ROZDZIAŁ III
Poczucie własnej wartości
Z czego być zadowolonym?
Słabość stanowiska psychologicznego
Obsesja na punkcie samego siebie
„Ważne, by lubić siebie samego". „Jeśli nie polubisz sam siebie, nikt inny cię nie polubi". „Kłopot Jimmy'ego polega na tym, że ma o sobie złe mniemanie".
Ile razy słyszeliśmy takie właśnie lub podobne frazesy? Gotów jest je wypowiedzieć zarówno taksówkarz, jak i nauczyciel, hydraulik, jak i psycholog. Mało tego, wszyscy jesteśmy święcie przekonani, że poczucie własnej wartości to klucz do rozwiązania wszelkich problemów.
Lubienie samego siebie stało się dla nas niemal pierwszorzędną zasadą. Wydaje się ono równie oczywiste jak zdanie: ...niebo jest błękitne". Nikt nie jest skłonny go kwestionować. Psychologia, rzecz jasna, nie wymyśliła tego pojęcia, choć wykorzystała je do swoich potrzeb. Można by powiedzieć, że jest ono „dobrą nowiną" psychologicznej ewangelii.
Kiedy więc poddaję krytyce pojęcie poczucia własnej wartości, czynię to z pewnym lękiem. To tak, jakby krytykować twierdzenie:
„dzieci są rozkoszne". Niemniej pojęciu temu trzeba się naprawdę uważnie przyjrzeć, ponieważ idee, podobnie jak zastawa stołowa, zwykle występują w kompletach, a niektóre z poglądów, towarzyszących wierze w poczucie własnej wartości, nie są aż tak urocze jak malutkie dzieci.
Na przykład, książkowe poradniki najczęściej rozpoczynają się od propozycji, byśmy pokochali samych siebie, zaraz jednak informują nas, że nie jesteśmy odpowiedzialni za innych ludzi, i że nie powinniśmy marnować czasu, starając się sprostać oczekiwaniom innych. Większość z nas wie również, że „bycie zadowolonym z siebie" stanowi czasami wygodne usprawiedliwienie egocentrycznego czy wręcz samolubnego postępowania. Mówimy: „Nie będę dobry dla innych, jeśli nie będę dobry dla siebie", po czym wysyłamy naszego trzylatka do przedszkola na pięćdziesiąt godzin tygodniowo lub sięgamy do rodzinnej kasy, by móc spędzić dzień na wyścigach.
Naszą reakcję na pytanie: „Czy mamy lubić samych siebie?", musi tonować zdrowy rozsądek. Odpowiedź powinna brzmieć: „To zależy" lub „W jakich okolicznościach?" Rozumiem, że każdy z nas chciałby być świadkiem tego, jak nie tolerująca własnej osoby, martwiąca się o swą popularność nastolatka zaczyna nabierać swobody i akceptować samą siebie. Podstawową kwestią jest, jak przypuszczam to, czy nadal ma być z siebie zadowolona, jeśli rozsiewa złośliwe plotki lub z okrucieństwem manipuluje innymi ludźmi po to, by polepszyć swoją pozycję w towarzystwie. Innymi słowy: czy mamy lubić siebie samych bez względu na to, jak postępujemy?
NA CZYM POLEGA ODMIENNOŚĆ STANOWISKA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO
Otóż odpowiedź, jakiej na to pytanie udziela psychologia, jest taka, że jeśli szczerze polubimy samych siebie, to cała reszta nie będzie nam grozić — przynajmniej nie aż w takim stopniu. Zgodnie z tym poglądem, osoby mające poczucie własnej wartości nie odczuwają potrzeby popełniania rzeczy odrażających lub złych. Proszę zwrócić uwagę, że w tym właśnie miejscu rozchodzą się drogi chrześcijaństwa i psychologii. Chrześcijanin powie, że ludzie nadal będą źle postępować, ponieważ natura ludzka jest wypaczona, natomiast fakt, że ktoś lubi samego siebie, wypaczenia tego nie eliminuje. Jednak teoria psychologii nie bierze pod uwagę upadku człowieka; stoi na stanowisku, że nie ma czegoś takiego, jak złe skłonności. W konsekwencji nie ma powodu, byśmy nie mogli zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy.
Pomimo że, jak mówię, jest to przedmiotem konfliktu pomiędzy chrześcijaństwem a psychologią, niektórzy chrześcijanie nie patrzą na to w ten sposób, ponieważ — na pierwszy rzut oka — stanowiska psychologii i chrześcijaństwa zdają się być ze sobą zgodne. Chrześcijaństwo też nam każe kochać siebie samych, lecz z całkiem innego powodu: ponieważ Bóg nas kocha. Dobro i doskonałość skupiają się w nas nie tylko za naszą sprawą. Przedstawiamy sobą nieskończoną wartość, ponieważ jesteśmy oczkiem w głowie Pana Boga, który kocha nas tak, jak matka kocha swoje dziecko.
Choć pewnie bardziej precyzyjne będzie stwierdzenie: „który kocha nas tak, jak matka kocha swoje niesforne dziecko", ponieważ w takim wypadku miłość wymagać będzie odpowiednich korekt. O tym właśnie nie pamiętają niektórzy chrześcijanie. Dostrzegają oni tylko podobieństwa: I chrześcijaństwo, i psychologia twierdzą, że stanowimy wielką wartość. Stąd wyciągają oni wniosek, że, wsłuchując się w bardziej aktualne spostrzeżenia psychologii, dotyczące miłości własnej, chrześcijanie mogą na tym tylko skorzystać. Wydaje im się, że działają na korzyść chrześcijańskiego świata, podczas gdy, myląc z sobą dwa przeciwstawne pojęcia, w rzeczywistości i jemu, i samym sobie wyświadczają niedźwiedzią przysługę. Zazwyczaj kończy się to tym, że zwracają się oni ku samym sobie oraz ku Bogu, który ma więcej wspólnego z psychologią niż z religią. Wyobrażają sobie Boga jako wyrozumiałego psychoterapeutę, który pragnie tylko tego, byśmy pokochali i zaakceptowali siebie samych takimi, jakimi jesteśmy. Zamiast przyjmować taki rozmyty obraz Boga, powinniśmy raczej przypomnieć sobie stworzony przez T. S. Eliota wizerunek Chrystusa jako „chirurga ratującego rannych", który przeprowadza na nas poważne operacje chirurgiczne, ponieważ potrzebne nam jest nie poklepywanie po ramieniu, lecz operacja: najprawdopodobniej przeszczep serca.
Z CZEGO BYĆ ZADOWOLONYM?
Chrześcijaństwo chce, byśmy byli z siebie zadowoleni, ale dopiero wówczas, gdy jest z czego być zadowolonym. Zanim nam pogratuluje dobrego zdrowia, chce nas wprowadzić na drogę wiodącą do wyzdrowienia. Jak zauważa C. S. Lewis, właśnie taka postawa charakteryzuje kogoś, kto naprawdę się o nas troszczy: „Jedynie dla ludzi nam obojętnych żądamy szczęścia za wszelką cenę; jesteśmy za to wymagający wobec naszych przyjaciół, naszych ukochanych i naszych dzieci. Wolelibyśmy, aby raczej cierpieli niż byli szczęśliwi w sposób wypaczający i godny pogardy" *. Gdyby rodzice powiedzieli: „Dopóki moja córka jest z siebie zadowolona, nie obchodzi mnie, jakim jest człowiekiem ani jak postępuje", postawa taka pozostawiałaby wiele do życzenia. Trzeba by się w tym miejscu zastanowić, jak silna jest miłość tych rodziców. Jeśli kogoś kochamy, trudno nam patrzeć na to, jak osoba ta robi coś niemiłego. Chcemy wtedy sprawić, aby wzbudzała więcej sympatii. Od miłującego Boga nie powinniśmy oczekiwać niczego innego. I jeśli zależy nam na tym, aby dołączyć do wspólnoty świętych, nie spodziewajmy się, że w zaproszeniu będzie napisane: „Przyjdź taki, jaki jesteś; nie chcemy cię zmieniać" (co, nawiasem mówiąc, można usłyszeć w reklamie radiowej Kościoła unitariańskiego).
Chrześcijanie powinni uważać, by nie mylić z sobą tych dwóch stanowisk wobec poczucia własnej wartości, ponieważ perspektywa psychologiczna sprowadza dobrą nowinę Ewangelii do statusu „miłej nowiny" — „miłej", ponieważ nigdy nie było żadnej złej nowiny. Jeśli uzasadniony jest wielki optymizm, z jakim psychologia patrzy na nagą naturę ludzką, to chrześcijaństwo jest nikomu niepotrzebne: Chrystusowy akt odkupienia na krzyżu staje się zbyteczny. W końcu, po co Chrystus miałby cierpieć i umierać dla naszego zbawienia, skoro wszystko z nami jest w porządku? Jeśli dla osiągnięcia pełni starcza, abyśmy po prostu byli sobą, to śmierć Chrystusa sprowadza się do pozbawionego znaczenia gestu, szlachetnego, lecz niepotrzebnego poświęcenia własnej osoby.
Zrozumiałe zatem, że chrześcijanie nie mogą zaakceptować koncepcji o naturalnym dobru, obecnej w większości teorii dotyczących poczucia własnej wartości. Dlaczego jednak ktokolwiek miałby ją zakceptować? Warto przypomnieć, że sam Freud w nią nie wierzył. Wierzył w coś całkiem przeciwnego: „Człowiek jest człowiekowi wilkiem" stwierdził w książce Kultura jako źródło cierpień. Mimo to jego opinię na ten temat najczęściej się dziś ignoruje lub przemilcza. Wolimy podtrzymywać wiarę w ludzką naturę. Jednak twierdzenie o dobrej naturze człowieka wymaga olbrzymiej wiary. A to z tego prostego powodu, że co chwilę zadają mu kłam pewne dobrze znane fakty: statystyki przestępstw, terroryzm, wojny, niewolnictwo, obozy koncentracyjne, brutalność rodziców, niewdzięczność dzieci, podłość w życiu codziennym. Chesterton zauważył kiedyś, że doktryna o upadku człowieka to jedyna prawda chrześcijańska, na którą mamy przygniatające dowody empiryczne.
Prawdą jest jednak, że często statystyki nas nie przekonują. Gdybym sądził, że jest inaczej, wspomniałbym o kilku ważnych eksperymentach psychologicznych, zaprzeczających idei naturalnego dobra. Pożyteczniejsze wydaje się przeniesienie problemu na płaszczyznę bardziej osobistą, to znaczy taką, gdzie dochodzi do głosu powszechne doświadczenie.
Otóż samoświadomość ujawnia różne miłe fakty o nas samych, ale ujawnia i takie, które nie są aż tak miłe. Odnoszę wrażenie, że wiele „dowodów", świadczących o naszym dobru, opartych jest nie na tym, co rzeczywiście robimy, lecz na tym, co —jak sądzimy — zrobilibyśmy w takiej czy innej sytuacji, lub też na tym, co — naszym zdaniem — powinni zrobić inni. Mówienie o piłce lepiej nam wszystkim wychodzi niż sama gra. Dokładnie wiemy, co byśmy zrobili, gdybyśmy byli którymś z zawodników na boisku, choć prawda jest taka, że mając okazję zagrać, tracilibyśmy piłkę znacznie częściej niż on.
Wszyscy na przykład mówimy, że nie wolno traktować ludzi przedmiotowo. A jednak robimy to codziennie. Iksa prosimy o jakąś pożyteczną informację, Igreka o drobną przysługę, po czym o nich zapominamy. Nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, że nie zobaczymy ich przez cały następny miesiąc, czy też do momentu, gdy znowu mogą nam się okazać przydatni. Albo pomyślmy, jak reagujemy na wieść o jakiejś skazie w życiu szlachetnego człowieka. Czyż nieprawdą jest, że często z zadowoleniem dowiadujemy się, że ktoś nie jest aż tak dobry, jak powszechnie sądzono? Jeśli ciśnie nam się na usta odpowiedź „taka jest po prostu ludzka natura", nie zapominajmy, że właśnie o ludzkiej naturze tu rozprawiamy.
Są oczywiście i gorsze rzeczy, przeważnie znane tylko nam samym: czyny, o których na samą myśl wstrzymujemy oddech, licząc na to, że nigdy nie zostaną wykryte — i mając w zanadrzu kilka kłamstw na wypadek, gdyby jednak wyszły na jaw. Są też inne czyny, na które nigdy nie ośmieliliśmy się spojrzeć wprost: rzeczy, które pospiesznie pokrywamy różnymi usprawiedliwieniami, wmawiając sobie, że nie mieliśmy innego wyboru, podczas gdy w rzeczywistości wybór taki istniał; uchylając się od rzetelnej analizy swego zachowania, ponieważ wiedzieliśmy, że nigdy nie sprostalibyśmy takiej próbie. Zamiast zapobiegać tego typu zachowaniom, poczucie własnej wartości często do nich zachęca. Pozwala nam sądzić, że mamy prawo nie stosować się do zasad, ponieważ jesteśmy kimś wyjątkowym.
O samym sobie wiem, że najbardziej wstydliwe epizody mojego życia — rzeczy, na myśl o których się wzdragam — wynikały z mojej radosnej akceptacji samego siebie. Miało to miejsce w okresie, gdy moje poczucie własnej wartości było najsilniejsze, ja zaś „niewinnie" poddawałem się impulsom, które, jak przekonywałem sam siebie, były dobre, a przynajmniej neutralne. Moje poczucie własnej wartości po prostu wykluczało jakąkolwiek uczciwą samoświadomość: ta pojawiła się znacznie później. Kiedy udaje nam się przywołać w myślach, choćby na krótką chwilę i niewyraźnie, nasze podłe i niewybredne czyny, jest to, rzecz jasna, dopiero połowa zagadnienia. Na drugą połowę składa się wszystko to, czego nie zrobiliśmy, lecz zrobilibyśmy, gdybyśmy byli przekonam, że uda nam się uniknąć konsekwencji; wszystko to, czym nas kusi anonimowość nieznanego miasta lub towarzystwo osób, z którymi zwykle nie przestajemy. Staramy się tych rzeczy nie robić, ponieważ boimy się, że zostaniemy przyłapani i okryci hańbą, czy może nawet wsadzeni do więzienia.
Prawda jest taka, że prawo oraz lęk przed publicznym potępieniem każą nam postępować godziwie znacznie częściej, niż bylibyśmy to skłonni przyznać. „Każdy człowiek — pisał Lewis — (...) stara się dorównać zewnętrznej postawie moralnej innych ludzi, wiedząc jednak, że to, co kryje się w nim samym, stoi na o wiele niższym poziomie niż jego najbardziej naganne publiczne występy, nawet niż jego najbardziej cyniczna gadanina (...) I nikt nie zgadnie — powiedział dalej — do jakiego stopnia te rzeczy były zwykłym zjawiskiem w twej duszy, jak były w nią wrośnięte i stanowiły jedno z całą resztą".
Jeśli uświadomimy to humaniście, może zrobi on krok czy dwa do tyłu, lecz nie zmieni kierunku, w którym zmierza. Jego następny argument będzie prawdopodobnie mniej więcej taki: „Nie zrozumiałeś, o co chodzi". „Jeśli ktoś zejdzie na złą drogę, to nie on jest temu winien, lecz jego kultura" — powie. Innymi słowy twierdzi on, że społeczeństwo nie pozwala ludziom być sobą; wypacza ono ich szlachetne odruchy. Jeśli zatem chcemy się przekonać, jakie jest naprawdę własne „ja", musimy dotrzeć do osób, które nie zostały skrzywione przez społeczeństwo — na przykład do małych dzieci. Przyznać trzeba, że to dobra rada. Jeśli się do niej zastosujemy, to pierwszą rzeczą, jaką odkryjemy będzie to, że humaniści nie przyjrzeli się zbyt dokładnie dzieciom: z reguły nie są one zbyt dobrą reklamą stanu naturalnego.
Aby zobaczyć czy to prawda, wyobraźmy sobie, że nagle znaleźliśmy się w krainie olbrzymów, a następnie zastanówmy się, czy wolelibyśmy zostać odkryci przez grupę czteroletnich olbrzymów czy przez grupę dorosłych olbrzymów. Jeśli z powodów romantycznych skłaniamy się ku czterolatkom, pomyślmy o tym, jak niepewny jest los naszego domowego kota, gdy przebywa on wśród dzieci. Zwróćmy uwagę, że jego szansa bycia potraktowanym po ludzku jest o wiele większa, gdy przebywa on wśród osób dorosłych. Dzieci są niewątpliwie urocze, lecz są także przykładem na to, jak bardzo potrzebujemy społeczeństwa, jeśli nie chcemy, by rządziły nami siła, kaprys i egoizm. Takie praktyki jak podbieranie sobie zabawek, niechęć dzielenia się nimi, bicie młodszych sióstr czy bezczelne kłamanie po to, by nic się nie wydało, zaczynają pojawiać się w życiu dziecka na tyle wcześnie, że wskazuje to, iż fatalna skaza tkwi nie w jego otoczeniu, lecz w jego naturze. W końcu to właśnie społeczeństwo — za pośrednictwem rodziców — uczy dziecko, że należy oddać skradziony wózek, dzielić się zabawkami, dobrze traktować siostrę oraz być prawdomównym. Przeoczenie tego wszystkiego nie świadczy zbyt dobrze o zmyśle obserwacji tych, którzy są orędownikami wrodzonego dobra.
SŁABOŚĆ STANOWISKA PSYCHOLOGICZNEGO
Czy powinniśmy kochać samych siebie? Owszem, powinniśmy. Lecz w momencie, gdy odrzucimy chrześcijańskie uzasadnienie miłości własnej, trudno nam będzie stwierdzić, na jakich innych podstawach mogłaby się ona opierać. Jeśli przyjrzymy się uzasadnieniu proponowanemu przez psychologię, będziemy mogli zobaczyć, jak bardzo jest ono nieprzekonujące. Zwykle wygląda to tak:
„Miłość własna oznacza akceptowanie samego siebie jako wartościowej osoby, ponieważ taka jest twoja decyzja". Albo: „Istniejesz. Jesteś człowiekiem. Nic więcej ci nie potrzeba. Sam określasz, ile jesteś wart". Albo po prostu: „Jesteś wartościowym człowiekiem, ponieważ mówisz, że tak właśnie jest". Cytaty te nie zostały wymyślone przeze mnie; pochodzą one z podwórka pewnego psychologa, którego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy. Niewątpliwie mocno powiedziane, lecz jaki jest tego sens? Nie trzeba przygotowania w zakresie logiki, by móc stwierdzić, że podawane przez niego argumenty nie są żadnymi argumentami, lecz tylko czymś w rodzaju pobożnego życzenia. To tak, jakby powiedzieć: „Jestem najgenialniejszy na świecie, ponieważ twierdzę, że tak jest". Niczego to nie dowodzi.
Kolejną rzeczą, jaką można zaobserwować, jest to, że tego rodzaju stosunek do własnego „ja" jest absolutnym zaprzeczeniem postawy chrześcijańskiej. Nie ma nic bardziej odległego od przesłania Ewangelii niż opinia, iż „sami określamy, ile jesteśmy warci". Największy gniew naszego Pana skierowany był nie przeciwko jawnym grzesznikom, takim jak Maria Magdalena, lecz przeciwko tym, którzy przekonani byli o swej wyjątkowej wartości. On zaś nigdy nie domagał się od swych uczniów wiary we własne siły, lecz tylko wiary w Niego. W Nowym Testamencie w ogóle nie wspomina się o tym, że powinniśmy posiadać wiarę w siebie. Jeśli zaś chodzi o dowód świadczący o tym, ile jesteśmy warci, to jest nim fakt, iż Bóg uczynił nas swymi dziećmi, a Chrystus nas zbawił. Wydaje mi się, że jest to pewniejsza podstawa naszej prawdziwej wartości niż ta, którą sami ustanawiamy. Potrafię sobie wyobrazić, że dołączam do mieszkańców nieba dzięki temu, że jestem ich — choćby nawet ubogim — krewnym, lecz nigdy nie odważyłbym się podjąć takiej próby na tej podstawie, że zawsze miałem poczucie własnej wartości.
NORMALNA MIŁOŚĆ WŁASNA: TRZY RODZAJE
Czy ja twierdzę, że zwykłe poczucie własnej wartości jest czymś złym? Ależ skąd. Wydaje się, że istnieje pewien stopień szacunku dla samego siebie, przyrodzony gatunkowi ludzkiemu. Najlepiej oddaje to powiedzenie: „Dobrze być pełnym życia". Kiedy jesteśmy rześcy i zdrowi i wszystko idzie po naszej myśli, zadowolenie z siebie jest rzeczą najzupełniej naturalną. Jest to nic innego jak zachwyt nad tym, co stworzył Bóg; potwierdzenie słów: „I widział Bóg, że były dobre". Pierwsza zatem jest miłość własna oparta na tym, jaką mamy wartość, będąc dziełem Boga.
Oprócz tego istnieje druga forma normalnej miłości własnej: chęć bycia szczęśliwym. Biblijne przykazanie, byśmy naszych bliźnich kochali jak samych siebie, zdaje się to właśnie zakładać. I nikt nie sugeruje, że jest w tym coś złego. Każdy pragnie swego dobra. Taka jest nasza natura.
Do tych dwóch rodzajów w pełni uprawnionego poczucia własnej wartości, można dodać trzeci: bycie zadowolonym z siebie, ponieważ jesteśmy lub byliśmy pożyteczni, ponieważ wpisujemy się w pewien sensowny porządek. Najlepszą znaną mi ilustracją tego jest film It's a Wonderful Life (Życie jest wspaniałe). Życie głównego bohatera, George'a Baileya, zdaje się znajdować w śle-
pym zaułku, on sam zaś jest na krawędzi samobójstwa, kiedy przychodzi mu na ratunek „anioł niższej rangi" pod postacią rozkosznego staruszka. Z pewnością wszyscy znają tę historię. George pragnie, aby było tak, jakby nigdy się nie urodził, a anioł spełnia na jakiś czas jego życzenie. Lecz świat, na który nigdy nie przyszedł George Bailey, jest z tego powodu o wiele gorszy. Wydaje się, że we wszechświecie istniało specjalne miejsce, które tylko on mógł wypełnić. Chrześcijaństwo, rzecz jasna, głosi w znacznym stopniu to samo. Najbardziej sponiewierany i bezsilny człowiek może nabrać otuchy na myśl o tym, że ma do spełnienia pewne zadanie, będące częścią Bożego planu, nawet jeśli tylko Bogu wiadomo, na czym ono polega.
Zauważmy jednak różnicę pomiędzy powyższymi odmianami miłości własnej a miłością własną, narzuconą samemu sobie. Pierwsze trzy można by opatrzyć wspólnym mianem „niewinnej" miłości własnej. To coś zupełnie niezależne od nas: trudno nie pragnąć własnego szczęścia, podobnie jak trudno być niezadowolonym, kiedy wydaje się, że mamy w życiu jakiś cel. Druga odmiana miłości własnej to coś bardziej aroganckiego. Otóż człowiek arogancki to ktoś, kto bezpodstawnie przypisuje sobie dostojeństwo, autorytet i wiedzę. Jeśli psycholog każe mi myśleć: „Jestem wartościowym człowiekiem, ponieważ mówię, że tak właśnie jest", to jest to zachęta do bycia aroganckim. Jeśli ten sam psycholog każe mi postrzegać siebie jako „najpiękniejszą, najbardziej ekscytującą, najbardziej wartościową osobę, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi", to bez wątpienia mamy do czynienia z arogancją. W obydwu wypadkach byłoby to przypisywanie sobie prawa do nadawania statusu, którym nie my dysponujemy. To arogancja i — można by dodać — nie najlepsza psychologia. W większości sytuacji się nie sprawdza, a w każdym razie nie jest tym, czego nam naprawdę trzeba.
Wyobraźmy sobie, że ten sam anioł próbuje przekonać rozpaczającego George'a Baileya, że jego życie ma sens, ponieważ: „Mówisz, że tak właśnie jest". Podobnie jak większość z nas, pan Bailey potrzebuje czegoś więcej niż tylko zapewnienia ze swojej strony. Mało tego, nie chce słyszeć, że jest kimś inteligentnym albo wspaniałym: chce się przekonać, że jego życie ma sens.
Kłopot z poczuciem własnej wartości jako formą „samopomocy" polega na sugerowaniu, że w rzeczywistości stoimy ponad porządkiem rzeczy. Oznacza to, że jesteśmy jakby swoim własnym tworem, nie zaś częścią stworzenia. Jak podaje pewien podręcznik, „praktykowanie miłości własnej pozwoli ci tak bardzo uwierzyć w siebie, że, aby stać się kimś wartościowym, nie będziesz już potrzebował czyjejkolwiek miłości lub pochwał". Bardziej to przypomina opis Boga niż człowieka. Bóg jest niezależny od kogokolwiek, lecz my, pomimo tego, ile jesteśmy warci, wciąż jesteśmy istotami, które potrzebują miłości innych, a zwłaszcza miłości Bożej.
Mam nadzieję, że widzicie, iż nie znajdujemy się już w sferze niewinnej miłości własnej, lecz w sferze dumy i arogancji. Liczne książki poświęcone poczuciu własnej wartości wychodzą od czegoś zbliżonego do wersji niewinnej, lecz po chwili, nim zdążymy się zorientować, zaczynają dryfować ku samowystarczalności i samouwielbieniu — co w gruncie rzeczy dzieje się z nami wszystkimi, gdy tylko zerwiemy nasze zakotwiczenie w cnocie pokory.
OBSESJA NA PUNKCIE SAMEGO SIEBIE
Ironia w tym, że droga do szczęścia nie prowadzi przez samouwielbienie. Skoro tylko zaczynamy koncentrować się na swej osobistej godności albo własnej wartości, szybko tracimy przyjemność, którą daje niewinne podobanie się sobie. Przywiązywanie wagi do poczucia własnej wartości, wyrwane ze swego właściwego kontekstu, szybko przechodzi w zainteresowanie własną samowystarczalnością, statusem, władzą i podobnymi rzeczami. Jest to schemat obowiązujący w książkowych poradnikach, które wychodzą od miłości własnej, lecz za każdym razem zdają się kończyć na samoobronie: „inni są ci niepotrzebni", „postaw na swoim", „nie daj się pokonać", „nie daj się wykorzystać". Odnosi się wrażenie, że poczucie własnej wartości potrzebne nam jest niczym zbroja.
Taka rada z pewnością skłania nas do postawienia kilku pytań. Dlaczego mamy być aż tak ostrożni, skoro otacza nas tylu dobrych ludzi, podobnych do nas samych? I skąd ta obsesyjna troska o to, by być najlepszym, obecna w poradnikach i sprawiająca wrażenie dominacji nad poczuciem własnej wartości? Naprawdę jest tu jakaś sprzeczność. Można by oczekiwać, że skoro najważniejsze to mieć o sobie dobre mniemanie, nie trzeba więc koniecznie być najlepszym ani dbać o własny interes. Można by oczekiwać, że wystarczy tylko podobać się sobie. Najwyraźniej tak nie jest.
Mamy tu do czynienia z czymś innym, głośno domagającym się uwagi, coraz bardziej się rozprzestrzeniającym. Cokolwiek to jest, stanowi dokładną antytezę normalnie funkcjonującego społeczeństwa, w którym każdy podporządkowuje się zasadzie wzajemnego obowiązku, każdy ma prawo decydować w tej, a nie innej sprawie; najpierw przywódca, a potem jego zwolennik; najpierw nauczyciel, a potem jego uczeń. Jaka to wspaniała i rzadko dziś spotykana postawa. Zamiast tego widzimy mało sympatyczną kolekcję różnych „ja", z których każde usiłuje narzucić innym swoje zdanie tak dalece, jak to tylko możliwe.
PanavPaul