Baldacci David (2005) - Klub Wielbladow 01 - Klub Wielbladow.rtf

(5954 KB) Pobierz

David Baldacci

 

Klub Wielbłąw

(The Camel Club)

 

Przeł Lech Z. Żołędziowski


Powieść tę dedykuję funkcjonariuszkom i funkcjonariuszom

amerykańskiej Secret Service

 

oraz Larryemu Kirshbaumowi świetnemu redaktorowi,

wybitnemu wydawcy i cudownemu przyjacielowi


PROLOG

 

Chevrolet suburban pędził w mrocznej ciszy wiejskich terenów Wirginii. Siedzący za kierownicą czterdziestojednoletni Adnan ar-Rimi nie odrywał wzroku od pełnej zakrętów szosy. W okolicznych lasach żyło mnóstwo jeleni i Adnan nie chciałby szybę przebiły mu nagle jakieś zakrwawione rogi. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na jakiekolwiek niespodziewane ataki. Oderwał od kierownicy dłoń w rękawiczce i dotknął rewolweru pod marynarką. Broń nie służyła mu tylko do poprawiania samopoczucia. Dla niego była czymś niezbędnym.

Usłyszał dochodzący z góry dźwięk i spojrzał w okno.

Z tyłu wiózł dwóch pasażerów. Mężczyzna rozmawiający teraz w farsi przez telefon komórkowy nazywał się Muhammad az-Zawahiri i był Irańczykiem przybyłym do Ameryki krótko przed atakiem z 11 września. Obok niego siedział Afgańczyk Gul Khan, który przebywał w Stanach dopiero od paru miesięcy. Khan był potężnie zbudowanym mężczyzną z ogoloną na łyso głową, ubrany w kurtkę myśliwską z kamuflażem. Zwinnymi palcami majstrował coś przy pistolecie maszynowym, potem z metalicznym trzaskiem wepchnął magazynek na miejsce i ustawił przełącznik na krótkie serie po dwa pociski. Na szybę spadło kilka kropli deszczu i Khan zaczął obojętnie przyglądać się ich powolnej drodze w dół.

Ładnie tumruknął w paszto. Język ten był zrozumiały dla Muhammada, Adnan praktycznie go nie znał. – U nas wszędzie pełno wraków sowieckich czołgów. Żeby uprawiać ziemię, chłopi muszą je omijać. – Zawiesił głos, potem z widoczną satysfakcją dodał:Amerykańskie też są.

Adnan nie przestawał zerkać w lusterko wsteczne. Nie podobał mu się ten osiłek z pistoletem maszynowym na kolanach, niezależnie od tego, jak dobrym był muzułmaninem. Zresztą Irańczykowi też zbytnio nie ufał. Sam urodził się w Arabii Saudyjskiej, skąd jako dziecko wyemigrował do Iraku. Podczas straszliwej wojny iracko-irańskiej walczył po stronie Iraku i jego niechęć wobec dawnego wroga wciąż w nim głęboko tkwiła. Pod względem etnicznym Muhammad az-Zawahiri był Persem, nie Arabem jak ar-Rimi, i to był kolejny powód, żeby mu nie ufać.

Muhammad skończył rozmawiać, starł drobinę błota z amerykańskich skórzanych kowbojek, spojrzał na swój kosztowny zegarek i rozparłszy się na oparciu siedzenia, z uśmiechem na ustach zapalił papierosa. Powiedział coś w farsi i Khan parsknął śmiechem. Oddech zwalistego Afgańczyka przesycony był wonią cebuli.

Adnan jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Nigdy nie należał do ludzi lekkomyślnych i zdecydowanie nie pochwalał beztroski Irańczyka wobec ważnych spraw. Chwilę później znów spojrzał w okno.

Widać Muhammad też to usłyszał, bo opuścił szybę, wystawił głowę i spojrzał w zachmurzone niebo. Dojrzał w górze czerwone błyski i rzucił polecenie Adnanowi, który kiwnął głową i docisnął pedał gazu. Obaj pasażerowie zapięli pasy.

Samochód pognał po krętej wiejskiej szosie jeszcze szybciej, biorąc zakręty z takim impetem, że przy niektórych musieli się wczepiać rękami w zwisające po bokach uchwyty. Jednak na takiej drodze nawet najszybszy samochód świata nie miałby szans ze śmigłowcem.

Nadal posługując się farsi, Muhammad kazał Adnanowi stanąć pod jakimś drzewem i upewnić się, czy helikopter poleci dalej.

Może lecą do wypadku? Może to helikopter pogotowia ratunkowego?dodał.

Adnan wzruszył ramionami. W farsi nie czuł się zbyt pewnie i często niuanse wypowiedzi mu uciekały. Ale niepotrzebny był lingwista, by wyczuć zaniepokojenie w głosie mówiącego. Zatrzymał się pod kępą przydrożnych drzew, wszyscy trzej wysiedli i kucnęli za samochodem. Khan wycelował pistolet maszynowy w niebo, Adnan wyciągnął swoją broń z kabury. Muhammad z telefonem komórkowym w zaciśniętej dłoni nerwowo rozglądał się wokół. Przez chwilę wydawało się nawet, że śmigłowiec poleciał dalej, jednak po chwili przez korony drzew nad ich głowami przedarł się snop światła z reflektora.

Muhammad rzucił po angielsku „cholera!” i ruchem głowy polecił Adnanowi, by ten ruszył się i rozejrzał.

Irakijczyk przebiegł skulony kilkanaście kroków dzielących ich od końca zarośli i ostrożnie spojrzał w górę. Śmigłowiec wisiał nieruchomo niecałe dwadzieścia metrów nad nimi. Zawrócił i poinformował towarzyszy o sytuacji.

Chyba szukają miejsca do wylądowaniadodał.

Mamy w wozie granatnik?spytał zdenerwowany Muhammad. Przywykł do tego, że jego udział w akcjach polega na planowaniu szczegółów, nie na czynnym udziale, kiedy trzeba zabijać lub samemu dać się zabić.

Adnan pokręcił przecząco głową.

Nie myśleliśmy, że będzie nam potrzebny.

Cholera! Słyszycie?syknął Muhammad. – Chyba lądują. – Korony drzew zatrzęsły się od podmuchu wywołanego przez wirnik śmigłowca.

Adnan kiwnął głową na towarzyszy.

To tylko mały dwumiejscowy helikopter. A nas jest trzech!powiedział twardo i spojrzał na przywódcę. – Wyciągaj broń, Muhammad, i szykuj się do walki. Nie pójdzie im tak łatwo. Zabierzemy z sobą tych Amerykańców.

Ty głupcze!parsknął Muhammad. – Myślisz, że nie zdążyli zawiadomić innych? Po prostu nas tu przytrzymają i poczekają na posiłki.

Ale przecież papiery mamy dobrezaperzył się Adnan. – Najlepsze, jakie można kupić.

Irańczyk spojrzał na niego jak na półgłówka.

Jesteśmy trójką uzbrojonych Arabów w środku świńskiego zagłębia hodowlanego Wirginii. Zdejmą mi odciski palców i w ciągu paru sekund będą wiedzieć, kim naprawdę jestem. Namierzyli nasdodał z kolejnym syknięciem. – Ale jak to się mogło stać? Jak?

Adnan ruchem głowy wskazał na telefon komórkowy w ręku Irańczyka.

Może to ta twoja komórka, przez którą tyle gadasz. Takie rzeczy dają się namierzyć. Już ci to mówiłem.

Niech się stanie wola Allahapowiedział Gul Khan i przestawił przełącznik pistoletu na ogień ciągły, zapewne spełniając w ten sposób boskie polecenie.

Muhammad popatrzył na niego z niedowierzaniem, – Jeśli nas teraz dorwą, nasze plany wezmą w łeb. Myślisz, że tego właśnie chce Allah? Tak myślisz?Przerwał i zaczerpnął głęboko powietrza. – Posłuchajcie mnie teraz, co macie zrobić. Co musicie zrobić!Uniósł palec ku uginającym się koronom drzew i oświadczył uroczystym tonem:Macie ich powstrzymać i umożliwić mi ucieczkę. Niecały kilometr na zachód za lasem jest inna szosa. Zadzwonię do Marwana i każę mu po mnie przyjechać innym samochodem. Ale wy musicie ich tu przytrzymać. Musicie to zrobić!

Adnan obrzucił swego przywódcę ponurym spojrzeniem. Z miny wynikało, że gdyby w jego rodzimym języku istniało słowo cykor, zapewne teraz by go użył.

Dalej, ruszajcie, odciągnijcie ich ode mnie. Musicie poświęcić się dla sprawy!wykrzyknął Muhammad i cofnął się.

Jeśli mam umrzeć, żebyś ty mógł uciec, to przynajmniej oddaj mi brońwycedził Adnan pogardliwie. – Tobie i tak do niczego się nie przyda.

Irańczyk wyszarpnął pistolet i rzucił go w stronę Adnana. Zwalisty Afgańczyk spojrzał w górę i uśmiechnął się.

Adnan, a co powiesz na to?rzucił przez ramię. – Jakby tak odstrzelić im śmigło ogonowe, zanim wylądują. W moim kraju to na Amerykanów świetnie działało. Walili się wtedy na ziemię i karki trzaskały im jak gałązki.

Kula trafiła go w szyję od tyłu i jak na ironię spowodowała, że to jego kark trzasnął jak gałązka. Afgańczyk runął na ziemię martwy.

Adnan przeniósł lufę z pierwszej ofiary i skierował ją na Muhammada, który na widok zdrady rzucił się do ucieczki. Nie był zbyt wysportowany, a jego ukochane wysokie kowbojki nie najlepiej nadawały się do biegania i Adnan dogonił go, gdy ten potknął się o zmurszały pień i runął na ziemię.

Muhammad wlepił wzrok w twarz kompana stojącego nad nim z jego własnym pistoletem wymierzonym prosto w głowę i z ust popłynął mu potok przekleństw w farsi. Po chwili zamieniły się one w błagania wypowiadane w dość niepewnym arabskim i zakończyły okrzykiem po angielsku:

Adnan, proszę. Dlaczego? Dlaczego?

Handlujesz narkotykamiodrzekł Adnan po arabskubo twierdzisz, że tak zdobywasz pieniądze dla sprawy. Ale naprawdę bardziej cię interesuje kupowanie kowbojek i różnych świecidełek niż święta sprawa islamu. Zatraciłeś się, Muhammad. Jesteś już jak Amerykanin. Ale nie dlatego to robię.

Więc dlaczego, powiedz!wykrzyknął Irańczyk.

Bo teraz to ty złożysz ofiarę sprawie. – Adnan powiedział to bez uśmiechu, ale błysk triumfu w jego oczach był wyraźny. Przyłożył pistolet do lewej skroni leżącego i wystrzelił, co raz na zawsze zatrzymało potok słów Irańczyka we wszystkich językach. Potem odcisnął jego palce na rękojeści pi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin