Smith Deborah - Legendy.doc

(720 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Deborah Smith

 

Legendy

Rozdział 1

Świat Douglasa Kincaida był całkiem w porządku. Za jego plecami wielkie na całą ścianę okno ukazywało mieniący się nocą Manhattan. Douglas Kincaid był właścicielem tych leżących na sześćdziesiątym piętrze okien, z których roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. Douglas posiadał również pięćdziesiąt dziewięć pięter, leżących poniżej jego spoczywających na wspaniałym dywanie stóp. W rzeczy samej był właścicielem całego drapacza. I zgodnie z wrodzoną skromnością nadał mu nazwę Pałacu Kincaida.

Posiadał także wiele innych budynków, przedsiębiorstw i domów rozrzuconych po całym świecie. Kochał każdy z nich. Sprzedając, używając, kupując jeden czy kilka naraz, zawsze, ale to zawsze bez wyjątku, nadawał mu swoje imię. Nawet złoty medalista, leżący u jego stóp myśliwski pies, wabił się Jego Wysokość Kincaid. Ponieważ jednak Douglas Kincaid nie traktował siebie aż tak poważnie, jak można by się tego spodziewać, prywatnie nazywał swego psa Sam.

- Przynieś, Sam, przynieś whisky - powiedział.

Sam pobiegł w kąt ogromnego pokoju, do polakierowanego na złoto baru, gdzie wspiąwszy się na tylne łapy, pochwycił w swoje mocne szczęki butelkę przedniej szkockiej whisky. Wrócił do pana i warknął z zadowoleniem, gdy Douglas głaskał go po głowie. Po nalaniu scotcha do wysokiej kryształowej szklanki, Douglas odstawił butelkę na lśniący, pochodzący z eleganckiego magazynu Art Deco, podręczny stoliczek, łyknął nieco trunku i westchnął z zadowoleniem.

Za oknami pogrążonego w ciemnościach wytwornego biura sypał śnieg. Wewnątrz wyborny system dźwiękowy szeptał uwodzicielsko w tonacji jazzu. Atmosfera pasowała wyśmienicie do tego refleksyjnego nastroju. Sylwestrowy wieczór nadawał się świetnie na rozpoczęcie nowego przedsięwzięcia. Dokończywszy drinka, zatarł z zapałem dłonie i uśmiechnął się szeroko.

Otóż, Douglas Kincaid był gotów nadać swe nazwisko żonie.

Rozparł się w rozłożystym fotelu, zasalutował ironicznie odbywającemu się za jednostronnie odbijającym lustrem przyjęciu, po czym nacisnął klawisz biurofonu.

- No dobra, Gerto, popatrzmy na listę.

Jego sekretarka, której głos zdradzał wyraźnie francuskie pochodzenie, zrobiła gest skrajnej rozpaczy.

- One wszystkie są tak niegodne, monsieur K.! Zachichotał.

- Od czegoś muszę zacząć. Najpierw blondynki. Zaczynaj, Gerto!

- Proszę bardzo, a zatem blondynki. Jest ich pięć. Jeśli popatrzy pan na prawo od Picassa, niedaleko od wyjścia na schody, zobaczy pan księżnę Atworth. Rozmawia z monsieur i z madame Trump.

Douglas przyglądał się nabitej sali balowej przez jednostronne lustro, zamontowane w ścianie jego apartamentu. Dostrzegł w końcu księżną, zajętą ożywioną konwersacją z przyjaciółmi, Donaldem i Ivoną.

- Niezła - oświadczył. - Ale zbyt młoda.

- Starsze są bardziej wymagające.

- Lubię to, co niełatwe. Następna?

- Śpiewaczka Platinum. Pamięta pan, jak przysłała panu autograf na swoich dessous? Siedzi przy pianinie wraz z maestro.

- Hmmmm. Mam wrażenie, że muskając klawisze, ociera się o niego. Potrzeba mi kobiety bardziej dyskretnej - i takiej, która ma o wiele lepszy gust. Czarna skóra i cekiny na wieczór? Tego się w tym sezonie nie nosi, nieprawdaż?

- Jedynie w Hollywood, monsieur.

- Następna.

- Za wodospadem, strząsająca popiół z papierosa do pańskiej bezcennej kryształowej wazy, to sędzina Stanowego Sądu Najwyższego, która załatwiła pański mandat parkingowy.

Uśmiechnął się:

- Chciałbym ją poślubić, choćby dlatego, żeby znowu poczuć smak nikotyny. Nie wolno ryzykować tego rodzaju pokus. Następna?

- Chwileczkę, monsieur K... Muszę poszukać. Czekał, niecierpliwie postukując palcami o poręcz swego fotela. Jednocześnie bezwiednie błądził wzrokiem po tłumie znajdującym się po drugiej stronie lustra. Nagle pole jego widzenia wypełniło się całkowicie lśniącym zielonym jedwabiem, spowijającym niezwykle zmysłowe, wręcz lubieżne kobiece kształty.

Sam warknął cicho.

- Zgadzam się z tobą - powiedział Douglas do psa.

Jednostronne lustro wypełniały teraz wspaniałe kobiece krągłości, opięte sięgającą do samej podłogi suknią. Jej właścicielka była bardzo wysoka i stała tak blisko lustra, że widać ją było jedynie od ramion w dół. Gdyby nie szklana ściana między nimi, Douglas, wyciągnąwszy rękę, mógłby jej dotknąć, co zresztą wydało mu się myślą nie do pogardzenia.

Kobieta pochyliła się i wpatrywała się w swoje odbicie, jakby nieświadomie prezentując intymne zbliżenie dojrzałej, pięknej twarzy z elegancką bujną grzywką blond włosów, wyglądających tak, jakby właśnie przed chwilą potargała je męska dłoń.

Tuż przed sobą widział jej wielkie, bursztynowe oczy, koloru jego scotcha. Ściągnęła królewskie, dumne usta, sprawdzając ich lekko zabarwione brzegi koniuszkiem gładkiego paznokcia. Marszcząc zgrabny, wycyzelowany nos, zerknęła na siebie z ukosa, jakby patrząc przy tym na Douglasa. Pochyliwszy się jeszcze bardziej do lustra, poprawiła staniczek. Douglas dostrzegł nagle z podziwem oszałamiającą parę piersi.

Zrozpaczona Gerta niemalże z obrzydzeniem wykrzyknęła do biurofonu.

- Mon Dieu! To ekshibicjonistka! Przyniosła na targ melony i teraz je wszystkim pokazuje!

Douglas wybuchnął śmiechem i opadł do tyłu, nie mógł jednak oderwać wzroku od dużej, pięknej kobiety, która zawładnęła jego lustrem. Żywa reakcja pobudziła mu krew w żyłach, przestał się śmiać, brakowało mu tchu.

- Kto to jest? - zadał szybkie pytanie, nie spuszczając z niej wzroku.

- Uhmmm, szukam... szukam...

Słyszał, jak Gerta szeleści papierami w swym biurze.

- Nie mam ani jej fotografii, ani żadnych danych, niczego. Nie ma jej na mojej liście! Jak to możliwe? To gość na gapę! Ale, och, co za głupcy z tej ochrony! Odpowiedzą mi za to. To się nigdy jeszcze nie zdarzyło. Zasnęli wszyscy czy co?

- Nie zasnęli, lecz oniemieli, zdaje mi się. Douglas nadal przyglądał się z zainteresowaniem

kobiecie, która obecnie przesunęła koniuszkiem języka po plamce pomadki na dolnej wardze. Pochylił się do przodu i przytknął wielki, grubawy palec do szkła, naprzeciw jej prowokująco poruszającego się języka. Gwałtowne pożądanie zawładnęło nim tak nagle, że zadrżał.

Zaskoczony siłą tego uczucia, cofnął dłoń. Musi być sprytna, skoro ominęła najlepszą, jaką można było zdobyć za pieniądze, grupę ochrony. Prawdopodobnie nie potrzeba jej było wiele więcej, jak tylko zwrócić na nich swe dziwne, złote oczy, by ich zahipnotyzować. Tak jak w dużym stopniu i jego samego.

Ubrana była specjalnie tak, by budzić męskie marzenia, nie było w niej jednak nic taniego. Miała w sobie coś tajemniczego.

Na szyi miała prosty, złoty łańcuszek. Zwisała na nim fascynująca ozdoba, mająca wygląd antyku: dwa złote, walczące ze sobą barany, nad nimi groźnie wyglądający gryf, oddzielony od baranów mieczem, przyglądał się im z wyrazem wyższości.

- Czy życzy pan sobie, żebym przywołała ochronę? - zapytała Gerta. - Monsieur? Czy jest pan tam?

Douglas spostrzegł nagle, jak bardzo zauroczyło go zestawienie oczu blondynki i tej dziwnej ozdoby. Potarł ręką czoło.

- Nie rób tego, Gerto. Wyjdź jedynie i zagadnij ją. Powiedz, że chciałbym ją zaprosić do mego gabinetu na szklaneczkę szampana.

- Jak pan sobie życzy, monsieur K. Douglas przełączył klawisz na pulpicie telefonu i lustro pociemniało. Przymknął oczy, jakby rozkoszując się chwilą, w której miał spotkać tajemniczego gościa na gapę. Minutę później zabrzęczał telefon.

- Monsieur? Chciałaby zostać przedstawiona - głos Gerty zawierał ton uprzejmego niesmaku. - Chciałaby też móc wejść do Parku Kincaida. Cóż za arogancja!

Douglas zaśmiał się znowu. Blondynka coś o nim wiedziała, wiedziała o jego prywatnym lasku umieszczonym na dachu budynku. Podobało mu się to, że zwracała uwagę na szczegóły - zwłaszcza, gdy jego to dotyczyło - podobała mu się też jej przedsiębiorczość.

- W porządku. Wezmę tylko płaszcz i pójdę od razu na górę. Powiedz jej, że będzie zimno. Daj jej płaszcz, jeśli nie będzie miała czegoś wystarczająco ciepłego.

- Tak. Chyba nie zwykła się okrywać. Douglas podniósł się ze swojego fotela i skinął na Sama. Sam chodził z nim wszędzie - czy to na spotkania w interesach, czy na bal dobroczynny, czy na mecz bokserski, czy na rendez - vous z piękną kobietą.

Kiedy Douglas wyszedł z windy do przesadzonego na dach jego rezydencji lasu, ujrzał oczekującą na niego blondynkę. Miała na sobie szmaragdowozielony płaszcz, pasujący do jej ubrania. Była nim owinięta od stóp do głów. Ukryte w listowiu lampy rzucały na nią cienie, co jeszcze przydawało jej tajemniczości. Twarz zakryta była zalotnie kapturem, zauważył jej leniwy, zapraszający uśmiech.

Douglas poczuł puls, tętniący w najbardziej intymnym miejscu, doznał też uczucia niezwykłej fascynacji. Wiatr szarpał płaszczem, który przylegał do jej posągowych kształtów. Douglas podniósł kaszmirowy kołnierz swojego płaszcza i skinął ręką w kierunku ścieżki.

- Proszę. Między drzewami mniej wieje.

Skinęła głową, ale nie powiedziała słowa. Przez sekundę, ze wzrastającym zainteresowaniem, Douglas obserwował, jak wślizguje się pomiędzy grube pnie sosen, jakby była piękną zjawą, znikającą w krainie ogromnych świerków. Sam pogalopował za nią, jakby przyciągany jakąś siłą. Douglas podążył pośpiesznymi krokami, czując, że jest nieco śmieszny, skoro tak łatwo daje sobą kierować, w pełni jednak przekonany, że wkrótce będzie miał przewagę.

Zatrzymała się i obróciła ku niemu. On również przystanął i oboje przypatrywali się sobie; stali w cieniu, oddaleni od siebie nie więcej niż o pół metra. Wokół nich unosiły się płatki śniegu.

- No i jak ci się podoba wieczór sylwestrowy w Parku Kincaida? - zapytał. - Nieźle, jak na chłopca zaczynającego od sprzedaży mydła na rogu ulicy, hmmm? Robi wrażenie, nieprawdaż?

Okręcił się z wolna w koło, wyciągnąwszy ramiona, jakby prosząc, by podziwiała jego z trudem zdobyty raj i odpowiednio skomentowała. W tej samej sekundzie, w której się obrócił, usłyszał cichy strzał. Coś uderzyło go w lewy pośladek. Pomimo grubego płaszcza, smokingu i bielizny robionej na zamówienie, poczuł ostre ukłucie.

Douglas zachwiał się. Ogarnęła go senność. Wykonał niepewny krok, po czym zachwiał się. Trzymała w ręku mały pistolet. Nie uśmiechała się już. Zamroczony schylił głowę i popatrzył na zranione biodro. Pogmerał przy długiej lotce, wystającej z palta. Opadła na miękką ściółkę leśną.

Nie był człowiekiem, którego łatwo było pokonać i przez moment furia prawie przezwyciężyła narkotyczne odurzenie. Zakląwszy ze wściekłością, powiedział:

- Nigdy tego nie dostaniesz, cokolwiek by to nie było. Moi ludzie mają przykazane, żeby nie wypłacać żadnych okupów.

Kobieta zaśmiała się. Zaśmiała! Następnie skrzyżowała ramiona na piersi, patrząc na niego z wyrazem nie ukrywanego triumfu. Pies wysunął się do przodu, przyglądając się jej uważnie, zakłopotany i zaciekawiony. Sam miał klasę; Sam nie zaatakowałby kobiety. Ta zaś zdawała się o tym wiedzieć, gdyż cmoknęła na niego, a pies zamerdał ogonem.

Douglas jęknął zrozpaczony, gdy poczuł, że jego kości stają się jakby miękkie. Opadł na ziemię, furia ustąpiła miejsca wszechogarniającej senności. Przetaczając się na plecy, ziewnął bezradnie:

- Do diabła. Do diabła.

Jak przez mgłę dotarło do jego świadomości, że kobieta mówi do kogoś - nie do niego chyba, gdyż jej głos był zbyt cichy. Sam podszedł do niego i ułożył się, dziwnie jakoś uspokojony. Położył łeb na ramieniu Douglasa. Następnie kobieta podeszła i przyklękła przy nim, on zaś usłyszał metaliczny dźwięk składanej anteny.

- Nie uda ci się umknąć z... czymkolwiek - zaprotestował Douglas, mówił z trudem, a język ciążył mu strasznie.

Kobieta pochyliła się nad nim, a on jak przez mgłę spojrzał w jej oczy koloru whisky. Tym razem była to whisky z lodem.

- Nie musisz mi mówić, co mam robić, a co nie - powiedziała.

Szkocki akcent w jej głosie był dla niego szokiem. Ujęła go pod brodę.

- Jesteś aroganckim diabełkiem, Douglas Kincaid, nie licz więc na swoje szkockie pochodzenie. Teraz śpij. Nie zrobię ci nic złego.

Podniosła głowę, strząsnęła do tyłu kaptur i gwałtownym ruchem ściągnęła blond perukę. Włosy kasztanowego koloru, połyskujące w świetle lampionów, otaczały płaskim warkoczem jej głowę. Przyglądała się uważnie zaśnieżonemu nocnemu niebu.

Usłyszawszy warkot helikoptera, Douglas jęknął z rozpaczą; jeszcze raz próbował zaprotestować, lecz tym razem usta odmówiły mu posłuszeństwa.

Kiedy znowu napotkała jego spojrzenie, gapił się na nią sennie. Twardy wyraz jej ust przeszedł w sardoniczny uśmiech.

- Nie masz się co boczyć, mój miły, zamożny i nic nie warty mister Kincaid. Masz jedynie nauczyć się nieco skromności.

- Takiego wała - pomyślał i zapadł w sen.

Elgive MacRoth nie uspokoiła się, dopóki nie znalazła się wraz ze swymi wspólnikami na pokładzie małego, rozklekotanego samolotu, kierującego się na północ Kanady. Wydostanie Douglasa Kincaida poza obręb miasta było strasznym przeżyciem, po tym jak spostrzegła, iż helikopter jest bliski rozsypki.

Jej kuzyn, Andrew, przestrzegł ją, z dużą dozą słuszności, że maszyna wydawała się być w fatalnym stanie i że prawdopodobnie trudno będzie nią manewrować. Nie mieli jednak żadnego wyboru. Byli zadowoleni, że w ogóle mogli zdobyć jakiś helikopter, załatwili go, przekupując pijanego właściciela na marnym, wiejskim lądowisku pod Nowym Jorkiem.

Również i teraz, daleko od tego niesamowitego gruchota, Elgive wcale nie czuła się bezpiecznie. Jej transportowiec protestował przeciwko każdej minucie podróży powrotnej ku Szkocji. Był zbyt stary, by mógł przeskoczyć cały obszar Północy, w pogoni za najkrótszą drogą przez Atlantyk. Za każdym razem, gdy Andrew lądował, aby zatankować, kabina wpadała w dygot, a podłoga się trzęsła.

Z uwagi na te trzeciorzędne środki transportu oraz kompletny brak przestępczego doświadczenia, cudem było, iż udało im się porwać Douglasa Kincaida. Pomyślała, że los jest wyraźnie po jej stronie.

Przytrzymując się ściany dla zachowania równowagi, Elgive przeszła do tyłu. Wspaniały pies Douglasa Kincaida traktował ją jak starego przyjaciela. Weszła za kotarę i zmieniła krępującą jej ruchy zieloną suknię na żółto - brązowe sztruksowe spodnie i jasny kolorowy sweter, który sama zrobiła na drutach. Na nogi założyła wygodne skórzane buty, odpowiednie do wędrówki po górach. Znajome przedmioty ukoiły nieco jej napięte nerwy i powróciła do swego więźnia.

Nadeszła pora, by zawrzeć nieco bliższą znajomość z mężczyzną, który miał zmienić - mniej oddana osoba powiedziałaby zrujnować - jej życie. Usiadła na fotelu przy specjalnie zainstalowanym łóżku.

- A my się tu martwimy, jak cię bezpiecznie wywieźć - zamruczała do Kincaida. - Ty diable.

Więzień spał. Widząc jego twarz o mocnych rysach, poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Następne tygodnie byłyby o wiele łatwiejsze, gdyby był brzydki, pokraczny. Elgive nigdy nie usiłowała opanowywać swoich uczuć; co najwyżej atakowała je z surową zaciętością, dopóki ich nie przezwyciężyła, ale nigdy nie próbowała oszukiwać siebie samej.

Przyznała więc, że Douglas Kincaid jest atrakcyjny, przynajmniej fizycznie. Nie pogardzała nim z tego powodu ani odrobinę mniej, a wiedząc, iż będzie miała teraz do czynienia z prowokującym mężczyzną, w dodatku z zakładnikiem, zaczęła się do tego przygotowywać.

Szorstkim ruchem rozpięła pasy, przytrzymujące jego piersi i uda.

- Masz za długie i za kościste nogi jak na taką piękną klatkę - zanuciła, rozpinając jego płaszcz i podkładając go pod boki. - A ręce masz wielkie jak goryle łapy. Och, wiem o tobie wszystko, Douglas. W młodości byłeś bokserem. Hmmmph! Sądząc po wyglądzie, ktoś zdeformował raz, a może dwa ten nos. Cóż to za okropna, brzydka rzecz. Pasuje ci, pasuje do tej grubej, zaczepnej brody. Założę się, że niektóre z twoich białych, lśniących zębów są sztuczne. Podniosła jedną z powiek.

- Brązowe. Jak trzęsawisko, kiedy wszystkie wrzosy uschną na zimę - ręka jej zadrżała. - Bądź szczera - powiedziała po cichu do siebie samej. - Przypominają ciemne, ładne oczy wilków z naszych stron.

Elgive wydała cichy dźwięk niezadowolenia i cofnęła rękę.

- A jakie rzęsy! To dziewczyny powinny mieć takie długie i takie gęste rzęsy! Żaden z ciebie mężczyzna, Douglasie Kincaid - zapatrzyła się na przód jego na miarę szytych spodni. - Pewnie włożyłeś sobie skarpetę w gacie, aby stworzyć to widowisko.

Przez chwilę gapiła się, zauroczona, następnie rozgniewana skupiła uwagę na jego głowie. Zmierzwiła mu włosy.

- Walcz! Patrzcie na te czarne, pofalowane kędziory! Ujarzmione przy pomocy sprayów i pianek, przysięgam.

Kiedy zanurzyła głębiej palce w jego włosy, aby sprawdzić bliżej ich bujność, cichy, zdecydowany dźwięk zadowolenia wytoczył się z jego gardła. Elgive wyszarpnęła swą rękę, przyglądając mu się uważnie. Cóż za apetyt trzeba mieć, aby wzdychać w takim położeniu!

- Jeśli się obudzisz, Douglasie, poczęstuję cię drugą porcją środka nasennego.

Na wszelki wypadek sięgnęła do kieszeni swych spodni, namacawszy tam zabezpieczoną strzykawkę. Miejscowy lekarz, dr Graham, zaopatrzył ją w dodatkową ampułkę.

Po chwili było jednak jasne, iż Kincaid ciągle jeszcze jest mocno odurzony. Trochę niezadowolona, że tak łatwo dała się nastraszyć, złapała obydwiema rękami jego głowę i popatrzyła na niego z góry.

- Gdzieżeś się doro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin