Fleszarowa-Muskat Stanisława - Czterech mężczyzn na brzegu lasu.pdf

(855 KB) Pobierz
1077755324.001.png
CZTERECH MĘŻCZYZN NA BRZEGU LASU
Stanisława Fleszerowa-Muskat
Nie przypuszczali, że — kiedy nadejdzie ten dzień — będą stali tu we trzech.
Ktoś coś mówił, ktoś ściskał im ręce, ktoś im dziękował — a oni myśleli tylko o tym,
patrząc z małego wzgórza pod lasem na rozległą równinę, którą teraz drążyły koparki,
przecinały taśmociągi i nie obeschłe jeszcze na słońcu grzbiety zwałowisk. Oni widzieli ją
wciąż zieloną, taką jaka była po kilku dniach nagłej wiosny, kiedy tu przybyli i na brzegu
lasu rozbili obozowisko. Teraz w tym miejscu, gdzie stał ich barak, wznosił się okazały
budynek dyrekcji kopalni, a nieco dalej, tam właśnie, gdzie rozpoczynało się pole Ziemby
— pierwszy blok mieszkalny, obrzucony już do połowy różowym tynkiem. Cztery następne
ciągnęły się wzdłuż nowej drogi, na której stał jeszcze potężny walec, a poza nim długi
szereg samochodów gości zaproszonych na uroczystość otwarcia kopalni.
Zstępowali teraz wszyscy w dół za oprowadzającym między hałdy i zwałowarki — a
oni trzej zostali na wzgórzu i wciąż patrzyli na zieloną równinę, która tu przedtem była,
której nie przestawali widzieć.
Przeżyli tu kilka twardych miesięcy, drążąc oporną ziemię, obnażając jej tajemnice —
właśnie po to, żeby nadszedł ten dzień, kiedy miejsce sejsmografów zajmą koparki. Ale
stali tu tylko we trzech... Jego nie było wśród nich i nie było tej małej dziewczyny, która
pierwszego dnia sprzedała im mleko wiezione do miasta. I nie było człowieka, który przez
całe życie tak bardzo pragnął tej ziemi, że nie potrafił już jej utracić.
Las stał jeszcze w tym samym miejscu co przedtem, zachowując swój niski brzeg
podszyty dzikimi malinami i krzakami jałowca. Tak samo jak przedtem brzmiały w nim
nawoływania wilg, a wiatr kołysał wysokimi gałęziami drzew, przesuwając plamy słońca na
zielonych mchach. I zapach wionął ten sam od sosnowych pni. Tylko oni...
Przyjechali tu pod koniec kwietnia.
Było jeszcze chłodno, ale słońce świeciło ostro i wiosna rozpoczęła już swoją zieloną
ofensywę. W mieście zaledwie się ją przeczuwało, ale gdy tylko samochód wypadł na
otwartą przestrzeń pól, wstępujących od drogi na pochyłe wzgórza — powiał przesycony
wonią ziemi wiatr. Kasztany miały już pączki, nad wierzbami unosił się seledynowy obłok,
a oziminy... — wszystko to znało się z poprzednich wiosen, kiedy po stopnieniu śniegów
ruszano w teren. Widok był pospolity i pospolite powinien budzić uczucia, a jednak nie
mogli ukryć podniecenia. To także powtarzało się co roku.
— To dobrze — mówił doktor. — To dobrze! Jesteśmy wciąż młodzi!
Sylwester parsknął krótkim śmieszkiem — miał niewiele ponad dwadzieścia lat —
ale umilkł zaraz, bo prócz niego nikt nie śmiał się w wozie. Obydwaj inżynierowie,
siedzący obok niego na tylnym siedzeniu, milczeli wpatrując się w napięciu w pasmo szosy
podścielające się pod koła samochodu. Żaden z nich nie dobiegł jeszcze trzydziestki. A
i sam doktor — Sylwester zastanowił się patrząc na niezbyt dokładnie wygolony kark
siedzącego przed nim szefa ekipy — sam doktor przeskoczył chyba dopiero niedawno
czterdziestkę. Chodziło więc o jakąś inną młodość, nie oznaczaną latami. Sylwester
zasępił się. Nie lubił, kiedy stawał przed czymś, czego nie rozumiał. Poza tym
obudziło się w nim niejasne podejrzenie co do własnej młodości, aż do tej chwili
najzupełniej oczywistej.
Doktor zabrał go ze sobą, włączył go do ekipy nie zauważając jakby tego drobnego
szczegółu w życiorysie, o który potykała się dotąd zawsze życzliwość wszystkich
niedoszłych pracodawców: dwa lata w zakładzie poprawczym. Nie zapytał go o nic, o
niczym się nie upewniał, powiedział tylko jakie będą jego funkcje i czego będzie od niego
wymagać. Sylwester skończył technikum geologiczne — miał pracować jako siła
pomocnicza w ekipie. Wciąż czekał, że jednak padną te słowa, które słyszał tyle razy, nie
odchodził, był pewien, że jeszcze musi to nastąpić.
Wtedy doktor zdjął okulary i spojrzał na niego zmęczonymi oczyma.
— Czy jest coś niejasne? — zapytał. Chłopak trzasnął butami i wypadł na korytarz.
Od tej chwili Sylwester Piętka kochał doktora inżyniera Witolda Cabana.
Samochód mknął między dwoma niskimi zagajnikami. Z przydrożnego rowu wyskoczył
szarak i poddarłszy w górę białą kitkę mknął przed wozem. Kierowca nacisnął klakson i
przyhamował.
— Wiosna! — powiedział. — Niech sobie pożyje.
Szarak przez chwilę biegł jeszcze drogą i nagle dał susa w bok, zapadając w gąszcz
młodych świerków.
— Piętka! — mruknął doktor nie odwracając głowy.
— Tak? — zachłysnął się Sylwester.
— Czy jesteście pewni, że dobrze jedziemy?
— Dobrze jedziemy, panie doktorze.
Sylwester znał okolicę, przynajmniej powinien był ją znać — przed dwoma dniami
jechał tędy ciężarówką odwożąc na miejsce badań sprzęt i bagaże. Poczuł teraz swoją
ważność i przechyliwszy się nieco poprzez siedzącego obok niego inżyniera patrzył
uważnie na zabudowania mijanej wsi. Tamten odsunął się nieznacznie i poprawił kant
spodni na kolanie. Obydwaj, ten po prawej i ten po lewej, wciąż milczeli. — Czy wiedzą?
— pomyślał Sylwester.
Zerknął ku prawemu, który wciąż jeszcze manipulował dłonią przy nieskazitelnym
kancie swoich spodni.
Kto mu tam będzie je prasował? — pomyślał ze złośliwą satysfakcją i ledwo się
pohamował, żeby nie parsknąć śmiechem na widok śnieżnych mankietów,
wystających białym
rąbkiem z rękawów marynarki młodego inżyniera. Stanął mu przed oczyma barak, który
dzięki jego mozolnym staraniom skleciła Gromadzka Rada Narodowa. Chciał coś
powiedzieć na ten temat, ale zaniechał tej myśli. To był — o ile dobrze zapamiętał
nazwisko — inżynier Bobrowicz, inżynier Hubert Bo-browicz, ten przygłaskany brunecik z
przedziałkiem z boku. Ten drugi nazywał się Michał Gaj i nie był tak sukinsyńsko elegancki
— tylko że też milczał. Patrzył na las, przez który wciąż jechali, oczy miał zmrużone przed
ostrym blaskiem wiosennego światła, uśmiechnął się raz czy dwa, ukazując zdrowe zęby,
gdy znowu przed wozem mignął szarak, a z rowu poderwało się stadko kuropatw. Sylwester
uśmiechnął się także i odwrócił ku niemu twarz, ale tamten tego nie zauważył.
— Piętka! — odezwał się znowu doktor. — Czy on będzie na nas czekał?
Sylwester chrząknął.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin