Rozdział 2.doc

(53 KB) Pobierz

Rozdział 2

Leniwie wygramoliłam się z łóżka. Cały pokój wyglądał, jakby przeszedł przez niego huragan. Na podłodze leżała sterta ubrań. Parapet był oblany winem. Prześcieradło i kołdra na ziemi, a zasłony pozrywane. Ja siedemnastoletnia dziewczyna potrafiłam dopuścić się takiego kataklizmu… Sama nie wyglądałam lepiej. Suknia pognieciona , rajstopy z oczkiem, a ja z wąsikami od wina i w rozmazanym makijażu. Zrzuciłam z nóg pantofle i położyłam je na łóżku. Chwiejnym, krokiem podążyłam do łazienki. Toaleta była wykładana hiszpańskimi kafelkami, a lustro z wytłaczanymi postaciami na ramie przykuwało uwagę. Skąpana w promieniach słońca wczołgałam się pod prysznic, zapomniałam nawet zaciągnąć żaluzji przed oczami wścibskich sąsiadów. Włosy puściłam na kark, by, także zażyły kąpieli. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć zdarzenia z minionego wieczoru. Kolacja w Regis ze znajomymi Margaret, a potem upojna noc z kieliszkiem w ręku. Ale nie, ktoś jeszcze dzwonił… Babcia, babcia Meryl. Meryl Deluise. Jedyna osoba ze strony mamy, która nadal chodzi po tym

świecie. Miałam dziwne przeświadczenie, że powinnam dzisiaj iść do szkoły, ale nie przecież dziś jest niedziela. Moje myśli były nieposkładane i tliły się w kupę. Wyłączyłam prysznic, owinęłam się ręcznikiem i spojrzałam w lustro. Zobaczyłam tam dziewczynę z dłuższymi blond włosami, bardzo ciemnymi granatowymi oczami, którzy okuliści określają co najmniej „dziwaczny przypadek”. Miałam ściągniętą skórę na policzkach i dłuższy podbródek, cera bardzo jasna, ale nogi nawet śniade, co także było dziwne. Robiło mi się niedobrze. Nigdy nie piłam tyle alkoholu… Odwróciłam się w stronę ubikacji i zwymiotowałam. Nie pozostało mi nic innego jak rozłożyć się na dywaniku i przeczekać najgorsze chwile. Nigdy więcej wina! Nigdy!

              Obudziłam się, chyba kwadrans później, ale i tak nie byłam zdolna dokładnie określić, która była godzina. Wstałam i podreptałam do pokoju z mokrą głową. Strużki wody ściekały mi po twarzy.

Nagle zadzwonił telefon, znów.

-Tak , słucham?

-Scarlett, wyskoczymy na zakupy?- rozpoznałam głos Natashy.

-Nie nazywaj mnie Scarlett, nie lubię tego imienia i dobrze o tym wiesz! A na zakupy nie idę- zakończyłam. Scarlett to moje drugie imię. Właściwie to nieoficjalne, bo nie byłam ochrzczona.

-Dlaczego? Wiesz, że w Fashion House dali przeceny. Nie zgadniesz na ile procent!- ta tylko o zakupach i ciuchach jak zwykle.

-Mogę wyjść, ale tylko na rowery- odparłam sennie.

-Rowery, oszalałaś! Nie możemy się przejechać twoją Corvettą? – pytała o samochód.

-Nie, nie możemy trzeba się przerzucić na ekologię. Pa, szpanerko widzimy się na rogu Creek Road za piętnaście minut- powiedziałam i rozłączyłam się.

Mieszkając w Valley Avenue  miałam blisko do każdego miejsca.

Wrzuciłam wszystkie rzeczy pod kołdrę, żeby Margo się nie czepiała i zaczęłam grzebać w szafie. Wybrałam białe rybaczki i błękitny top, a do tego sweterek, grubo szyty.

Podeszłam do toaletki i nałożyłam na wysuszone usta, malinowy błyszczyk. Zbiegłam po schodach, wiedząc, że Margaret jeszcze śpi, a Angela   ogląda telewizję, prawie nie spostrzeżona wymknęłam się z domu. W dobudówce ogrodowej znalazłam rower i wyjechałam nie zamykając za sobą bramy. Byłam spóźniona, Natasha już na mnie czekała, a ja w głębi duszy już przygotowywałam się na aluzje, które mi teraz sprawi.

-No, gdzie ty byłaś!? Spóźniłaś się, znowu!- przywitała mnie.

-Tak, tak mnie też jest miło cię widzieć- uśmiechnęłam się ironicznie.

-Po co ci do diaska, te rowery- próbowała oduczyć się słowa kurcze, żeby być bardziej cool. Kaskada czarnych włosów spływała jej po plecach i okalała alabastrową twarz.

Jej nie potrzeba było wiele, po prostu wysłuchiwać jej gadania i przytakiwać.

-I wiesz co? Ten dureń mnie rzucił! Tak przez sms-a, bez skrupułów!- żaliła się.

Wjechałyśmy do Parku Santa Sorrie . Mijałyśmy zielone buki mające już chyba ze sto lat. Rowery wjechały na żwirowaną dróżkę wychodzącą na Malourie Lake. Kierowałyśmy się na północ w stronę portu, teraz zbliżałyśmy się na nadmorską drogę pod bulwarem miasta. W knajpkach siedzieli ludzie i palili, a dym zatruwał świeżo jodynowe powietrze. W okolicy było wiele SPA, okolica piękna i pełna czystego powietrza. Po prawej było morze i małe domki do wynajęcia. Gdzieś na przedzie już zarysowywały się kształty wysokiego klifu z piaszczystym zakończeniem.

-No i wtedy do niego mówię: „Tak ze mną pogrywasz, tak? To się teraz okaże kto jest silniejszy”. A ten wstał i wyszedł przestraszył się zapewne… Jasmin słuchasz mnie, halo?

-Tak, tak bał się- wyłapałam ostatnie słowa, ale nie zabrzmiało to zbytnio przekonująco, więc dodałam- tchórz, naprawdę!

-No właśnie, a i wiesz, że przyszedł do naszej szkoły nowy chłopak? Jakiś Włoch czy Hiszpan…- rozmarzyła się.

-A skąd ty to wiesz?- zagaiłam.

-Przecież moi rodzice są w komitecie- naburmuszyła się. Jej ojciec był burmistrzem naszego miasta, a nasza szkoła im. Denali Stage na Florydzie uwielbiała rozgłos.

-No tak,  tak… jasne… Jak się nazywa ten chłopak?

-William Montego- kolejne westchnięcie.

-Nie brzmi jak włoskie nazwisko- uczepiłam się.

-Ojejku, nie pamiętam skąd był w każdym razie jest boski… Zobaczysz go jutro… Ale ja go zaklepałam- to chore, jak można sobie zaklepać żywą osobę. Chciałam jej przygadać, ale czego ja się czepiam, co ja jestem jej matką?

Nagle poczułam się słabo, nie czułam nóg, a ręce kostniały z każdą chwilą. Próbowałam wrzasnąć, ale krzyk zamarł mi w gardle. Straciłam kontrolę nad pojazdem i spadłam na glebę.

-Jasmin, Jasmin…- słyszałam krzyki Natashy.

 

              -Scarlett, Jasmin, dziewczyno, JASMIN!- dalej wrzeszczała.

Czułam pod sobą żwir, który z każdym ruchem wbijał mi się w skórę. Podparłam się na łokciach, ale to nic nie dawało.

-Już, dobrze… naprawdę…- szeptałam niemrawo.

-Taaa, naprawdę to, chyba bym zaraz umarła ze strachu!- histeryzowała.

Znów się podniosłam, ale już z efektem. Usiadłam i dotknęłam głowy, lepiła się, lepiła się… od krwi. Nienawidziłam krwi, ale zawsze fascynowała mnie jej barwa. Moja krew była bardzo ciemna, bordowa. Na ręce miałam plamę krwi. Natasha przestała trajkotać i znów się wydarła, a ja ze spokojem ponownie dotknęłam rany.

-Spokojnie- mówiłam sama do siebie- to tylko trochę… krwi, tak… Natasha proszę nie wzywaj lekarza, poradzimy sobie

I zauważyłam, że jej nie ma… ale jej rower leżał tam, gdzie go rzuciła.

-Idiotka- tym razem to ja się wydarłam, ale natychmiast zaczęło mnie palić w skroniach. Musiałam nieźle zaryć o ten żwir. Wiedziałam, że nie zacznę płakać już gorsze rzeczy przeżyłam. Droga, jakby nagle opustoszały, to tak, jakby wszyscy się mnie przestraszyli. Nagle przed nosem, dosłownie przejechał mi czarny zapewnie kosmicznie drogi, Cabriolet.

Wytarłam zakrwawioną dłoń w spodnie. Teraz musiałam wyglądać jak co najmniej ofiara mordercy albo psychopatka uciekająca „z domu bez klamek”.

Przeczołgałam się na chodniczek, bo dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że leżę na środku drogi, a auto ledwie mnie wyminęło. Dostrzegłam też, że tylko to dziesięć metrów drogi było żwirowanych, wszędzie dalej wyłożony był asfalt. Jakaż ironia losu… Co należy robić w takich momentach? Dzwonić do Margo? A może po karetkę? Wiem na pewno, że to koniec przyjaźni z Natashą. Jak mogła mnie zostawić na środku ulicy i nawet rowerka nie zabrała…

Podskoczyłam, bo ktoś dotknął mojego ramienia. Zauważyłam, że na krawężniku zaparkowany był ten sam Cabriolet, którego widziałam minutę temu, a moim oczom ukazał się chłopak, maksimum dziewiętnaście lat. Miał bardzo ciemne brązowe włosy, wyglądał jak grecka rzeźba Adonisa. Perfekcyjnie wyrzeźbiona sylwetka, muskuły ukryte pod kurtką motorową i bardzo jasne zielone oczy, no pierwszy plus, dziwak z niespotykanym kolorem oczu. Zupełnie jak ja…

-Przepraszam mademoiselle , pomóc?

-Tak przydałaby się pomocna dłoń- uśmiechnęłam się zupełnie zapominając dlaczego leżę na środku drogi w poplamionych krwią spodniach.

Obcy facet, podniósł mnie na ręce i zaniósł do samochodu. No, tak nie ma nic bezpieczniejszego niż jeżdżenie czarnym Cabrio z obcym dziewiętnastolatkiem… chyba nie tego mnie Margo uczyła…

No właściwie to ona mnie uczyła tego, że jak nie chce mi się chodzić do szkoły to nie muszę, ale to mniejszy szczegół…

-A rowery?- spytałam boga.

-Zaraz zapakuje je do bagażnika, na pewno się zmieszczą, jakby odpowiadał na moje kolejne pytania.

Siedziałam w milczeniu na tylnych siedzeniach i nuciła piosenkę lecącą w radiu, jeżeli się nie myliłam był to Muse Time is running out, uwielbiałam to.

Chłopak wrócił do mnie i delikatnie, próbując mnie nawet nie dotknąć zapiął mi pasy.

Halo?( czyt. Heloł?) siedzisz z obcym gościem w aucie! Wyłaź!- mówiła mi moja intuicja, ale serce mówiło: zostań i tak nie masz nic do stracenia. Jesteś sama na tym świecie… i to zabolało.

Wychodzę, pomyślałam. Starałam się otworzyć drzwi, ale chłopak je zamknął, a sam usadowił się za kierownicą.

-Gdzie panią zawieźć?- pytał szarmancko, a ja się czułam, jakbyśmy znali się od lat.

-Do domu, najlepiej. To jest Valle…

-Tak, wiem. Valley Avenue. Szósty domek, a klucze będą w skrzyneczce…

Zaczynam się bać…

-Jeżeli można wiedzieć, nie jesteś płatnym mordercą ani psychopatycznym, mam nadzieję- próbowałam rozładować napięcie, chociaż szczerze, gdyby odpowiedział, że jest nie zdziwiłabym się.

-Nie, nie jestem, ale musisz mnie zaprosić do domu. W końcu przyda ci się prywatny medyk, co?

-Nie, chyba sobie poradzę- ucięłam ostro, ale nagle w lusterku spotkały się nasze spojrzenie i wbrew własnej woli powiedziałam- tak, może być.

Zdumiona próbowałam wyjść z transu, ale nie potrafiłam. Co się ze mną dzieje? Samochód nabierał prędkości. Skręciliśmy w Creek Road, a teraz liczyłam już tylko domki. Jeden, dwa, trzy…

-Jak się nazywasz?- zapytałam w końcu, przełamując własny strach.

-David Saviano, a ty Jasmin prawda?

-Tak…- o boże, niedobrze. Odnotowałam sobie, że jest bardzo niedobrze, bo jak morderca zna moje imię to mam już przechlapane. Ciekawe od jak dawna planował tę zbrodnię. Już wizualizowałam sobie własny pogrzeb, nikt nie przyjdzie… aż zaparkowaliśmy pod domem.

-Jesteśmy- uśmiechnął się promiennie- czy Margo jest w domu- spytał, jakby nigdy nic.

-Nie, nie wejdziesz do domu! Powiedz, kim jesteś albo najpierw zmierz się ze mną- zabrzmiało to jak tekst Supermena, ale cóż… prawdę muszę znać.

-Jestem inny niż ty i to ci powinno na razie wystarczyć, bohaterko- stłumił śmiech.

Podeszłam do drzwi, gdy nagle znów zdrętwiałam i złapał mnie w ramiona. Jego uścisk był żelazny, ale  ciepły oraz subtelny.

-Zostaw mnie psycholu- warknęłam.

-Oj, nie ładnie, nie ładnie będziesz tego żałować…

-Kim jesteś?- puściłam jego gadkę mimo uszu.

-Jestem David Saviano- powtórzył.

-To wiem, ale kim jesteś, że czytasz mi w myślach- wypaliłam, dziwiąc się własnym słowom.

-Jestem Apollinem- śmiał się z powagą w oczach, a jego mina wskazywała, że jest wierzący.

-Dobrze pozwolę ci wejść do domu jak uleczysz mój „paraliż”- poczułam się, jakbym z nim flirtowała.

-To jak ty się nazywasz, dziecino?

-Jasmin Lane…- odparłam.

-A jakieś drugie imię?

-Tak, Scarlett.

-No, to tym imieniem będę cię nazywać.

-Nie, proszę jakkolwiek tylko nie Scarlett, ok?

-Jesteś leworęczna, co nie?- udawał, że mnie nie słyszy.

-Co, tak.

-No, to witaj w gronie znajomych- ucieszył się i zabrzmiało to szczerze.

Nacisnęłam klamką i próbując zachowywać się spokojnie ruszyłam do kuchni. Muszę mieć nóż, ale nie mam coś lepszego. Tata, przecież miał licencje na posiadanie… o nie, nie będę o tym myśleć, bo zaraz jeszcze mnie odczyta, kurde czuje się jak idiotka.

-Coś do picia?- próbowałam zachować pozory.

-Lemoniada albo nie Martini- rozmarzył się, też miałam ostatnio chęć na picie wina co było u mnie bardzo dziwne, bo zawsze czułam obrzydzenie do jakiegokolwiek alkoholu.

Otworzyłam szafkę  i wyjęłam z niej kieliszki. Potem udałam się do lodóweczki w moim pokoju, gdzie miałam skryte winko to najlepsze… Piękna, kryształowa karafka z szlifowaną pokrywką kosztowała krocie.

-A propos, twojego „paraliżu” jak to ładnie nazwałaś nie da się wyleczyć ot tak- mówił jak mędrzec do małego głąba.

-Ile ty masz lat?- wyskoczyłam z tym jak Filip z konopi.

-Dziewiętnaście, więc będę się do ciebie zwracać dziecko, ponieważ Scarlett ci nie pasuje…

Udawał naburmuszonego bachora, ale wyglądał przy tym uroczo, a jego delikatne usta wykrzywiły się w lekkim grymasie.

-Dobrze, niech będzie ci ta Scarlett nie wiem co się jej tak uczepiłeś…- westchnęłam z lekkim zażenowaniem.

- No, więc Scarlett w tak zwanej „informacji dla turystów”( mówił tak, bo nie chciał mi na razie nic mówić) powiedzieli mi, że ty mi pomożesz, dlatego też przyszedł do ciebie… - zlustrował mnie od stóp do głów.

-W czym mam ci pomóc?- mówiłam na odczepne.

-To tak. Zostałem oskarżony o morder… tylko proszę nie uciekaj…- wtrącił- o morderstwo.

Zatkało mnie i zauważyłam, że na te kilka chwil  przestałam oddychać.

-O co jesteś oskarżony?- zakrztusiłam się omalże nie wypuszczając kieliszka z dłoni.

-O morderstwo- powiedział ze spokojem- ale to nie ja to zrobiłem!- bronił się z taką prawdą… prawdą w oczach…

-Po co przyszedłeś do mnie? I co to jest to turystyczne coś?

-Na razie takie informacje nie są ci potrzebne- podniósł głos.

-Będziesz ze mną normalnie rozmawiać albo wynocha!- bawił się ze mną jak kot z myszą- skończ swoje gierki i wytłumacz mi co się dzieje.

-Albo, nie... co ja w ogóle robię! Koniec tego dobrego! Wyjdź stąd i zapomnijmy, że w ogóle się kiedykolwiek spotkaliśmy! Żegnam- dopowiedziałam i poszłam na górę, zamierzałam wyjąć pistolet ojca, który przechowywany był w sejfie na strychu. W kilka minut stałam powrotem na dole z gun-em w drżących rękach. Szczerze to nawet nie sprawdziłam czy są w nim naboje…

-Jeszcze nie wyszedłeś?- pytałam zgrywając dobrego glinę (on był tym złym).

-Nie, a bo co?- nadal odwrócony był do mnie plecami, wpatrywał się w jakiś punkt w altance.

-Odwróć się to zobaczysz!

Odkręcił się powoli, a jak zobaczył mnie bladą jak kredę zbliżył się o kilka metrów, teraz już niemal stykaliśmy się nawzajem. Moje ciało przebiegł gorący dreszcz.

Przyłożył mi rękę do policzka i delikatnie wodził nim i zarysowywał moją twarz. Potem ujął moje dłonie w swoje ( łącznie z bronią) i ucałował je spoglądając mi głęboko w oczy.

Znów zakręciło mi się w głowie i poczułam się jak zahipnotyzowana.

-Nie chcesz mi zrobić, krzywdy- szeptał, tak uwodzicielsko.

Zjechał rękoma trochę niżej, wodząc rękoma po moje talii. Teraz posunął się za daleko, ale ja, także…

Strzeliłam… Nie wiem skąd się tam wziął ten jeden nabój, ale liczyło się to, że strzeliłam…

  

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin