Terry Brooks - Gwiezdne Wojny część I. Mroczne widmo.docx

(271 KB) Pobierz
Gwiezdne Wojny cz??? I: Mroczne widmo

 

Terry Brooks

 

Epizod I

 

 

 

MROCZNE WIDMO

 

 

Przekład
Wojciech Szypuła


SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ 1              4

ROZDZIAŁ 2              10

ROZDZIAŁ 3              19

ROZDZIAŁ 4              31

ROZDZIAŁ 5              41

ROZDZIAŁ 6              48

ROZDZIAŁ 7              59

ROZDZIAŁ 8              68

ROZDZIAŁ 9              78

ROZDZIAŁ 10              89

ROZDZIAŁ 11              101

ROZDZIAŁ 12              112

ROZDZIAŁ 13              121

ROZDZIAŁ 14              129

ROZDZIAŁ 15              140

ROZDZIAŁ 16              148

ROZDZIAŁ 17              156

ROZDZIAŁ 18              165

ROZDZIAŁ 19              173

ROZDZIAŁ 20              184

ROZDZIAŁ 21              191

ROZDZIAŁ 22              198

ROZDZIAŁ 23              208

ROZDZIAŁ 24              219



 

 

 


Dla Lisy, Jill, Amandy i Alexa, dzieciaków, dzieciaków, które dorastały razem z tą opowieścią i dla Huntera,pierwszego z nowego pokolenia

 

 

 

 


ROZDZIAŁ 1

Tatooine.

Żar bliźniaczych słońc lał się z bezchmurnego, błękitnego nieba. Rozległa pustynia pławiła się w oślepiającym blasku, a rozpalone powietrze drżało ponad płaską jak stół, piaszczystą powierzchnią, wznosząc się następnie wyżej, pomiędzy ściany olbrzymich urwisk i samotne góry, tak charakterystyczne dla całej planety. Kamienne monolity rysowały się wyraźnie w pustynnym krajobrazie, niczym milczący wartownicy, skąpani w delikatnej, migotliwej mgiełce.

Ścigacze przemknęły pomiędzy nimi. Ogłuszający ryk silników rozdarł znieruchomiałe w upale i świetle przestworza, a góry odpowiedziały mu drżeniem.

Na pierwszym okrążeniu Anakin Skywalker, wszedł w zakręt toru i w pełnym pędzie śmignął w stronę kamiennego przęsła, znaczącego wlot do Kanionu Żebraków. Delikatnie pchnął dźwignie w przód i do silników trafiła dodatkowa porcja paliwa. Dysze rakiet plunęły ogniem, – prawa minimalnie silniej – i kapsuła przechyliła się ostro w lewo. Ścigacz wyszedł na prostą. Anakin natychmiast wyrównał lot, dodał gazu i przeleciał pod łukiem. Za jego plecami tumany drobnego piasku, poderwane z ziemi podmuchem maszyny, skłębiły się i wzbiły w powietrze na kształt migotliwej zasłony. Wpadł w wąwóz, pewnie trzymając stery. Przebiegł palcami po przyrządach. Wszystko działo się tak szybko, tak błyskawicznie, że wystarczyłby jeden drobny błąd, jedna niewłaściwa decyzja, a dla Anakina wyścig skończyłby się nieodwołalnie; ba, mógłby mówić o szczęściu, gdyby udało mu się przeżyć… Ale te właśnie emocje cenił sobie najbardziej: moc silników, niewiarygodna prędkość, wszystko pod kontrolą – i to bez najmniejszego choćby marginesu bezpieczeństwa. Dwie olbrzymie turbiny niosły delikatną kapsułę załogową ponad piaszczystą równiną, pomiędzy zębatymi ścianami skalnymi, środkiem cienistych wąwozów; chwilami ścigacz nurkował w przepaście, z których wychodził serią przyprawiających o zawrót głowy skrętów i skoków. Z kapsuły wybiegały przewody sterujące silnikami, połączonymi dodatkowo energozłączem. Gdyby którykolwiek z elementów zahaczył o jakąś twardą powierzchnię, pojazd zmieniłby się w chmurę ognia i stalowych odłamków; gdyby, choć jedna część oderwała się od kadłuba, byłoby po wszystkim.

Mały Anakin wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał jeszcze trochę gazu. Kanion przed nim zwężał się, a trasa ginęła teraz w głębokim cieniu. Oślepiająco jasna szczelina na jego końcu prowadziła z powrotem ponad pustynię. Chłopiec zniżył lot, celując w jej najszersze miejsce. Jeśli utrzymałby dotychczasową wysokość, otarłby się z pewnością o skalne ściany po bokach, tak jak miesiąc temu Regga. Wciąż szukali jego szczątków. Ale jemu coś takiego się nie zdarzy.

Pchnął dźwignie do przodu i z grzmotem silników wystrzelił z wąwozu nad równinę. Trzymając dłonie na przyrządach czuł, jak wibracje turbin przenoszą się po łącznikach i wypełniają go niby muzyka. Okutany w kombinezon, w kasku, goglach i rękawicach siedział wciśnięty w fotel tak mocno, że niemal czuł pęd powietrza, przemykającego pod nim, pod powłoką kapsuły. Pędząc tak nigdy nie czuł się po prostu pilotem ścigacza, dodatkiem do silników: stapiał się w jedno z turbinami, przyrządami i kapsułą, w sposób, którego nie umiałby wyjaśnić. Odczuwał wszystkie drgania kadłuba, wszystkie, nawet najdelikatniejsze wstrząsy i naprężenia wręg i w każdej chwili potrafiłby powiedzieć, co dzieje się w dowolnym zakamarku ścigacza. Maszyna przemawiała doń własnym językiem, mieszaniną dźwięków i odczuć, i mimo, że brakowało w jej mowie słów, Anakin rozumiał ją doskonale.

Czasem nawet wiedział, co powie, zanim jeszcze się odezwała. Z prawej mignął mu błysk pomarańczowego metalu, a po chwili miał już przed sobą łatwo rozpoznawalne, układające się w literę „X” silniki ścigacza Sebulby, który właśnie odebrał mu prowadzenie, zyskane dzięki niezwykle szybkiemu startowi. Anakin zmarszczył z niesmakiem brwi, karcąc się w myślach za chwilową utratę koncentracji. Nie lubił Sebulby, wysokiego, krzywonogiego niezdary, który umysł miał równie pokręcony, jak ciało, a przy tym był groźnym rywalem: często wygrywał, a szczególnie uwielbiał zwyciężać kosztem innych. Przez ostatni rok Dug przyczynił się do wypadków kilkunastu zawodników. Kiedy opowiadał o nich na ulicach Mos Espy, w oczach migotały mu ogniki złośliwej satysfakcji. Anakin dobrze znał Sebulbę i wiedział, że z nim nie ma żartów. Przesunął drążki w przód i ruszył w pogoń.

Obserwując zbliżającą się maszynę rywala, Anakin zastanawiał się, że jego sytuacji nie poprawia zapewne fakt, iż jest człowiekiem; gorzej – jedynym człowiekiem startującym na ścigaczu. Wyścigi, ulubiony sport kibiców z Mos Espy, na całej Tatooine uważany za sprawdzian najwyższych umiejętności i odwagi, z założenia miały być niedostępne dla przeciętnych ludzi. Zwielokrotnione kończyny, większa liczba stawów, oczy na szypułkach, głowy o kącie obrotu sto osiemdziesiąt stopni i ciała, które skręcały się dowolnie, jakby pozbawione szkieletu, dawały innym istotom przewagę, o jakiej człowiek nie miał nawet, co marzyć. Najsłynniejsi zawodnicy, najlepsi z najlepszych, byli dziwacznie ukształtowanymi stworzeniami, obdarzonymi w dodatku graniczącą z szaleństwem skłonnością do podejmowania ryzyka.

Anakin Skywalker ani trochę ich nie przypominał, ale intuicyjne zrozumienie zasad i wymogów tego sportu przychodziło mu z taką łatwością, że brak dodatkowych atrybutów zupełnie mu nie przeszkadzał. Wszyscy po trochu się temu dziwili, Sebulbę zaś talent młodzika szczególnie irytował. W ubiegłym miesiącu przebiegły Dug usiłował już raz zepchnąć chłopca na ścianę urwiska. Usadowił się na ogonie Skywalkera, nieco niżej od niego, i szykował do odcięcia mu brzytwopiłą prawego przewodu sterującego. Nie udało mu się tylko, dlatego, że Anakin wyczuł zbliżanie się przeciwnika i w samą porę poderwał maszynę – za ten manewr zapłacił utratą zwycięstwa w wyścigu, ale uszedł z życiem. Wciąż był wściekły, że zmuszono go do dokonania takiego wyboru.

Zawodnicy przelecieli pomiędzy szeregami antycznych posągów i wypadli nad wybudowaną na obrzeżach Mos Espy arenę. Przemknęli pod łukiem dla zwycięzców, wzbili się nad oklaskującą ich widownię, boksy naprawcze i loże, z których Huttowie obserwowali wyścig, z dala od tłumu pospólstwa. Zasiadający w wieży widokowej na szczycie łuku dwugłowy Troig, pełniący funkcję komentatora, wykrzykiwał ich nazwiska i zajmowane pozycje. Anakin pozwolił sobie na szybkie zerknięcie w dół: rozmazane postaci widzów mignęły mu i zniknęły tak szybko, że równie dobrze mogłyby być tylko złudzeniem. Wiedział, że jest wśród nich Shmi, jego matka, która jak zwykle martwi się o niego. Nie lubiła, kiedy się ścigał, ale nie umiała się oprzeć pokusie i zawsze przychodziła na stadion. Nigdy mu tego nie powiedziała, przypuszczał jednak, że uważa, iż sama jej obecność wystarczy, by był bezpieczny. Poza tym lubił, kiedy była na widowni; zyskiwał dzięki niej dziwną wiarę we własne siły, której wolał zbyt dokładnie nie analizować.

Zresztą, jaki niby mieli wybór? Latał na ścigaczach, bo był w tym dobry, Watto wiedział, że jest dobry, Anakin zaś robił wszystko, czego Watto sobie tylko zażyczył. Taka jest niestety cena życia w niewoli, a Anakin Skywalker od urodzenia był niewolnikiem.

Zbliżali się do szerokiego masywu Łukowatego Kanionu, który przechodził dalej w kręty i niebezpieczny Zębaty Wąwóz. Należało go pokonać w drodze ku leżącemu za nim płaskowyżowi. Sebulba leciał nisko, tuż nad ziemią, ze wszystkich sił starając się oddalić od Anakina. Z tyłu, całkiem blisko, na tle nieba rysowały się sylwetki trzech kolejnych maszyn. Skywalker zerknął pospiesznie przez ramię i rozpoznał Mawhonica, Gasgano i siedzącego w dziwacznej, bąblowatej kapsule Rimkara. Zbliżali się. Anakin zamierzał właśnie przyspieszyć, ale zrezygnował z tego zamiaru: znajdowali się już zbyt blisko wlotu wąwozu, gdzie nadmierna szybkość mogłaby okazać się zabójcza. Wąwóz skracał czas reakcji niemal do zera. Lepiej zaczekać.

Mawhonic i Gasgano chyba doszli do podobnych wniosków, bo zwolnili i ustawili się za nim, w jednej linii. Rimkar jednak nie zamierzał czekać i z rykiem turbin wyprzedził Anakina na ułamek sekundy przed tym, jak wpadł w skalną szczelinę i zniknął w ciemności.

Anakin wyrównał lot, wzbił się nieco wyżej nad usłane głazami dno i dał się prowadzić pamięci i instynktom. Miał wrażenie, że gdy pędzi wijącą się rozpadliną, wszystko wokół niego zamiera raczej, niż przyspiesza, zupełnie przeciwnie, niż można by oczekiwać. Kamień, piasek i cienie przemykały po obu stronach w zwariowanej mieszaninie kolorów i kształtów, on zaś widział wyraźnie wszystkie szczegóły toru, jakby zamiast zniknąć w chaosie ulegały podświetleniu i wyodrębnieniu z tła. Miał wrażenie, że mógłby prowadzić z zamkniętymi oczyma, tak scalał się z otoczeniem, tak mocno je odczuwał. Pokonywał łagodnie kolejne zakręty; od czasu do czasu migały mu szkarłatne płomienie dysz maszyny Rimkara, a wysoko nad głową widniała jasnoniebieska smużka nieba. Wcinała się w skałę głęboko, śląc w dół mizerny strumień światła, który słabł z każdym metrem, tak, że sięgnąwszy Skywalkera i jego konkurentów ledwie rozpraszał mrok. Anakin spokojnie prowadził ścigacz. Skupiony na, własnych odczuciach, złączony w jedno z silnikami, podatny na drgania i pomruk turbin dał się bez reszty ogarnąć aksamitnej

ciemności.

Kiedy wynurzyli się z mroku, pchnął drążki do przodu i ruszył za Sebulbą. Mawhonic i Gasgano siedzieli mu na ogonie, Rimkar tymczasem dogonił Sebulbę i właśnie usiłował wyrwać się na prowadzenie. Chudy jak szczapa Dug szarpnął ścigacz lekko w górę, żeby przejechać płomieniem z dysz po maszynie Rimkara, ale na kulistej kapsule nie zrobiło to żadnego wrażenia. Lecieli bok w bok ponad równiną, kierując się wprost na Uskok Metta. Anakin zbliżył się do nich, zostawiając Mawhonica i Gasgano nieco w tyle. Ludzie mogli sobie mówić o Watto co chcieli – a nie wszystkie opinie były korzystne – ale nie ulegało wątpliwości, że umie wyszukiwać zawodników. Potężne silniki zagrzmiały posłusznie, gdy Anakin otworzył szerzej dopływ paliwa. W kilka sekund zrównał się ze ścigaczem Sebulby.

Razem znaleźli się na krawędzi uskoku i równocześnie runęli pionowo w dół.

Każdy zawodnik wie, że sztuka pokonywania uskoków polega na tym, żeby lecąc w dół rozpędzić się i zyskać maksymalną przewagę, a zarazem nie przesadzić i nie wryć się dziobem w skaliste podłoże. Dlatego też Anakin nie krył zdumienia, kiedy Sebulba dość szybko wyrównał lot. Natychmiast jednak poczuł uderzenie ciągu układających się w kształt „X” silników o grzbiet własnego ścigacza. Podstępny Dug nie zamierzał zwolnić, a tylko odchylił maszynę na tyle, by ogniem z dysz pchnąć ścigacze Anakina i Rimkara wprost na skalną ścianę.

Całkowicie zaskoczony Rimkar odruchowo pchnął oba drążki i wbił się w urwisko. Kapsuła i silniki wybuchły i rozbryznęły się na kamieniu, po czym opadły niczym ognisty deszcz, zostawiając po sobie długi, czarny ślad na skale.

Anakin wyłącznie instynktowi zawdzięczał ocalenie. Ledwie poczuł pchnięcie, zanim jeszcze dobrze zdał sobie sprawę z tego, co robi, wyrównał lot i zaczął oddalać się od skał, przez co niemal zderzył się z zaskoczonym Sebulbą, który musiał się ratować niekontrolowanym skrętem. Stery szarpnęły się w rękach Anakina i ścigacz wpadł w korkociąg. Chłopak odzyskał częściowo panowanie nad maszyną, odciął dopływ paliwa do silników i patrzył, jak lśniąca odbitym światłem pustynia pędzi mu na spotkanie.

Uderzył w ziemię. Wstrząs omal nie pogruchotał mu kości, kiedy oba mocowania i przewody sterujące pękły, a oderwane silniki poleciały w przeciwne strony. Kapsuła zaryła się w grunt lewą burtą, potem prawą, a jeszcze później zaczęła się toczyć po piasku. Anakinowi pozostało tylko zaprzeć się rękami o ściany i modlić, żeby dzikie harce i podskoki pojazdu nie skończyły się na jakimś sterczącym z ziemi głazie. Metal zaprotestował ogłuszającym zgrzytem i do środka zaczął przedostawać się piach. Gdzieś daleko z prawej strony silnik eksplodował, a ziemia zatrzęsła się od wybuchu. Anakin nie poddawał się i trwał na miejscu, czekając aż kapsuła znieruchomieje.

Potoczyła się jeszcze trochę i rzeczywiście stanęła. Odczekał chwilę, a potem odpiął pas i wypełzł na zewnątrz. Powitał go żar pustyni i oślepiający blask słońca, zdolny przebić się przez ochronne gogle. Ostatni z uczestników wyścigu znikał właśnie za horyzontem przy wtórze skowytu i ryku turbin, a potem nastąpiła głęboka cisza.

Anakin rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, co zostało z silników; oceniał uszkodzenia, zastanawiał się, ile pracy będzie wymagało przywrócenie im dawnej sprawności. Na koniec wrócił spojrzeniem do kapsuły i uśmiechnął się szeroko. Watto nie będzie zadowolony. Ale przecież Watto rzadko bywał zadowolony.

Usiadł i oparł się plecami o rozbitą kapsułę, żeby, choć trochę skryć się przed palącymi słońcami Tatooine. Za chwilę pojawi się śmigacz, żeby go stąd zabrać, Watto będzie już czekał, żeby zrobić mu awanturę, a matka przytuli go i zabierze do domu. Nie cieszył się z obrotu spraw, ale i nie zniechęcał wypadkiem: przecież wygrałby wyścig, gdyby Sebulba grał uczciwie. Z łatwością. Westchnął ciężko i zdjął kask.

Niedługo zacznie zwyciężać i wygra całe mnóstwo wyścigów. Całkiem niedługo. Może już w przyszłym roku… Będzie miał przecież dziesięć lat.


 

 


ROZDZIAŁ 2 

– Możesz sobie wyobrazić, ile mnie to będzie kosztowało, chłopcze? Możesz sobie to wyobrazić?! Oba chee kar!

Watto, unosząc się w powietrzu przed Anakinem, nieświadomie przeszedł na huttański, co pozwalało mu swobodnie korzystać z niewyczerpanych zasobów obelg. Chłopiec nie odrywał wzroku od jego pulchnej, niebieskoskórej postaci, ze stoickim spokojem słuchając tej litanii. Watto tak gwałtownie machał skrzydełkami, że zdawało się, iż lada chwila oderwą się od jego kluchowatego ciała i odfruną w dal. Anakin powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, gdy ta wizja przemknęła mu przez głowę; nie wypadało się teraz śmiać.

Kiedy Watto przerwał dla nabrania tchu, chłopiec wtrącił cicho:

– To nie była moja wina. Sebulba osmalił mnie ogniem z dysz i prawie zepchnął na ścianę Metty. Oszukiwał.

Watto poruszył bezgłośnie ustami, jakby coś przeżuwał, a wydłużony pysk zmarszczył mu się i odsłonił sterczące zęby.

– Ależ oczywiście, że oszukiwał! Zawsze tak robi! I dlatego wygrywa! Może i tobie by się to od czasu do czasu przydało, może wtedy nie rozbijałbyś ciągle ścigacza i nie zmuszał mnie do takich wydatków!

Znajdowali się w kupieckiej dzielnicy Mos Espy, w należącym do Watto sklepie – ponurej budowli z gliny i błota. Drzwi wychodziły na zamknięte podwórko, zasłane częściami rakiet i silników z rozbitych i oddanych na złom maszyn. Wewnątrz panował miły chłód; grube ściany stanowiły nieprzeniknioną przeszkodę dla upału, ale nawet tutaj drobny pył unosił się w powietrzu i migotał w blasku lamp. Wyścig dawno się już skończył, a słońca Tatooine opadły nisko ponad horyzont. Zbliżał się wieczór. Automaty przeniosły pokiereszowaną kapsułę i silniki na zaplecze sklepu, a przy okazji przyprowadziły Anakina, choć bez szczególnego entuzjazmu.

– Rassa dwee cuppa, peedunkel! – wykrzyknął Watto, racząc Anakina świeżą wiązanką huttańskich przekleństw.

Z każdym epitetem jego pulchne ciało podskakiwało o parę centymetrów do przodu, zmuszając Anakina do cofnięcia się. Watto gestykulował nie tylko kościstymi rękoma i nogami, lecz również głową i tułowiem, co dawało iście komiczny efekt. Owszem, wściekł się, ale ponieważ często mu się to zdarzało, Anakin wiedział, czego może się spodziewać. Nie kulił się więc, nie pochylał głowy w poddańczym ukłonie – po prostu stał wyprostowany i ze stoickim spokojem znosił burę: był niewolnikiem i należał do Watto. Awantury stanowiły nieodłączną część jego życia; poza tym Watto zaraz zacznie się uspokajać – wystarczy, że da upust swej wściekłości w sposób, który pozwoli mu winić innych za własne niepowodzenia, i wszystko wróci do normy.

Watto wyciągnął w jego stronę prawą rękę z wyprostowanymi wszystkimi trzema palcami.

– Powinienem zabronić ci dalszych wyścigów. Tak właśnie należałoby zrobić! Znajdę sobie innego pilota!

– Uważam, że to znakomity pomysł – wtrąciła Shmi. Matka Anakina trzymała się dotąd z boku i podczas całej przemowy Watto nie odezwała się ani słowem. Teraz jednak natychmiast zareagowała, dostrzegając okazję wyrażenia własnej opinii.

Watto błyskawicznie odwrócił się i zatrzepotał skrzydłami, by znaleźć się z nią twarzą w twarz. Jej spokojne spojrzenie osadziło go w miejscu, mniej więcej w pół drogi między nią i synem.

– To i tak zbyt niebezpieczne – mówiła dalej spokojnie Shmi. – Anakin to jeszcze dziecko.

– Ale należy do mnie! – Watto natychmiast przeszedł do obrony. – I zrobi, co mu każę!

– Zgadza się – przytaknęła Shmi. Miała zmęczoną, pomarszczoną twarz, ale spojrzenie ciemnych oczu pozostało nieugięte.

– Wobec tego nie będzie się już dla ciebie ścigał, skoro tego nie chcesz. Czy nie to właśnie przed chwilą powiedziałeś?

Watto zmieszał się, słysząc jej słowa. Poruszał niespokojnie ustami i podobnym do trąby nosem, ale nie wydobył z siebie głosu. Anakin patrzył z wdzięcznością na matkę: jej proste, ciemne włosy poznaczyła już siwizna, a wdzięczne niegdyś ruchy z wolna traciły dawną swobodę, uważał jednak, że wciąż jest piękna i odważna. Idealna.

Watto zbliżył się jeszcze kilkanaście centymetrów do Shmi i znów zamarł. Kobieta stała na wprost niego wyprostowana i dumna, tak samo, jak przed chwilą Anakin, jak gdyby odmawiała uznania jego praw. Watto obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, po czym odwrócił się i poleciał do chłopca. – Naprawisz wszystko, co zniszczyłeś, szczeniaku! – warknął i pogroził Anakinowi palcem. – Wyreperujesz silniki i kapsułę! Mają być jak nowe. Co tam, lepsze niż nowe! Bierz się do pracy, ale już! Wynoś się stąd i do roboty! Do wieczora jeszcze sporo czasu, chłopak zdąży popracować! – rzucił ostro pod adresem Shmi. – Czas to pieniądz! – Pogroził matce, a potem jeszcze raz synowi. – Nie lenić się! Do was mówię, natychmiast bierzcie się do pracy! Shmi posłała synowi łagodny uśmiech.

– Chodź, Anakinie – rzekła cicho. – Obiad czeka. Odwróciła się i wyszła ze sklepu, Watto zaś spiorunował po raz ostatni wzrokiem Ariakina i podążył za nią. Chłopiec jeszcze przez chwilę stał nieporuszony w chłodnym pokoju, zapatrzony w dal. Wiedział, że nie powinien był przegrać; następnym razem – a znał Watto na tyle, żeby mieć pewność, że następny raz nadejdzie – nie przegra.

Westchnął ciężko i wyszedł na podwórze. Krępy, niewysoki chłopak na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się spośród rówieśników; miał niebieskie oczy, potarganą szopę blond włosów, zadarty nos i przenikliwe spojrzenie. Był nad wiek szybki i silny, a w dodatku odznaczał się umiejętnościami, które nieustannie zadziwiały wszystkich otaczających go ludzi. Uchodził za znakomitego pilota – ścigacza, czego nie mógłby osobie powiedzieć żaden człowiek, nawet znacznie starszy od niego. Miał smykałkę do majsterkowania, umiał złożyć czy naprawić prawie dowolne urządzenie. Był więc podwójnie użyteczny dla Watto, ten zaś nie zaliczał się do panów, którzy pozwoliliby zmarnować talent niewolnika.

Istniało jednak coś, o czym wiedziała tylko jego matka: sposób, w jaki odczuwał wydarzenia, nierzadko przewidując je na długo przed tym, jak inni wiedzieli, że do nich dojdzie. Odbierał je jako rodzaj zawirowania w powietrzu, ostrzegawczy szept czy też intuicyjną podpowiedź, przeznaczoną tylko dla jego uszu. Umiejętność ta przydawała mu się podczas wyścigów, ale nie tylko: potrafił rozpoznać, jak różne rzeczy wyglądały dawniej albo jak po winny wyglądać. Miał dopiero dziewięć lat, a już postrzegał świat w sposób niedostępny dla większości dorosłych.

Aczkolwiek w tej chwili umiejętność ta nie na wiele mu się zdała.

Kopnął w ziemię wzbijając fontannę piasku i podszedł do rozbitej maszyny, którą roboty zrzuciły w kącie podwórka. Jego umysł już zaprzątały rozważania na temat tego, co należałoby zrobić, by przywrócić ścigaczowi dawną sprawność. Prawy silnik był prawie nie draśnięty, jeśli nie liczyć rys i pęknięć metalowej powłoki, lewy zaś, niestety, przedstawiał opłakany widok. Sama kapsuła również poobijała się i wgniotła w kilku miejscach, a panel sterowniczy zmienił się w kupę złomu.

– Nerwy – mruknął Anakin pod nosem. – Wszystko nerwy!

Dał znak robotom, które natychmiast przystąpiły do pracy i zaczęły usuwać uszkodzone elementy pojazdu. Już po kilku minutach sortowania złomu Anakin zorientował się, że będą mu potrzebne części, których z pewnością nie ma pod ręką – przede wszystkim termostaty i przekaźniki ciągu; musi zdobyć je w drodze wymiany z innymi warsztatami, zanim przystąpi do naprawy. Watto nie będzie tym zachwycony; nie znosił wypytywać o części zamienne w innych sklepach, twierdził bowiem, że ma u siebie wszystko, co warte jest posiadania – oprócz, rzecz jasna, artykułów spoza planety. Fakt, że zdobywał je w drodze uczciwej wymiany, nijak nie umniejszał jego niechęci do kontaktów handlowych z tubylcami. Wolałby w wyścigach wygrać wszystko, czego potrzebował. Albo po prostu ukraść.

Anakin podniósł wzrok i zapatrzył się w niebo, gdzie bladły właśnie resztki dziennego światła. Pojawiły się pierwsze gwiazdy, niczym wykłute szpilkami otworki w pogłębiającej się czerni: to tam czekały na niego wszystkie planety, których nigdy nie widział i które mógł sobie wymarzyć. Ale pewnego dnia poleci tam i zobaczy je wszystkie; nie spędzi całego życia na Tatooine – nie on. – Anakinie! Hej, tutaj!

Z głębokiego cienia po drugiej stronie podwórka dobiegł go stłumiony szept i przez wąską szparę w drucianym ogrodzeniu wśliznęły się dwie ciemne, drobne sylwetki: Kitster, najlepszy przyjaciel Anakina i Wald, drugi z jego kolegów. Kitster był niski, miał ciemną skórę i krótko przycięte włosy; nosił luźne, zwyczajne ubranie, zaprojektowane tak, by odbijało ciepło pustyni, nie przepuszczało piasku i zatrzymywało wilgoć przy ciele. Wald niepewnie szedł za nim krok w krok. Rodianin całkiem niedawno trafił na Tatooine; był nieco młodszy od Anakina i Kitstera, ale na tyle dzielny i dorosły, że wszędzie zabierali go ze sobą.

– Annie, co ty tam robisz? – zapytał Kitster rozglądając się z lękiem do
okoła, gotów natychmiast skoczyć w cień; gdyby Watto pojawił się w zasięgu
wzroku.
Anakin wzruszył ramionami.

– Watto kazał mi naprawić ścigacz. Ma wyglądać jak nowy.

– Pewnie, pewnie. Ale nie dzisiaj – sprzeciwił się Kitster. – Dzień się kończy. Wystarczy jak jutro się tym zajmiesz. Chodź, napijemy się rubinowego bliela.

Bliel należał do ich ulubionych napojów i Anakinowi na myśl o nim pociekła ślinka.

– Nie mogę – odparł. – Muszę tu zostać i pracować, aż… Nie skończył zdania. Zamierzał powiedzieć „Aż do zmroku”, ale przecież zmrok już zapadał, więc… – A za co go kupimy? – zapytał z powątpiewaniem. Kit...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin