Andrzejewski Jerzy - Ład serca.pdf
(
693 KB
)
Pobierz
8717777 UNPDF
Jerzy Andrzejewski
Ład serca
Spójrz: godzina przedwieczorna.
Październikowy dzień, nasiąkły deszczem, rozrywany wiatrami, szybko ustępuje
przed niecierpliwą nocą. Już nadciąga w ciężkich zwałach chmur, nisko, jak
wielkie, szeroko rozczapierzone ptaki sunące ponad ziemią. Po krótkiej ciszy
znów zrywa się wiatr. Wilgotny, nasycony oparami łąk i mokradeł sedelnickich.
Wiatr zapadłej Białorusi, dróg rozmiękłych jesienną porą, lasów, rozległych błot i
wydm.
Zadzwoniły szyby w samotnej gajówce Siemiona. W kominie zagwizdał ostry
przeciąg, na strychu trzasnęły nie domknięte drzwiczki. Taisa kołysze dziecko i
cicho nuci. Tu losy zostały rzucone. Nic nie odwróci ich niszczącej siły.
Ksiądz Siecheń przyśpiesza kroku. Czy zastanie jeszcze Siemiona przy życiu?
Może już jest za późno? Nie, nie! - broni się proboszcz. Jednak niepokój każe mu
biec. Błotnista ścieżka rozstępuje się pod nogami, ostre gałęzie zahaczają o
dłonie torujące drogę, wiatr tnie prosto w twarz.
Ten sam wiatr słyszy i Anna w Sedelnikach, w małym, brudnym pokoiku
miejscowego zajazdu. Mimo zmierzchu widzi jeszcze w lustrze swoją twarz
nabrzmiałą od popołudniowego snu, wymiętą i bladą, z resztą lepkiej, rozmazanej
na policzkach szminki, z ustami, które w półmroku wydają się krwawą raną. Zza
ściany, gdzie jest wyszynk, dobiegają ochrypłe głosy pijących chłopów. W radiu
brzęczą hawajskie gitary. Trzeba ubrać się, trzeba być gotową. Gdybyż można
było przespać tę złą noc!
Mężczyzna, który wymknął się obławie i po paru dniach wytężonej ucieczki skrył
się wreszcie w odludnym miejscu opodal mokradeł Zelwianki, ten również w głębi
porzuconego prawdopodobnie przez kłusowników szałasu wsłuchuje się w
wichurę huczącą górą i dołem, bijącą zaciekle pod podszyciem gałęzi. Cały las
zdaje się być jednym wiatrem. Strzeliste sosny grzmią jak organy ożywiane
niewidzialnym oddechem. Kiedyż skończy się ta pieśń gniewu i klątwy?
O, noc, która idzie, nie zapowiada się na łagodną. Jest to jeden z tych dni, kiedy
uchodzące słońce żadnym błyskiem pocieszenia nie żegna opuszczonej ziemi.
Od wschodu do zachodu, jak ogromne jest niebo, leży smutna i beznadziejna
szarość. Wtedy wydaje się, że godziny ciemności, które nadejdą, będą
nieskończone. Ich tajemnicza groza już teraz uderza niepokojem w serce. Strach -
oto czym w takich chwilach drży samotna ziemia. Jest to czas daremnej ucieczki
dla błądzących, a próby dla tych, którzy szukają. Wystarczy natężyć słuch, aby w
tej otchłani, dla wielu bez dna, wyłowić lament i przekleństwa potępionych, a także
żarliwe wołanie proszących.
Cóż przyniesie noc dzisiejsza? Jakie losy skrzyżuje? Dokąd podążą ci, którzy tej
nocy nie prześpią i czuwać będą, gdy w białej mgle wstanie godzina piejących
kogutów?
Oto noc, która wielu z nas wyrzuci ze swego odmętu na poranny brzeg, nagich i
skrwawionych.
Wtedy od nas będzie zależeć, abyśmy rzekli: Panie, nie jestem godzien...
I
Niewiele z dnia, który ma się teraz ku końcowi, zapamięta Taisa. Noc poprzednia,
noc pożegnania Siemiona - to był koniec. Cóż się mogło jeszcze stać? To, co
uczyni za kilka godzin, dokonało się w niej już wówczas, kiedy trzymała w
ramionach umęczone bólem ciało Siemiona. Wtedy właśnie postanowiła zabić
dziecko i siebie. Na śledztwie zdarzenia późniejsze, nawet odwiedziny
proboszcza z Sedelnik, zatrą się jej w pamięci. Gdy po kilku miesiącach opuści
szpital i w więzieniu wojewódzkim oczekiwać będzie rozprawy, godziny, które
wszystko w jej życiu zmieniły, pozostawią w wyobraźni tylko niejasny obraz
nieruchomych, zastygłych zdarzeń, ciężki, ciemny osad. Czas tych chwil skurczy
się, jakby cierpienie zamknęło jego bieg w twardą skorupę. Ale to już inna,
późniejsza historia: dzieje Taisy, gdy uniewinniona znajdzie się w wielkim mieście.
Siemion umierał spokojnie. To było jej zwycięstwo. Do ostatka chciała go mieć
takim, jakim był dla niej zawsze i jakiego kochała: wspaniałego i nieustraszonego.
Przytomność zachował do końca. Mały Józik spał w kołysce. Fiodor wałęsał się
przed chatą. Widziała jego smukłą sylwetkę ostro rysującą się w zmierzchu.
Majstrował coś przy płocie, wiatr rozchylił mu koszulę na piersi, rozwichrzył włosy.
Nigdy nie wydał się jej tak podobny do Siemiona. Miał ten sam zarys
rozrośniętych ponad swoje siedemnaście lat ramion, to samo śmiałe osadzenie
głowy, podobną zwięzłość bioder. Odwróciła się.
Siemion leżał nieruchomy, z dłońmi złożonymi na kołdrze. Oddech miał krótki,
ledwie dosłyszalny. Jego młodą twarz zapadłą na policzkach, z wyostrzonym
nosem, znaczyły już śmiertelne cienie. Jak kłąb robaków toczyły bezbronne ciało.
Ale mimo okrutnych zmian był w nim spokój. W oczach czujnie rozwartych leżała
cisza. Wchłaniał ostatnie chwile zachodu, jakby ten obraz tak szybko mający się
rozpaść chciał zatrzymać, zamknąć pod powiekami i z sobą zabrać.
Okno było na wprost łóżka.
Odsłaniało widok na leżący w dole jar, w dnie pogodne nasłoneczniony i spokojnie
skupiający gładką gęstwinę młodych sosen, teraz jak ciemne jezioro w czasie
burzy skłębiony w gwałtownych skurczach. Głębokie leje rozwierały dygocący
zagajnik, a mrok, jakby tylko czekał na podstępną pracę wiatru, wciskał się zaraz
w szczeliny, wypełniał je nocą, która rosła czarną kurzawą. Wyżej, na urwistym
zboczu, las, teraz już bezkształtny, chylił się ku kotlinie niby ogromne zwierzę
przyczajone do skoku.
Stamtąd szedł wiatr. Słychać było, jak wraz z gęstniejącą ciemnością ciągnął
ogromny szum, zrazu jednostajny, od ziemi do nieba jednolity i zwarty, lecz gdy
zbliżał się pełen chrzęstów liści i jak wirujący słup wyrastał ponad dachem -
rozpadał się nagle na tysiąc zmieszanych głosów, z których jeden wszystkimi,
żekłbyś, kierujący był głosem nowego natarcia. I tak zlewały się w całość: głosy
bliskie z jednym odległym, który je powoływał i podsycał.
Jesień już była w pełni. Gdy raz tu rozpoczął się czas wiatrów i słoty, ciągnął się
zwykle aż do pierwszych śniegów. Wielu nazywało ów okres czasem diabła.
Pewien stary chłop z Sedelnik teraz jeszcze opowiadał, że w roku, który łączył
dwa wieki, o takiej właśnie porze, ciemną nocą, spotkał czarta na kamienistym
wzgórzu tudroskim koło cmentarza dla samobójców. Gdy dął wicher, matki mówiły
dzieciom: to diabły tak harcują i czatują na niedobrych ludzi.
Rzeczywiście złe to były miesiące. Jeśli zdarzyło się w okolicy jakieś
nieszczęście, prawie zawsze jesienią. Ludzi wtedy najwięcej śmierć zabierała,
kłótnie najzacieklejsze przyjaciół rozdzielały, chłopcy rzucali dziewczyny, grzech
miał swoje używanie, zło kusiło ponad ludzkie siły.
A przecież Siemion lubił tutejszą jesień. Przed rokiem, nie zważając na
ostrzeżenia, właśnie w październiku ożenił się z Taisą. Wierzył w przesądy, ale nie
wierzył, aby mogły zwrócić się przeciw niemu. A deszcz i wiatr to nie były
przeszkody dla jego młodości. Dzień, często i noc jedną i drugą spędzić na słocie
niewiele dla niego znaczyło. Jak nikt zrósł się z tymi stronami.
I czyż mógł przypuścić, że szum sosen, wśród którego od dzieciństwa wzrastał,
tak szybko będzie go żegnać? Tutejsze lasy nie kryły przed nim żadnej tajemnicy.
Znał wszystkie ścieżki i każde chyba drzewo na całej przestrzeni, od błot
sedelnickich aż do wydmy Chorożówki. A jednak zapuściwszy się raz z Fiodorem
w głąb puszczy nie przewidział, że korzenie pewnej znanej mu starej sosny,
podmyte strugami ulewnego deszczu, nadwątlone wiatrem, nie wytrzymają
silniejszego podmuchu i olbrzymie drzewo runie nagle, grzebiąc go wśród swego
gąszczu. To było przedwczoraj, też o porze wieczornej. Fiodor stracił głowę.
Zostawił brata i pobiegł po pomoc. Ale najbliższe osiedle było daleko. Siemion
parę godzin przeleżał, zanim przyszli ludzie i zabrali się do podźwignięcia
ogromnej kłody. Ocknął się dopiero w ciemnościach. Uczuł, że jest niesiony, a
wysoko ponad czarnymi splotami drzew ujrzał niebo pogodne i ciężkie od gwiazd.
Potem, niedaleko gajówki, przy migotliwym świetle łuczywa, zobaczył Taisę. Nie
płakała. Szła obok podtrzymując mu głowę. Chciał uśmiechnąć się, powiedzieć
coś, gdy krew rzuciła mu się ustami.
Nazajutrz przyjechał doktor z Sedelnik. Obejrzał pobieżnie chorego, stwierdził
jakieś wewnętrzne obrażenia, mówił o potrzebie operacji, ale nie kazał wieźć do
powiatowego miasteczka. Za daleka i za ciężka była droga.
O jak długie wydawały się teraz godziny! Taisa po cichu kręciła się po chacie, ani
Plik z chomika:
marta1502k
Inne pliki z tego folderu:
Raport położnej z Oświęcimia.pdf
(2446 KB)
Rodzaje i gatunki filmowe - E. Nurczyńska.pdf
(20708 KB)
panny z wilka.pdf
(332 KB)
Andrzejewski Jerzy - Ład serca.pdf
(693 KB)
jan-kochanowski-fraszki-ksiegi-i-raki-na-wspak.mp3
(577 KB)
Inne foldery tego chomika:
Asystentka stomatologiczna
Audiobook (audio)
Blackwork
Film dokumentalny (dok)
Filmy (film)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin