówiono. Wszyscy mi to mówią...

Znów przytknęła usta do szklanki, muskając końcem spiczastego języka kostkę tłuczonego lodu i kręcąc nią w kółko. Pięć czy sześć szklanek whisky później, z bijącym sercem i wilgotnymi dłońmi, spytał, nie ośmielając się na nią spojrzeć, czy zgodzi się zjeść z nim kolację. Obserwowała go długo wiedząc, że w ten sposób wprawia go w zakłopotanie. Wyraźnie sprawiało jej to przyjemność. W końcu wybuchnęła śmiechem:

- No, wie pan!...

Wyjęła z torebki szczoteczkę do zębów i łagodnie zaczęła mu pieścić część twarzy między kącikiem górnej wargi a nozdrzami. Prócz szczoteczki do zębów i sukienki, którą nosiła tego dnia, Marina nie miała nic.

Jej skóra była delikatna, mleczna, ciepła i elastyczna.

Prócz innych zalet, była całkowicie pozbawiona wstydu. Równie swobodnie dysponowała swoim ciałem jak dziecko w chwili narodzin.

Chodziła nago po mieszkaniu przybierając całkowicie bezmyślnie pozy mogące wywołać rumieniec wstydu u wykidajły w burdelu. Kładła się na wznak na dywanowej wykładzinie, z nogami w powietrzu, z każdą ze stóp opartą na przeciwległym krańcu stolika i tak leżała, z papierosem w zębach, jedną dłonią pieszcząc machinalnie piersi, a drugą machając w powietrzu z rozczapierzonymi palcami, by szybciej wysechł purpurowy lakier, którym malowała przesadnie długie paznokcie.

Alan dał jej klucze do swego dwupokojowego mieszkania. Pojawiała się lub znikała zależnie od swojej woli, nie racząc nigdy podać najbłahszych nawet wyjaśnień na temat swej nieobecności. Wracała ściskając w ramionach bukiety cennych kwiatów o wymyślnych nazwach. Pytała, czy jest jeszcze trochę masła; nie było, więc proponowała, że pójdzie je kupić i wracała z koszykiem grapefruitów, parasolką w krzyczącym kolorze, tranzystorem, zbłąkanym kotem lub wiązką naciowych selerów, z których układała bukiety w maszynce do kawy pod oknem. Oczarowany jej Fantazją, usatysfakcjonowany fizycznie Alan odpłacał się podarkami znacznie przekraczającymi jego możliwości; nie zwracała na nie uwagi. Tradycyjnie zapominała o swych pierścionkach, złotych łańcuszkach czy kolczykach gubionych w toaletach barów, gdzie się czasami zasiadywała. Pewnego wieczoru popełnił błąd i zapytał o coś.

- Alan, żyję z tobą, ponieważ mi się podobasz. Ale nie lubię, kiedy zadajesz pytania. A jeśli mi się nie będziesz podobał, to sobie pójdę.

- Marina!...

- Ty jesteś wolny, ja jestem wolna. Mogę żyć tylko wolna. Wybieraj.

Od tej pory przyjął jako zasadę: niech robi co chce, byle jej tylko nie stracić!

- Hej! Stop! To tutaj!

Kierowca, który prawdopodobnie zasnął, zahamował gwałtownie. Alan poleciał w przód, wkładając rękę do kieszeni, by wyjąć drobne. Rozległ się straszny hałas gniecionej blachy. Nieprzytomny z wściekłości kierowca ciężarówki - chłodni, która stuknęła ich od tyłu wyskoczył na jezdnię.

- Zwariowałeś, czy co!

Kierowca taksówki obraził się:

- Pakujesz mi się w dupę i jeszcze obrażasz?

Z kolei on wysiadł z samochodu, by stwierdzić szkody: tył pontiaca był już tylko kupą złomu.

- No nie, widział pan tego bydlaka? - powiedział do Alana biorąc go na świadka. Alan wsunął mu bilet pięciodolarowy i z fatalizmem wzruszył ramionami:

- To nie twoja wina, stary. To przeze mnie. Dzisiaj przynoszę pecha.

A kiedy kierowca domyślił się, że powinien podpisać mu zeznanie, Alan już był na osiemnastym piętrze, grzebiąc gorączkowo w zamku swego mieszkania.

Mimo klimatyzacji w przepastnym lokalu Romanos, wypełnionym tłumem średnich urzędników z dzielnicy, którzy przyszli zjeść na chybcika kanapkę, dym można było kroić nożem. Barmani musieli torować sobie drogę w tej masie, której gęstość w godzinie szczytu musiała przekraczać pięciu czy sześciu mężczyzn na metr kwadratowy. Bannister, który miał szczęście dzielić swój stołek barowy tylko z jedną osobą, musiał zdzierać sobie płuca, by przekrzyczeć straszliwy hałas znoszących się wzajemnie rozmów.

- Hej, Tom! Zawiń mi to porządnie! To prezent!

Tom zgodził się z uśmiechem. Bardzo lubił Samuela Bannistera, który przekazywał mu czasami typy na giełdzie. Szybko owiązał paczuszkę sznurkiem i podał pakiecik.

- Jesteś aniołem, Tom... Zapisz to na mój rachunek!

Samuel ześlizgnął się z taboretu, którego zwolniona połowa natychmiast została wzięta szturmem. Ze spuszczoną głową, z rękami przy ciele, pełznął jak krab do wyjścia, mrugnięciem oka pozdrawiając większość klientów. Na ulicy było czterdzieści stopni w cieniu. Dwudziesty drugi lipca. Alan ciągle jeszcze męczył się w biurze. Ten kretyn tak cholernie się bał Murraya, że zapomniał o swoich własnych urodzinach!

Alan otworzył drzwi kopniakiem: Marina była w mieszkaniu! Ubrana mniej więcej tak jak w chwili urodzin; miała na sobie jednak rękawiczki z czarnej, koźlej skórki i słomkowy kapelusz przybrany kwiatami. Ochrzciła ten strój mianem „ubrania domowego". Oddawała się swemu ulubionemu ćwiczeniu: robieniu „pompek". Opuszczona głowa i wygięte ciało podkreślały delikatną, krągłą linię jej lędźwi. Fala ciepła zalała Alana. Nie spuszczając z niej wzroku zdjął marynarkę, kopnął w powietrze buty i rozpiął guziki klejącej się do pleców koszuli.

- Hallo... - powiedziała nie przerywając serii ćwiczeń. - Alan, znasz Harry'ego?

- Hallo... - powiedział Harry.

Siedział na ziemi, poza zasięgiem jego wzroku. Z nogami na fotelu. Alan zauważył, że nosi stare, połatane trampki. Miał do siebie pretensję, że zbyt pospiesznie włożył koszulę, podczas gdy to intruz - i tylko on - powinien czuć się zażenowany. Ale nie: jakby Alan nie istniał, raczył się potężną porcją jego najlepszej whisky.

- Bardzo mi miło - powiedział Alan.

- Dwadzieścia pięć! - rzuciła Marina padając na dywanową wykładzinę.

- Dwadzieścia - poprawił Harry.

- Dwadzieścia pięć! - nalegała Marina.

- Słuchajcie... - zakrztusił się Alan.

- Alan, bądź miły! - powiedziała Marina. - Podaj mi szklankę mleka.

Zaskoczony, skierował się jak automat do lodówki.

- Wy się znacie?

Nie wiedząc, jak się zachować, dorzucił nawet w stronę Harry'ego:

- Pan także ma ochotę?

- Wolę scotcha, mój stary. Jestem już obsłużony.

Alan odwrócił się ku Marinie.

- Mam nadzieję, że mam prawo do wyjaśnień?

- W jakiej sprawie? - zapytała prostodusznie.

Ciągle leżała na podłodze, w dodatku położyła swój śmieszny mały kapelusz na twarzy w taki sposób, że Alan miał niemiłe uczucie, że zwraca się do kapelusza.

- Ten typek, tutaj, w jakiej sprawie?

- To kolega - powiedziała spokojnie Marina.

- Mówicie o mnie? - zdziwił się Harry agresywnym tonem.

- Zamknij się! Marina, żądam odpowiedzi!

- Jestem u siebie. Tak czy nie? - zapytała Marina.

- Tak! - zachrypłym głosem wyjąkał Alan. Pstryknięciem palców wprawiła w ruch swój kapelusz.

- A więc, nie muszę ci odpowiadać. Zapraszam kogo chcę pod swój dach.

- W tym ubraniu? - krzyknął Alan.

- Cóż za maniery! - oburzył się Harry. - Nigdy nie byłem traktowany w taki sposób!

- Wybacz mu, Harry, zawsze jest taki zdenerwowany, kiedy wraca z biura.

- Więc idę sobie - rzucił Harry.

Wyprostował się z nonszalancką miękkością, dokończył kieliszek i skinął głową Marinie.

- A jeżeli bym ci skuł mordę? - powiedział Alan na wszelki wypadek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin