Paretsky Sara - Vicky Warshawsky 01- Gorace lato w Chicago.pdf

(1034 KB) Pobierz
Sasa Paretsky
Gorące lato w Chicago
Vicky Warshawsky 01
Przekład: JÓZEF RADZICKI
Tytuł oryginału: INDEMNITY ONLY
801107308.001.png
Dla Stuarta Kamińskiego.
Dziękuję
ROZDZIAŁ 1
Lato
Wieczorne powietrze było wilgotne i gęste. Jadąc na południe wzdłuż jeziora
Michigan, czułam unoszącą się w ciężkim powietrzu mdłą woń gnijących ryb. W parku tu i
tam błyskały małe ogniska, przy których mimo późnej pory pieczono jeszcze mięso na
rożnach. Mnóstwo czerwonych i zielonych światełek sunących po wodzie świadczyło o tym,
że wielu ludzi tam szukało ochłody. Ruch w alei wiodącej brzegiem jeziora był ogromny.
Miasto miotało się gorączkowo, usiłując złapać oddech. Był lipiec w Chicago.
Zjechałam z alei Lake Shore przy Randolph Street i skręciłam wzdłuż Wabash Avenue
pod żelaznymi łukami wiaduktu kolei nadziemnej. Przy Monroe Street zatrzymałam
samochód i wysiadłam.
W mieście z dala od jeziora panował spokój. Pętla Południowa, na której nie było
żadnych atrakcji prócz paru fotoplastikonów i aresztu miejskiego, wyglądała na zupełnie
opustoszałą – jedynym moim towarzyszem był jakiś pijak, który niepewnym krokiem sunął
ulicą. Przeszłam na drugą stronę Wabash Avenue i weszłam do Pulteney Building, tuż koło
wielkiego sklepu z wyrobami tytoniowymi przy Monroe Street. W nocy budynek ten
wydawał się okropnym miejscem na biuro. Pokryte mozaiką ściany hallu były popękane i
brudne. Zastanawiałam się, czy ktoś kiedykolwiek mył porysowane i wytarte linoleum na
podłodze. Hall ten istotnie mógł wzbudzać zaufanie potencjalnych klientów.
Nacisnęłam guzik windy. Nie było żadnej reakcji. Spróbowałam jeszcze raz. Znowu
nic. Pchnęłam ciężkie drzwi prowadzące na klatkę schodową i wdrapałam się powoli na
trzecie piętro. Na klatce schodowej było chłodno, więc zamarudziłam tam jeszcze parę minut,
zanim weszłam w źle oświetlony korytarz wiodący do wschodniego krańca budynku – tam
gdzie czynsze są niższe, ponieważ wszystkie biura mają okna wychodzące na tory kolei
nadziemnej. W słabym świetle mogłam odczytać napis na drzwiach: „V. I. Warshawski.
Detektyw prywatny”.
Wcześniej ze stacji benzynowej na North Side zadzwoniłam do telefonicznego biura
przyjmowania rozmów, co było po prostu codzienną formalnością w drodze do domu, gdzie
czekał prysznic, klimatyzacja i spóźniony wieczorny posiłek. Zdziwiłam się, gdy usłyszałam,
że był do mnie telefon, a zmartwiłam, gdy mi powiedziano, że rozmówca nie chciał podać
swego nazwiska. Anonimowi interesanci to prawdziwe utrapienie. Zwykle mają coś do
ukrycia, często jakieś przestępstwo, więc nie zostawiają swych nazwisk po prostu dlatego,
żeby nie można było przedwcześnie ustalić, gdzie się ukrywają.
Ten facet miał przyjść o 21.15, przez co nie miałam nawet czasu zjeść kolacji.
Koszmarne popołudnie spędziłam w przesyconym spalinami upale, usiłując znaleźć pewnego
drukarza, który był mi winien tysiąc pięćset dolarów. Ubiegłej wiosny uratowałam jego firmę,
której groziło bankructwo wskutek bezwzględnych działań ogólnokrajowego syndykatu, a
teraz żałowałam, że to zrobiłam. Gdyby stan mojego konta nie był tak diabelnie żałosny,
zignorowałabym ten telefon. Ponieważ jednak był taki, a nie inny, wzięłam się w garść i
otworzyłam drzwi.
W świetle zapalonych lamp moje biuro miało wygląd spartański, ale nie odpychający,
co mnie trochę podniosło na duchu. W odróżnieniu od mego mieszkania, w którym zawsze
panuje lekki bałagan, w biurze zwykle utrzymuję porządek. Wielkie biurko z prawdziwego
drewna kupiłam na policyjnej aukcji. Mała przenośna maszyna do pisania była kiedyś
własnością mojej matki, podobnie jak reprodukcja jakiegoś obrazu z galerii Ufizzi, wisząca
nad zielonym sekretarzykiem z kartotekami. Miało to dać do zrozumienia moim gościom, że
przeprowadzane przeze mnie operacje są wysokiej klasy. Dwa zwykłe krzesła dla klientów
uzupełniały umeblowanie. Nie spędzałam tu wiele czasu i nie potrzebowałam żadnych innych
udogodnień.
Nie byłam w swoim biurze od kilku dni, więc czekał na mnie stos rachunków i
różnych papierków, które trzeba było posortować. Pewna firma komputerowa chciała
urządzić pokaz, w jaki sposób komputery mogłyby ułatwić mi prowadzenie mego biznesu.
Zastanawiałam się, czy mały, ładny, biurkowy IBM potrafiłby mi znaleźć płacących klientów.
W pokoju było duszno. Przejrzałam rachunki, by sprawdzić, które z nich są pilne.
Ubezpieczenie samochodu – lepiej zapłacić. Pozostałe wyrzuciłam; przeważnie były to
rachunki nadesłane po raz pierwszy, kilka – po raz drugi. Zwykle płacę tylko te, które
przysłano mi trzeci raz. Jeśli ktoś gwałtownie potrzebuje pieniędzy, to nie zapomni o tobie.
Wetknęłam ubezpieczenie do torebki, po czym podeszłam do okna i nastawiłam klimatyzator
na maksimum. Pokój pogrążył się w ciemności. Spaliłam bezpiecznik w delikatnym systemie
elektrycznym Pulteney Building. Głupia. W takim budynku nie można od razu włączać
klimatyzatora na maksimum. Sklęłam po równi siebie samą i administrację budynku, po czym
zaczęłam się zastanawiać, czy pomieszczenie ze skrzynkami bezpiecznikowymi jest otwarte
w nocy. W ciągu lat, które spędziłam w tym budynku, nauczyłam się naprawiać prawie
wszystko, co mogło się w nim zepsuć, łącznie z łazienką na szóstym piętrze, gdzie toaleta
zapychała się mniej więcej raz na miesiąc.
Powędrowałam korytarzem do klatki schodowej i zeszłam do sutereny. Jedna goła
żarówka oświetlała ostatnie stopnie schodów, ukazując także solidną kłódkę wiszącą na
drzwiach komórki, w której znajdowały się urządzenia energetyczne. Tom Czarnik, gderliwy
superintendent tego budynku, nie ufał nikomu. Potrafiłam otwierać niektóre zamki, ale teraz
nie miałam czasu na mocowanie się z amerykańską kłódką. Ale trafił mi się dzień. Policzyłam
po włosku do dziesięciu i zaczęłam wspinać się na schody z jeszcze mniejszym niż przedtem
entuzjazmem.
Usłyszałam nad sobą odgłos ciężkich kroków i domyśliłam się, że to mój anonimowy
gość. Gdy wdrapałam się na górę, cicho otworzyłam drzwi klatki schodowej, obserwując go
w słabym świetle. Stukał właśnie do drzwi biura. Nie widziałam dobrze mojego klienta, lecz
odniosłam wrażenie, że jest niskim, krępym mężczyzną. Dobijał się bardzo energicznie, a
kiedy nikt nie odpowiedział, bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Przemknęłam
przez korytarz i weszłam za nim.
Wysoka na półtora metra reklama „Befsztyków u Arniego” błyskała czerwono i żółto
przez ulicę, rozjaśniając impulsami światła moje biuro. Zobaczyłam, jak mężczyzna obrócił
się o sto osiemdziesiąt stopni w chwili, gdy otworzyłam drzwi.
– Szukam V. I. Warshawskiego – powiedział ochrypłym, lecz pewnym głosem –
głosem człowieka, który zwykł stawiać na swoim.
– Tak – odrzekłam, przechodząc koło niego, żeby zająć swoje miejsce za biurkiem.
– Co tak? – zapytał.
– Tak, ja jestem V. I. Warshawski. To pan dzwonił, żeby się umówić na rozmowę?
– Owszem, ale nie wiedziałem, że to będzie oznaczało wdrapywanie się po schodach
na trzecie piętro do ciemnego biura. Dlaczego, u diabła, winda nie działa?
– Użytkownicy tego budynku mają bzika na punkcie sprawności fizycznej.
Postanowiliśmy nie korzystać z windy – wspinanie się po schodach jest dobrze znanym
środkiem przeciwzawałowym.
W jednym z błysków neonu Arniego dostrzegłam, że mężczyzna uczynił gniewny gest.
– Nie przyszedłem tu, by słuchać żarcików – powiedział, podnosząc swój ochrypły
głos. – Kiedy zadaję pytania, oczekuję, że dostanę na nie odpowiedź.
– Jeśli tak, to proszę zadawać rozsądne pytania. A więc, czy zechce mi pan
powiedzieć, dlaczego potrzebny jest panu prywatny detektyw?
– Nie wiem. Rzeczywiście potrzebuję pomocy, ale to miejsce, o Jezu! I dlaczego tu
jest tak ciemno?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin