Twardowski.pdf

(94 KB) Pobierz
7958852 UNPDF
Bajarka opowiada
TWARDOWSKI
Gdzie urodził się Twardowski, o którym tyle krąży
opowieści, tego wam nie powiem, bo żadne zapiski o tym nie
mówią. Wiemy tylko, że było to bardzo dawno, jeszcze w
szesnastym wieku; kiedy Twardowski dorósł, panował nam
miłościwie król Zygmunt August, ostatni Jagiellończyk.
Twardowski był szlachcicem po ojcu i po matce, ale
zapewne pochodził z niezbyt znacznego rodu, bo nie wysłali
go rodzice na naukę za granicę ani też nie oddali na dwór
magnacki, tylko do Akademii Krakowskiej.
Co prawda była to wtedy uczelnia znana w kraju i za
granicą; jednakże żaden szlachcic z bogatego rodu nie byłby
w owych czasach obrał zawodu lekarza.
Z początku Twardowski był uczniem pilnym i pobożnym,
układał nawet podobno kantyczki do Matki Boskiej, które
powszechnie śpiewano.
Ale z czasem zachciało mu się poznać takie sekrety,
jakich nie mógł mu odkryć żaden człowiek: jak robić złoto,
jak wywoływać duchy zmarłych, jak odzyskać młodość i
nigdy nie umrzeć.
Zaczął studiować księgi czarnoksięskie i nauczył się
zaklęć, którymi można było wywołać diabła.
Kamienica, w której mieszkał Twardowski, stała pośród
innych koło bramy grodzkiej. Niedogodnie było sprowadzić
tam diabła, należało znaleźć miejsce bardziej ustronne.
Wybrał je sobie za Wisłą, na Podgórzu, gdzie do dziś
wznoszą się wapienne skałki zwane Krzemionkami. Tam
chodził Twardowski sam jeden i w skalnej rozpadlinie
próbował swoich zaklęć czarnoksięskich.
Nie od razu udało mu się wywołać diabła. Ale dnia
pewnego, kiedy wypowiedział wezwanie i użył tajemnych
znaków — ziemia się zatrzęsła, błysnęło, buchnął płomień i
przed Twardowskim stanął czart.
Nie wiemy, jak się z sobą targowali. Dość, że skończyło
się na ugodzie. Diabeł obiecał służyć Twardowskiemu i
spełniać wszystkie jego zachcianki aż do końca życia. W
zamian za to Twardowski zapisał mu ciało i duszę po śmierci
na wieki.
Straszna to była cena. Twardowski miał zamiar wykręcić
się jakoś od tej zapłaty, więc wytargował paragraf
dodatkowy: oto diabeł będzie miał prawo porwać go do
piekła tylko z Rzymu. Myślał sobie, „mogę jeździć po całym
świecie, ale nikt mnie nie zmusi, żebym jechał właśnie do
Rzymu".
Diabeł zgodził się na ten warunek, bo wiedział, że kto
wejdzie z nim w układy, ten musi w końcu przegrać.
Czart wygotował cyrograf na pergaminie, Twardowski
podpisał go krwią z serdecznego palca.
Teraz zaczęło się dla niego życie pełne nadzwyczajności.
Kazał sobie na płótnie namalować konia, a ten koń ożył w
jednej chwili. Twardowski go dosiadł i jeździł na nim, gdzie
chciał. Nie miał biczyka — to ukręcił go sobie z piasku.
Kiedy mu się sprzykrzył malowany koń, dosiadał koguta.
Kogut rósł w oczach, mógł unieść dorosłego mężczyznę i
piejąc biegał po Krakowie z czarnoksiężnikiem na grzbiecie.
Ludzie gromadzili się ze wszystkich stron, żeby obejrzeć
te dziwy. Nawet spoza Krakowa furmanki zwoziły ciekawych
przez bramy grodzkie, tym bardziej, że kiedyś widziano, jak
Twardowski latał bez skrzydeł nad dachami.
Tłumy podziwiały czarnoksiężnika, ale jednocześnie bano
się go. Rozchodziły się trwożne wieści, że tylko dzięki
zmowie z czartem doszedł do takiej potęgi.
— Czy wiecie, ludzie, co on zrobił u nas pod Knyszynem ?
— opowiadał obok Sukiennic jakiś przyjezdny. — Brakowało
nam wody, bo to u nas nie ma rzeki. Nasz dziedzic to jakiś
Twardowskiego krewniak. Twardowski chciał mu wygodzie i
przez jedną noc wykopał mu wielki staw. Nawet nikt nie
widział, jak on to zrobił. Mamy ten staw do dziś, nazywa się
Czechowizna, cała wieś z niego korzysta.
— Przyjechali tu do nas, do Krakowa, handlarze zza
Czerwińska — przerwała mu jedna ze straganiarek spod
Sukiennic. — Mówili, że nasz Twardowski tam był także.
Dźwignął na polu taki głaz, którego sześć koni nie mogło
wyciągnąć. A on go wziął jakby to było jabłko, podniósł na
grzbiecie i wrzucił do rzeki, aż woda na brzegi chlusnęła.
— Nie dziwota — mówiła inna — on przecie robił jeszcze
większe czary. Pod Ojcowem przeniósł skałę wysoką jak góra
i postawił cieńszym końcem na dół, że wygląda jak buława
jakiego olbrzyma. Sokoły się na niej zagnieździły, więc ludzie
o niej mówią : Sokola Skała.
— To nie Twardowski sprawił, tylko bies, co mu służy —
szepnął trwożnie sukiennik z sąsiedniego stragana. — Czy to
człowiek, chociażby nawet czarnoksiężnik, potrafiłby z całej
Polski znieść srebro w jedno miejsce, jak się stało pod
Olkuszem? Olkuską kopalnię srebra też czart zbudował, bo
go zaklął Twardowski.
— Tsss, nie wymawiajcie złego imienia — syknęła
przekupka i obejrzała się trwożnie, czy aby diabeł nie
podsłuchuje.
Twardowski mieszkał w Krakowie, ale jeździł po całej
Polsce. Czasem to nawet tak dziwnie się działo, że widziano
go i tu, i tam. Mieszczanie krakowscy zaklinali się, że go
spotkali w tym a w tym dniu na Floriańskiej czy na
Szpitalnej, a tymczasem inni ludzie oglądali go gdzieś
daleko, w Warszawie czy Bydgoszczy.
Opowiadano sobie tam nawet o przypadku, którego
sprawcą był tenże sam Twardowski z Krakowa.
Poznał on w Bydgoszczy przy kuflu pewnego szlachcica,
który na hulankach roztrwonił majątek odziedziczony po
przodkach i wałęsał się teraz po gospodach, przysiadając się
do nieznajomych w nadziei, że go poczęstują.
Twardowski miał zawsze trzos pełen dukatów, diabeł mu
go napełniał co rano. Chętnie też każdemu fundował i
wdawał się w rozmowy z obcymi, chyba że tego dnia
ogarnęły go czarne myśli i przeczucia, bo wtedy zaszywał się
w ciemny kąt i z nikim nie gadał.
Ale tym razem był wesół i podochocony, toteż sąsiadom w
gospodzie pokazywał sztuczki rozliczne, a kiedy się
dziwowali, on śmiał się do rozpuku.
Przysunął się bliżej na ławie ów zubożały szlachcic i
zagadnął Twardowskiego:
— A może byś tak waćpan dobrodziej i mnie Dopomógł
jaką sztuczką? Cały majątek przepadł mi z kretesem i nie
mam z czego żyć.
— Czemu nie, panie bracie — zawołał Twardowski. —
Chętnie ci pomogę! Rad takowych, jak są moje, nie godzi się
dawać publicznie, ale zajdź do mnie waćpan wieczorkiem na
kwaterę, to sobie pogadamy.
Kiedy ów szlachcic przyszedł na zaproszenie, Twardowski
poczęstował go lampką wina i odsypawszy na stół garść
srebrnych monet, powiedział:
— Odlicz waćpan dziewięć pieniążków, idź z nimi do
ustronnej jakiejś chaty i licz tam owe pieniążki od wieczora
aż do świtania. Licz od jednego do dziewięciu i z powrotem
od dziewięciu aż do jednego. Rób tak bez przerwy, póki
słońce nie wstanie, ale uważaj, żebyś się nie pomylił, bo
wszystko przepadnie. Czartów się nie bój; choć cię będą
straszyły, nic ci nie zrobią.
Szlachcic poszedł za radą Twardowskiego. Zasiadł z
wieczora na ławie w pustej chacie i przy świetle łojówki liczył
swoich dziewięć pieniążków tam i z powrotem. Biesy wyły,
skakały i sypały skrami dokoła niego, a on nic, tylko
powtarza swoje:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem,
dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden
— i tak w kółko.
Zaczęło szarzeć, a on nie pomylił się ani razu i nie uląkł
się diabelskich strachów.
Słońce miało już wstać niebawem, gdy w izbie stanął
nagle czart w postaci Twardowskiego. Oparł się dłonią o stół
obok pieniążków i pyta:
— Nie pomyliłeś się?
— Nie — odpowiedział szlachcic, który myślał, że to
Twardowski przyszedł zobaczyć, jak mu się powodzi.
— No, to licz dalej! — huknął czart i znikł, tylko na stole
pozostał wypalony ślad jego pazurów.
Przerażony szlachcic chce liczyć dalej — a tu zapomniał,
na czym przerwał.
I tak przepadło wszystko.
Ale wyszło mu to w końcu na korzyść, bo chociaż majątku
nie odzyskał, to jednak opamiętał się i został mnichem w
bydgoskim klasztorze reformatów. Tam przez resztę życia
pokutował za swoje hulanki i za to, że wdał się w diabelskie
praktyki.
Przyszedł czas, kiedy Twardowskiemu zachciało się żenić.
Wybrał sobie mieszczkę krakowską miernego stanu, ale
fertyczną i liczka gładkiego, którą znęciło jego bogactwo.
Z początku zaczęła się z nim droczyć. Najpierw zamknęła
jakieś stworzenie we flaszce z zielonego szkła i powiada:
— Co to za zwierzę, robak czy wąż?
Kto to odgadnie, będzie mój mąż.
Twardowski miał diabła jako doradcę i wiedział o
wszystkim, co się gdzie kryje. Toteż zawołał od razu:
— To pszczółka, waćpanno, to pszczółka!
I zgadł.
Ona jednak postawiła mu nowy warunek:
— Chcę, żebyś mnie wasza miłość przewiózł łodzią po
Wiśle, ale tak, żebyśmy jechali pod prąd bez żagla ani
wioseł.
— Zgoda! — zawołał Twardowski i powiózł ją tak w stronę
Tyńca, a ludzie podziwiali spod Wawelu tę jazdę.
Na tym się jednak nie skończyło, bo ona zażądała jeszcze
czegoś nowego:
— Chcę być kramarką na krakowskim rynku. Zbuduj mi
tam domek, żebym miała gdzie sprzedawać garnki.
Twardowski podkręcił wąsa, z uśmiechem wziął ją za
rączkę i wprowadził pod Sukiennice. A tam stał już
przygotowany dla niej domeczek z wypalonej gliny. Przed
nim na półkach i na ławach rozstawiono garnki i garnuszki,
donice i miski, i dzbanki, i dwojaczki. Wszystko śliczne,
polewane w kogutki, w lelije, w kocie pazurki, w sosenki, w
różyczki.
Teraz już zgodziła się zostać żoną Twardowskiego.
Ale od tej pory dopiero zaczęły się psoty!
Siedzi sobie pani Twardowska na krakowskim rynku,
plotkuje z kumoszkami i garnki sprzedaje. Kupujących nie
brak, bo straganiarka urodziwa, a towar wyborny.
Wtem wjeżdża na rynek okazała kolasa, a w niej pan
Twardowski przy szabli, w kontuszu i żupanie, w kołpaku z
piórem i w czerwonych butach. Aż łuna od niego bije.
Przed nim dwaj hajducy drogę torują — myślałby kto, że
to hetman jaki albo wojewoda na Wawel jedzie do króla
jegomości.
Wtem kolasa przystaje obok straganów i Twardowski
klaszcze na czeladź. Ci rzucają się na stragan pani
Twardowskiej i nuż tłuc pałkami, nuż rzucać na ziemię garnki
i misy, nuż deptać po nich obcasami...
Twardowska w krzyk, w lament, a mąż wygląda z kolasy i
śmieje się do rozpuku.
— Nie płacz — woła — jutro ci sprawię piękniejsze!
Tak się to z żoną przekomarzał.
Ale dobrze z sobą żyli. Tylko dzieci nie mieli. Ludzie
szeptali, że błogosławieństwa bożego brak temu stadłu.
W czary Twardowski nie wtajemniczył żony. Miał na czary
komnatę osobną, sklepioną, na ciężkie wrzeciądze
zamykaną, w niej foliały, butle przeróżne i palenisko.
Nikomu zachodzić tam nie dozwalał oprócz jednego ucznia
zaufanego, a i ten nie do wszystkich sekretów był
przypuszczony.
W owej komnacie Twardowski warzył tajemnicze zioła,
sporządzał driakwie i maście. Prócz tego, jak powiadają,
złoto nawet wytapiał.
Jego sława lekarska rozeszła się szeroko. Z całej Polski
zjeżdżano się do niego po radę na przeróżne choroby,
czasem nawet przez granicę czeską albo węgierską
przetoczyła się kolasa wioząca kogoś, kto jego porady
potrzebował.
Twardowski od jednych brał pieniądze za leczenie, od
innych nie brał — jak się zdarzyło. Naprawdę to tych
pieniędzy nie potrzebował, miał ich od czarta jak piasku.
Szeptano też, że umie wywoływać dusze zmarłych. Miał
lustro z polerowanego kruszcu, w czarną dębową ramę ujęte.
W tym lustrze ukazywały się patrzącym różne dziwy, w nim
też oglądali nieboszczyków tak, jakby ci jeszcze żyli.
Czasem Twardowski potrafił wywołać ducha zmarłej osoby
nawet bez lustra, tak że ukazywała się na chwilę pośród
żywych.
Właśnie w tym czasie zmarła królowi umiłowana
małżonka, piękna Barbara Radziwiłłówna. Zygmunt August
nie mógł pocieszyć się po tej stracie — wychudł, pobladł,
obawiano się o życie młodego króla. Zwierzył się kiedyś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin