Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl
lub http://www.ksiazki.cvx.pl
Autor - James Blish
Tytuł - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Tłumaczenie - Juliusz P. Szeniawski
Johnowi W. Campbellowi, juniorowi
* PROLOG
*
Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej
Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny. Wynalezienie
silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym
badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Napęd grawitacyjny,
którego istnienie postulowano już całe wieki wczeniej, odkryty został w
roku 2018, włanie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot
statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu
przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji.
Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z
pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej
bezużytecznego) ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło
wykonanie cisłych, bezporednich pomiarów pala magnetycznego tej planety.
Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia hipotezy Blacketta- Diraca,
która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku przedstawiła
bezporednią zależnoć między magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego
ciała.
Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego
zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy,
nagle zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli więcić swoje pierwsze
triumfy. Z wielu zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji
nad hipotetyczną wielkocią natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się
niemal zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji
Dillona-Wagonnera, który na czeć tego, w jaki sposób wpływał na rotację
elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem "szalonego wiratora" lub
krótko -
wiratora. Nadszybkoć, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły
razem w jednym zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką:
G=2(PC/BU)^2
Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym
historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne
uwarunkowanie. Ta formuła, ubrana w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku
macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem
Zachodu. Początkowo jej podstawowego znaczenia upatrywano w fakcie, iż za
prędkoć graniczną przyjęła ona w i e l o k r o t n o ć prędkoci wiatła - c.
W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył wiratorów
do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał
sobie sprawy z tego, jak potężna broń spoczywa w jego słabnących już
dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie nie odkrył, że wirator może unieć k a ż d
e ciało, a także zapewnić temu ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy
niż wiatło.
W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie
zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja - ten cile planetarny despotyzm,
nazwany przez historiografów Państwem Monopolistycznym mylała zupełnie
innymi kategoriami. Loty kosmiczne były może spóźnionym, ale naturalnym
płodem sposobu mylenia charakterystycznego dla kultury Zachodu, który
zawsze żądny był zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w
mieszkańcach Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie
pozwalali o niej wspominać nawet pisarzom parającym się fantastyką. Gdy
Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja, obywatele Wschodu jak porosty
rozpełzli się po całej planecie, coraz mocniej zaciskając ją w swoich
rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych kolumn słonecznego
blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też
sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do
bezporedniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w
roku dwa tysiące sto piątym (który to rok przyjmuje się za datę upadku
Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie
całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam
dopomógł we własnym podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego
wynik wielu ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie
powstrzymać. Aby zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i
nieustannie zaostrzał autokontrolę procesów mylowych. Doprowadziło to do
stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie kultur nie sposób było w
końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie większe dowiadczenie w
sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego przywództwo w
bezkrwawy sposób stało się faktem.
Zakazem mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania
fizyków. Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw rządzących
balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyledzić tego
typu zabronioną działalnoć - zwaną działalnocią nieziemską - na długo
przedtem, zanim mogła ona doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek
praktycznych efektów.
Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać
prowadzenia prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza
nowego państwa. Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem to włanie badania
nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania
równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło oczywicie istnienie wiratorów
- otwierały zbyt dogodną drogę ucieczki a Policji Myli nigdy nie
poinformowano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego
przez nią
"obszaru cisłego nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać na temat równania
nawet takiej informacji.
W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i
"reedukację" wród
wszystkich grup mniejszociowych, nikt nie podejrzewał, że to włanie
matematycy mogą zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych
mylach wolni byli od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został
ponownie - i to doć przypadkowo - wynaleziony w laboratoriach fizyki
jądrowej Koncernu Cezowego.
To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca
potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdy dążąc ku
przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione.
Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych
statkach kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres badań
planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o zachowanie
równowagi, lecz rodek ciężkoci już uległ przesunięciu. Marnotrawstwo,
związane ze stosowaniem wiratorów do napędzania wyłącznie niewielkich
rakiet, było nie do ukrycia.
Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią, przestała
istnieć potrzeba specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów
podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne
utraciły jakiekolwiek znaczenie. Najcięższy i najbardziej niezdarnie
ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na
dowolną niemal odległoć. Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby
poruszyć nawet całe miasta.
I wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i
zakłady przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od
jednego złoża cennych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w
przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go
powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend najwyraźniej odpowiadał
interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu
Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe
rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam,
gdzie niegdy znajdował się sam Pittsburgh, rozpocierała się teraz dolina
żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego
połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia
satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady
w przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet.
Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten
prosty fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury cile
planetarnej. W poszukiwaniu pracy wród kolonistów wyrzuconych przez odpływ
Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród
tych nomadów przestrzeni zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze
względu na swój zasięg stała się wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew
własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od dawna obiecywało
uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa - zanikło. Ta Ziemia, która aż do
ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy jego wyłączną własnoć, była
teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie
koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta- najemni pracownicy,
miasta-nomadowie.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie
byłby trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników
społecznych. Pierwszym z nich była długowiecznoć. Już wówczas, gdy technicy
pracujący na Mocie na Jowiszu potwierdzali zasadę działania wiratora,
proces pokonywania naturalnej mierci był prawie całkowicie zakończony. Oba
te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator
potrafił nadawać pojazdom - lub miastom - szybkoć nieporównanie większą od
prędkoci wiatła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną
skończoną iloć czasu. Ogrom galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego
zasięgu, prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie
życie.
Lecz gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długoci
życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens.
Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do
roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w
daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną
wprost wartoć. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do
poziomu, na którym możliwe stało się jego powszechne wykorzystanie.
Stopniowo german stał się podstawowym, stabilnym rodkiem płatniczym w
handlu galaktycznym. Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze miasta do
działania.
Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie częć
swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej
formie, przetrwały, i to nie bez korzyci dla wędrownych miast. Nomadowie
przestrzeni napotykali wiaty, które odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie;
inne pozwalały im lądować, lecz bezlitonie ich wyzyskiwały. Miasta broniły
się, jak umiały, ale jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie
rzecz biorąc, koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej
wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia - to
się wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do napędzania
obiektów tak małych jak statki kosmiczne było oczywicie marnotrawstwem, ale
okręt wojenny ma z założenia trwonić energię bezproduktywnie, a im więcej
jej traci, tym bardziej morderczy jest tego skutek. Ziemska policja
poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne dla
zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono prawa
zapewniające miastom ochronę.
W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie
Ziemi w większoci regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki
znano ją tylko jako legendę - zielony mit unoszący się gdzie hen w
przestrzeni, odległy o tysiące parseków i tysiące lat nieuchronnie toczącej
się historii. W wielu z nich znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno
tyranię Wegi i zdążono już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali)
imię niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres.
Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte
wspomnienia miasto
- senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie pittsburskiej
zjawiali się bogaci nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy parlamentarzyci
przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj umrzeć.
Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff Monales: Droga Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ 1
* Utopia
Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu
jeden z tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy
ton w gładko skądinąd granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania
nad wyborem właciwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej,
lecz mimo to ciągle jeszcze były dokuczliwe.
Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna
brzmieć nazwa miejsca, do którego włanie wchodził: dzwonnica czy
dyspozytornia?
Była to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie
zależało - zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu
widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo miasto
jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną częcią
dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł obrzucać
taksującym spojrzeniem gwiazdy, wród których statek żeglował. To czyniło z
tego budynku dyspozytornię. Lecz jednoczenie statek był miastem - miastem
aresztów i placem zabaw, zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na
dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdy umieszczono, choć od
dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w
stanie Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było mylące.
Kosmiczne miasto było jedynie częcią Nowego Jorku, samym Manhattanem.
Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową
posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu.
Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły
bezporednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju
rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych
rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach trzeba
o nich myleć. Dzisiejszy dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza
wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz
funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch okreleń nie
wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja.
Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w
bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów,
szczelną kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był całkowicie
niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptycznie spolaryzowane wiatło,
rozmazywał punkty, które były gwiazdami widzianymi z próżni, i sprawiał, że
oglądane z dołu, zdawały się wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym,
ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto
mknęło przez obszary próżni między gwiazdami - tułacz wród tułaczy.
Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne
czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w
przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po
opuszczeniu Ziemi przez wszystkie większe skupiska ludzkie. Amalfi miał
wówczas zaledwie sto siedemnacie lat, lecz piastował już urząd burmistrza
miasta. Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o
nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego, wywołane
niemożnocią precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak
bardzo nagle odmienionych. Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców
Miasta około roku trzy tysiące trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu
zawartego przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co na czarno zapisało się
w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dzi nie mogła mu
zapomnieć.
Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni
człowiek, do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką
niechęć jak do deForda, i to z tych samych mniej więcej powodów. Hazleton
urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi i dlatego nie miał
najmniejszych trudnoci z nadawaniem rzeczom odpowiednich nazw. Amalfi gotów
był uwierzyć, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta,
który odczuwa jeszcze czasami zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane
przez stare, ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem,
zdradzało w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był
najstarszym budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było tylko
bardzo niewiele nowych gmachów - był zbyt niski i otaczało go zbyt wiele
nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z
dzwonnicy - czy też dyspozytorni - patrzył zawsze, z głową odrzuconą do
tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko kierunku - prosto w górę. W
końcu nie miał żadnego powodu patrzeć na budynki otaczające Battery Park.
Już je widział.
Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w
wygwieżdżoną czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie
dostrzec jego tarczę, i powoli stawało się coraz
większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w jego ręku
wydał urywany skrzek.
- Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę
w kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym rodzaju, a Jake z
Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa
dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co
przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał
niecierpliwie, a potem rzucił krótko:
- Polityka.
Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych
murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy
balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych,
kamiennych schodach prowadzących z dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami
po blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie
wysokim, szczupłym i kocistym, a co w sposobie, w jaki rozsiadł się w
fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także wrażenie człowieka leniwego.
Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi cieżkami jest oznaką lenistwa, to
Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w
miecie.
Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie
obojętne. Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego
znaczenia.
- No i...? - spytał Hazleton.
- No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi
ozdóbkami.
- Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie rozumiem,
dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą
mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a
Ojcowie dysponują wszelkimi danymi. Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na
długo przedtem, zanim moglimy ją w ogóle dostrzec.
- Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj
burmistrzem od szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu,
dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą...
...
gizmo1818