Zofia Kossak - Szaleńcy Boży.pdf

(532 KB) Pobierz
Zofia Kossak-Szczucka - Szaleńc
ZOFIA KOSSAK
SZALEŃCY BOŻY
Spis teeści:
LEGENDA O ŚW. JERZYM
PIERWSZE DARY ŚW. MIKOŁAJA
OPIEKUN BOŻYCH STWORZEŃ
PERŁY ŚW. ORSZULI
 
LEW ŚW. HIERONIMA
LEGENDA SANDOMIERSKA
KRZYŻ ŚW. FRANCISZKA KSAWEREGO
NA PUSTYNI
POWÓDŹ W KROŚNIE
LEGENDA O ŚW. ANDRZEJU
ŚWIĘCI JOZAFAT I BARLAAM
W PUSZCZY
SZALEŃCY BOŻY
SŁUDZY NIEUŻYTECZNI JESTEŚMY
PUSZCZA ŚWIĘTEGO ŚWIRADA
PAN CZEKA
LEGENDA O ŚW. JERZYM
Prawy i pobożny rycerz, Jerzy z Kapadocji, zatrzymał konia przed gospodą
zwaną „Rajem strudzonego” i ze zdziwieniem spojrzał po panującym na ulicy
zbiegowisku. Dzień nie był targowy ni świąteczny, wszakże tłumy ludzi dążyły
śpiesznie w stronę rynku. Gruby i gadatliwy gospodarz „Raju”, Domicellus, zapytany o
przyczynę, podniósł w górę obie dłonie.
- Nieszczęście! - krzyknął. - Królewna los wyciągnęła! Jedynaczka! Czterech
książąt już zjeżdżało w swaty... i z darami! A ot, co!... Los... Stąd taka wrzawa na
grodzie...
- Ni słowa nie rozumiem z tego, co mi prawisz... Jaki los?
- Możliweż, byście nie wiedzieli, panie, o bestii piekielnej, przekleństwie
Syleny?
- Nie słyszałem.
 
- Z daleka chyba jedziecie, boć już po całym świecie o tym głośno...
- Z daleka jadę, istotnie. Powiadajże, w czym rzecz, czasu na próżne gadanie
nie tracąc.
Odpiął podpinkę z zeschłego rzemienia i zdjął z głowy ciężki hełm.
- Jużci w dwóch słowach się nie da... Uroczysko tu jest niedaleko, gdzie z
dawien dawna demony pogańskie się kryły. Powiadają, że w Pustyni Libijskiej tyle ich
nie najdziesz, wiela tutaj było. Miejsce sobie ulubione obrały. Z tej racji nikt chwili
spokojnej nie miał. W biały dzień praczka, żona Protusowa, widziała sprośnego
koźlacza pod grodem! Nieczyste dziewki wiodły przy miesiącu swoje tańce i chłopców
k'sobie wabiły... Aż eremita jeden zbożny, którego zwano Fulgencjusz, na kolanach się
sunąc, granicę szataństwu zakreślił, kopczykami kamiennymi ją znacząc, a nad
kopczykiem każdym zaklęcie krzyża czyniąc. Tak w siedemdziesiąt dwa lata obszedł
uroczysko i spokojnie zasnął w Panu. Pokój jego pamięci! Diabły pogańskie, w
ciasnym kręgu zawarte, zdechły powoli czy uszły... Zginęły. Wprzód przecież sztuką
szatańską spłodziły bestię straszliwą, trzy stajania długą, do skończenia świata trwać
mającą, która kraj nęka, a ludzi do połowy bodaj wytrzebiła...
- Jakże, nie chroni od niej granica pobożnego eremity?
- Chroni, i owszem. Ludzie sami szli. Podchodziła potwora pod granicę, nęcąc,
kto jeno tamtędy przechodził, i szli...
- Nie może to być!
- Na świętego Piotra w Więzach klnę się, że nie łżę, szlachetny rycerzu. Wielu
zginęło! Najlepszych, najświątobliwszych!... Poszedł cnotliwy biskup Makary z
relikwiami egzorcyzmować potworę... Relikwij poniechał na kopcu, sam zasię ku bestii
pobieżał... Rycerstwa wiela chodziło! Samotrzeć i kupą... Żaden nie zdzierżył...
Mieczów zabyli i poszli. Podobnież uczeni Maksencjusz oraz Pelagiusz. Gadali, że się
jeno z dala przyglądną okropie, by ją w księgach uczonych opisać - a poszli! A innych!
Nie zliczy!
- Czymże mamiła, na Boga!
- Tego wam, szlachetny panie, nie powiem, jako że nikt, kto by owego
Lewiatana, syna diabła i sprośnej nimfy pogańskiej, obaczył, żyw nie uszedł. Nie ostoi
się jej czarom nikt, i was by zmamiła.
- Nie.
- Tak samo gadali tamci, a jeno wiatr od bestii poczuli, już ku niej pobiegli.
Czym wabi, nie wiadomo: co zaś z nimi czyni, łatwo pojąć, na koście bielejące z daleka
 
spojrzawszy.
Wrzawa na ulicy rosła.
- Miłościwy król - podjął gospodarz - społeczność w tak żałosnym stanie
widząc, w układy z bestią wszedł...
- Chrześcijański pan! w układy?!
- Ha, trza podleźć, gdzie przeleźć nie lza. By ku granicy nie podchodziła,
młódkę jedną szesnastolatkę w wieczyste czasy co roku dawać obiecał... Heroldy w
kapturach przez trąby to ogłosiły i bestia przystała. Mądrze zrobił miłościwy król i cały
naród go chwali. Będzie dziś piętnaście lat, jak układ trwa... Dziewek i tak rodzi się
niby czego dobrego; jedna na rok się straci, ani poznaku po tym nie ma w grodzie...
Jeno że dziś na królewnę padł los iść ku bestii na pożarcie. Chciał król córkę od prawa
uchylić, ale Rada Starszych nie przystała. I słusznie... Raczcie zdjąć zbroję i spocząć,
szlachetny rycerzu.
- Nie czas na to - odparł wędrowiec.
- Kum Marko, któren na kasztel chodził z innymi, już wraca! - zawołał
gospodarz i pobiegł.
Rycerz włożył z powrotem ciężki hełm na młodą głowę i poszedł do konia
uwiązanego przy słupie. Koń, pod srebrnymi blachami, biały był jak śnieg. Wielkie,
mądre oczy przebłyskiwały przez wiziory naczółka opatrzonego w ostry grot. Rycerz
podciągnął rozluźnione uprzednio popręgi.
- Nie pora jeszcze spocząć, przyjacielu mój. Przygoda nas czeka, przedziwna,
największa, jaka być może. Pójdziemy. Nie zawiedziesz mnie, przyjacielu koniu! Nie
chybnie się giętka pęcina. Nie zmami nas bestia straszliwa... Czymże ona wabi?
Czarem. Czar działa na tych jeno, co chcą zawczasu poddać się czarowi. Niewątpliwie
wabi ona czymś, co skryte jest w duszy człowieczej. Wędkę zarzuca, zaś człowiek sam
idzie niebacznie. Ty nie ulegniesz pokusie. Lepiej niż blachy chronić cię będzie uczciwa
prostota zwięrzęca. Bezgrzasznyś. Nie próbowałeś owocu z drzewa wiadomości
złego. Bezpiecznyś przeciw urokom. Oby pozwolił mi Bóg bodaj na ten dzień jeden
stać się podobnie prostym, niewinnym, spokojnym, nie dociekającym niczego...
- Królewnę wiodą! - zabrzmiało.
Podjął z piersi ryngraf miedziany z wizerunkiem Zbawiciela i ucałował gorąco.
Wskoczył na wysokie siodło, ujął w rękę kopię i nie spuszczając przyłbicy wyjechał
wolno z obejścia.
Tłum objął go, oblał falą. Wszystkie głowy niosły się w stronę, skąd dochodził
 
jękliwy wrzask surm. Po chwili ukazał się orszak. Od długich, srebrnych trąb zwieszały
się czarne opony. Za trębaczami szły płaczki, wyjąc i paznokciami drąc swoje oblicza,
aż krew ściekała na ich białe obleczenie. Za płaczkami, wśród drużyny milczącego
ponuro rycerstwa, niesiono złotą lektykę. W lektyce sędziwi królestwo, płacząc,
obejmowali ramionami jedynaczkę. Siwa głowa króla chwiała się z bólu. Tłum wznosił
na jego cześć okrzyki, których nie słyszał, nieprzytomnymi oczami patrząc na swą
córkę, cud wiosny. Stara królowa zawodziła na równi z płaczkami. Za lektyką
paziowie nieśli pochodnie i wieńce asfodelowe, jako za pogrzebem.
Obcy rycerz jechał stępa pośród tłumu, nie zauważony przez nikogo. Szli
długo. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzano kopczyki kamienne, wzniesione
niegdyś ofiarną dłonią eremity. Na ten widok płaczki podwoiły lament. Orszak stanął.
Spłakane panny służebne podprowadziły królewnę do tajemnej zła granicy. Przestąpiła
ją, blada jak giezło.
Wędrowny rycerz piersiami konia rozepchnął tłum, wysunął się naprzód i
przejechał za nią.
W tłumie buchnęły okrzyki:
- Ktoś jest?
- Gdzie jedziesz?... Tam śmierć!
- Nie zratujesz, a sam zginiesz! Zawracaj, nieszczęsny, co sił!
Nie odwrócił głowy. Królowa matka stanęła w lektyce, błogosławiąc mu. Nie
słyszał. Orszak zawrócił powoli wśród płaczliwych dźwięków trąb.
Rycerz spojrzał na królewnę. Stała lękliwie, smukła, w długiej białej szatce. We
wzroku jej dojrzał prócz lęku nie wiedzącą o sobie ciekawość przed straszną, lecz, kto
wie, nęcącą może tajemnicą. Nie zwracała na niego uwagi... Gdy tak stali wśród ciszy
pustkowia, z pobliskiego boru doleciał szum jak gdyby nadpływającej burzy. Koń
począł chrapać, nastawiwszy uszy, rycerz ujął krzepciej kopię i wytężył wzrok.
Wydało mu się, że krzaki, podszycie lasu stanowiące, poruszyły się i idą ku nim. To
pełzło cielsko potwora. Leniwie, niby omackiem, gadzinowe, nieskończone, szpetne.
Wraz podniosło się łbisko olbrzymie, potworne, o małych, zapadłych ślepiach i
szerokiej jak wierzeje paszczy, zakołysało się, stanęło. Tuż poza łbem toczyły się,
kurcząc i rozciągając, zwały pierścienne cielska, obłe, brzuchate, nie bronione łuską.
Wydęte boki przewalały się niezdarnie i plugawie, gdy straszny łeb zwracał się w
prawo i w lewo, szukając... Dojrzał, znieruchomiał, wpił ślepia w królewnę. Stojący w
pogotowiu rycerz spojrzał na nią i ujrzał w zdumieniu, że z twarzy dziewczyny znikł
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin