Jakub Bożydar Wiśniewski - O blaskach i cieniach demokratycznego podejmowania decyzji gospodarczych.pdf

(98 KB) Pobierz
287135912 UNPDF
O blaskach i cieniach demokratycznego podejmowania
decyzji gospodarczych
Autor: Jakub Bożydar Wiśniewski
Zdaniem ekonomisty i filozofa libertariańskiego Hansa-Hermanna Hoppego , demokracja –
rozumiana jako ustrój polityczny – jest najbardziej hołubionym ze świeckich bożyszcz
współczesności. Twierdzi on również, że jest to bożyszcze, które w spektakularny sposób
zawiodło pokładane weń przez jego wyznawców nadzieje. Niezależnie jednak od tego, czy
teza Hoppego jest prawdziwa, deklaratywne uwielbienie dla demokracji w świecie nie wydaje
się słabnąć – nieczęsto słyszy się stwierdzenia, że świat stał się już zanadto demokratyczny;
przeciwnie – bezustannie słyszy się głosy, że demokracji jest wciąż za mało, przy czym
wypowiedzi takie zdają się padać coraz częściej w odniesieniu do kontekstu nie politycznego,
a gospodarczego. Cóż dokładnie miałyby jednak oznaczać wspomniane nawoływania do
„demokratyzacji gospodarki”? Przeszczepiając z gruntu politycznego definicję demokracji
jako formy rządów, w której reprezentanci większości decydują o losach ogółu, można
przypuścić, że na gruncie gospodarczym miałaby ona oznaczać prymat decyzji rzeczonych
reprezentantów nad decyzjami indywidualnych właścicieli co do sposobu wykorzystania
posiadanych przez tych drugich zasobów. Nakreśliwszy powyższą definicję, warto zastanowić
się, czy możliwe jest moralne bądź ekonomiczne (efektywnościowe) uzasadnienie jej treści.
W pierwszej kolejności skupię się na kwestiach moralnych. Prawdopodobnie najważniejsze
pytanie, jakie należy sobie zadać w tym kontekście, brzmi: jaka procedura jest w stanie
uzasadnić objęcie danego zasobu w czyjekolwiek prywatne posiadanie? Najpowszechniejszą
odpowiedzią na to pytanie jest odpowiedź Locke’owska, która, jak osobiście sądzę, ma silne,
choć rzadko przywoływane źródła kartezjańskie. Otóż z „myślę” wynika nie tylko „jestem”,
lecz również „posiadam” - posiadam swój umysł oraz kontrolowane przezeń ciało. A skoro
tak, to posiadaniem swoim obejmuję także swoje czyny, czyli pracę swojego ciała i umysłu.
Aby uniknąć arbitralności w przerwaniu powyższego łańcucha implikacji, trzeba też uznać, że
naturalne prawo własności przenika z wyżej wzmiankowanej pracy na owoce tejże – poprzez
powiązanie i „zmieszanie” swej pracy z bezpańskimi zasobami naturalnymi, stajemy się ich
jedynymi prawowitymi właścicielami. Jako tacy uzyskujemy również możliwość przekazania
swych praw własności dowolnie wybranym osobom na drodze wymiany, darowizny bądź
spadku.
Niniejsza lockowsko-kartezjańska perspektywa wydaje się najbardziej obiecującą nie tylko ze
względu na swój zdroworozsądkowy charakter i wewnętrzną spójność, ale też z uwagi na to,
jak chwiejne i niezadowalające są wszelkie wobec niej alternatywy. Założenie na przykład, że
naturalne prawo do użytkowania danej puli zasobów posiada ogół mieszkańców danego
obszaru, nie jest w stanie wyzwolić się z pułapki arbitralności – bo też o jakim obszarze
mówimy? Gdzie przebiegają jego granice i kto miałby je wyznaczyć? Na podstawie jakich
nielosowych kryteriów możemy zdefiniować grupę rzekomo mającą przyrodzone prawo do
kolektywnego użytkowania danego asortymentu dóbr naturalnych? Nie wydaje się, aby
istniała jakakolwiek logicznie uzasadniona odpowiedź na powyższe pytania.
Inne podejście mogłoby sugerować, że ziemskie surowce należą do ogółu racjonalnych
mieszkańców planety i w związku z tym w kwestii wykorzystania dowolnego z nich władzę
decyzyjną powinien posiadać każdy człowiek. To stanowisko nie tylko wymaga jednak
podparcia się wątpliwą i trudną do umotywowania kolektywistyczną metafizyką, ale jest też
zupełnie nierealizowalne z praktycznego punktu widzenia – codziennie ludzie rodzą się i
umierają, a wielu z nich ma bardzo chwiejne i labilne skale preferencji; jaki kształt i jaki skład
miałoby więc przyjąć walne zgromadzenie decydujące o takim bądź innym wykorzystaniu
globalnych zasobów? Ponadto, czy w zatwierdzaniu danego wyboru obowiązywałaby
rzeczone zgromadzenie zasada jednomyślności, czy może zasada większości? I co należałoby
począć z przyszłymi pokoleniami – czyż każde orzeczenie podjęte przez ogół żyjących nie
ograniczałaby praw decyzyjnych tych, którzy dopiero nadejdą? Jak wreszcie zebrać opinie
wszystkich uprawnionych do ich wyrażania i wspólnego wprowadzania w życie? Ktoś
mógłby zasugerować wykorzystanie w tym celu instytucji demokracji przedstawicielskiej, ale
zgodnie z rozpatrywanym stanowiskiem tego rodzaju instytucje musiałyby być uprzednio
stworzone na mocy globalnego postanowienia bezpośredniego , a wciąż nie wiadomo, w jaki
sposób można by do takiego postanowienia doprowadzić. Podsumowując, alternatywy wobec
lockowsko-kartezjańskiej analizy powstawania oraz propozycji uzasadnienia praw własności
okazują się niedostateczne. Co więcej, jako że analiza lockowsko-kartezjańska sama w sobie
nie budzi zastrzeżeń natury logicznej , tym bardziej powinniśmy uznać ją za prawdziwą.
Kolejne pytanie brzmi więc teraz: czy istnieją jakiegokolwiek inne powody, niezwiązane z
teorią własności, które mogłyby umotywować twierdzenie, iż większa grupa jednostek, które
nie wniosły żadnego uzgodnionego wkładu w produktywne przekształcenie danej puli
zasobów, może w imię swoich interesów wykorzystać rzeczone zasoby, znosząc tym samym
wyłączność decyzyjną ich pierwotnego posiadacza? Naturalnie nie wystarczy tu powołać się
na liczby – jak błyskotliwie wyraził to filozof moralny John Taurek, same w sobie „liczby się
nie liczą”. Z kolei ekonomista Walter Block często posługuje się następującym
eksperymentem myślowym: wyobraź sobie, że do twojego domu wpada tuzin nieznajomych
jegomościów i bierze się za wynoszenie twoich sprzętów domowych. Kiedy protestujesz,
grożąc wezwaniem służb ochronnych, jeden z nieproszonych gości odpowiada: „Chwileczkę,
jesteśmy przecież wszyscy dobrymi demokratami. Rozsądźmy ten spór na drodze
głosowania”. Nie sądzę, aby jakikolwiek szanujący logikę czytelnik był w stanie wyciągnąć z
powyższego scenariusza jakikolwiek wniosek inny niż ten, że pojawiający się w nim rabusie
postanowili nie tylko ograbić swą ofiarę, ale też w szyderczy sposób ubliżyć jej inteligencji.
Skoro zaś „liczby się nie liczą”, w zasadniczej ocenie moralnej danego zjawiska (tzn.
wyrażającej wobec niego aprobatę bądź dezaprobatę, bez wnikania w jej głębię) nie liczy się
też jego skala. Jako że ustrój demokratyczny można porównać z upośrednionym,
wielkoskalowym odpowiednikiem scenariusza przedstawionego przez Blocka, jak najbardziej
zasadnym staje się pytanie, czy i narzucona odgórnie demokracja nie jest formą rabunku
powiązanego z potwarzą dla inteligencji rabowanego.
Alternatywą dla teorii prawno-naturalnej jest teoria utylitarystyczna. Obrońca
„demokratyzacji gospodarki” mógłby więc argumentować, że każdy prywatny właściciel
powinien liczyć się z ewentualnością bycia wywłaszczonym, jako że podobne wywłaszczenie
służyć może maksymalizacji społecznej użyteczności, pożądanej tak ze względów moralnych
jak i ekonomicznych. Niestety, piętą achillesową utylitaryzmu jest jego uderzające
podobieństwo do występujących w ekonomii neoklasycznej modeli równowagowych,
polegające na zaniżaniu, upraszczaniu bądź ignorowaniu w analizowanych scenariuszach
wymiaru czasowego oraz kwestii niepewności przyszłości. Nie odnoszę się tu już nawet do
zarzutu głoszącego, że użyteczność jest wielkością psychologiczną, mierzalną jedynie na skali
porządkowej i jedynie przez odczuwający jej wzrost lub spadek podmiot. Wynika z tego, iż
niemożliwe jest dokonywanie międzyosobowych porównań użyteczności (czego wymagałoby
ekonomiczne uzasadnienie jakiegokolwiek przymusowego zaboru bądź redystrybucji
prywatnego mienia). Mam tu raczej na myśli negatywne pokłosie utylitaryzmu wynikające ze
stwarzania niebezpiecznych precedensów, których szkodliwość objawia się w pełnej krasie
dopiero z upływem czasu.
Innymi słowy, nawet jeśli można by było obiektywnie zawyrokować, że dany akt
demokratycznie zatwierdzonej redystrybucji znacznie zwiększył całkowitą społeczną
użyteczność, prawdopodobnym następstwem akceptacji tego rodzaju działań byłaby znaczna
erozja szacunku dla praw własności, a co za tym idzie pogorszenie się klimatu dla
przedsiębiorczości, akumulacji kapitału, inwestycji i ogólnie myślenia długofalowego. W
zamian upowszechnieniu uległyby krótkowzroczność, roszczeniowość i ochota na
pasożytnicze bogacenie się cudzym kosztem. W świetle powyższych obserwacji nie wydaje
się nierozsądnym przypuszczenie, że przyjęcie podejścia utylitarystycznego w odniesieniu do
kwestii praw własności doprowadzi w dłuższej perspektywie do obniżenia się całkowitej
społecznej użyteczności. Biorąc pod uwagę miejsce intencji w piekielnym planie
budowlanym, nie jest to wcale przypuszczenie paradoksalne.
Póki co nie znajdujemy więc uzasadnienia dla demokratycznego dysponowania tym, co
niegdyś będąc bezpańskie, zostało następnie w sposób produktywny przekształcone przez
indywidualnych przedsiębiorców. Istnieje jednak osobliwy argument głoszący, iż jako że
pracownicy dowolnej firmy w sposób produktywny użytkują kapitał zgromadzony przez jej
właściciela, stają się tym samym tejże firmy współwłaścicielami i otrzymują prawo
współdecydowania o kierunku jej rozwoju. Argument ten, posiłkujący się wspomnianą
wcześniej Locke’owską zasadą uzyskiwania praw własności na drodze zagospodarowywania
zasobów niczyich, pomija fakt, iż zasada ta nie odnosi się do zasobów, które weszły już w
czyjeś posiadanie. To, jakie kompetencje decyzyjne uzyskuje użytkownik nieposiadanego
przez siebie mienia, wynika wyłącznie z umowy zawartej uprzednio pomiędzy właścicielem a
użytkownikiem. Jeśli w umowie takiej nie znalazła się żadna wzmianka dotycząca
ewentualnego współdecydowania o losie użytkowanego mienia, wówczas całość kompetencji
w tym zakresie pozostaje w ręku właściciela.
Słabą stronę wyżej opisywanego argumentu można też ukazać za pomocą następującego
reductio ad absurdum . Załóżmy, że w pierwszym scenariuszu firma produkująca dany towar
płaci właścicielowi pojazdu ciężarowego za przewóz ładunku do punktu docelowego.
Załóżmy dalej, że drugi scenariusz różni się od pierwszego tylko tym, że to firma jest
właścicielem pojazdu ciężarowego, wynajmującym kierowcę do jego obsługi. Wedle
zwolennika tezy, iż zasada Locke’owska obowiązuje nawet po produktywnym
przekształceniu danego dobra przez jego pierwszego użytkownika, kierowca powinien
uzyskać udziały w firmie w drugim, ale nie w pierwszym scenariuszu, choć to w drugim
scenariuszu firma ponosi dodatkowe koszty związane z konserwacją pojazdu, a wkład
kierowcy w operację przewozu jest dużo mniejszy.
Patrząc natomiast na czysto efektywnościową stronę omawianej tezy, należy zauważyć, że
stoi ona w całkowitej opozycji do korzyści płynących z zastosowania zasady podziału pracy.
Skuteczny przedsiębiorca nieprzypadkowo staje się głównym decydentem w założonej lub
nabytej przez siebie firmie. Jego pozycja jest rezultatem ewolucyjnego procesu oddolnej
selekcji osób najlepiej spełniających funkcje składające się na dziedzinę przedsiębiorczości:
pozyskiwanie informacji rynkowej, zdobywanie funduszy na zakup środków produkcji,
przewidywanie niepewnej przeszłości, dokonywanie rachunku ekonomicznego i budowanie
sprawnej struktury organizacyjnej. Są to funkcje kluczowe dla zaistnienia i prawidłowego
działania firmy, dla której przedsiębiorca jest tym, czym dla organizmu ludzkiego jest mózg.
Wyobraźmy sobie teraz (odrobinę personifikując), co mogłoby się zdarzyć, gdyby pozostałe
części ciała, użytkujące przecież ten sam „organiczny kapitał” co mózg, poczęły rościć sobie
prawo do współdecydowania o przebiegu procesów kognitywnych. Wyobraźmy sobie, co
mogłoby się stać, gdyby majtkowie zażądali od kapitana prawa do gremialnego kierowania
kursem okrętu. Wyobraźmy sobie, co mogłoby nastąpić, gdyby wszystkie osoby, które
dobrowolnie zatrudniły się w danej firmie na konkretnych stanowiskach – inżynierów,
technologów, robotników, sekretarzy, księgowych, menedżerów – zadeklarowały nagle, że
wszystkim im należy się część kompetencji kierowniczych. Nietrudno przewidzieć, iż we
wszystkich powyżej naszkicowanych scenariuszach skutkiem byłby chaos, rozpad dotychczas
działającej struktury organizacyjnej i w najlepszym razie bardzo znaczne straty wydajności, a
w najgorszym bankructwo przedsiębiorstwa.
Trzeba też zauważyć, że tak naprawdę każdemu zainteresowanemu przysługuje możliwość
współdecydowania o losach wybranego podmiotu gospodarczego poprzez zainwestowanie
weń własnego kapitału i zostanie udziałowcem. Demokracja obowiązuje zatem wśród tych,
którzy gotowi są podjąć obowiązki i brzemiona przedsiębiorcy, ale nie wśród tych, którzy
dobrowolnie przyjęli powinności innego rodzaju, również bardzo istotne, lecz skupiające się
wokół wypełniania poleceń, a nie ich wydawania. Podsumowując, sukces gospodarczy
możliwy jest tylko wtedy, gdy każdy wykonuje ten rodzaj pracy, na którym zna się najlepiej, i
gdy nie usiłuje ingerować w wybory tych, którzy wykonują swoje, odmienne zadania.
Na koniec należy wspomnieć, że istnieją oczywiście niepolityczne, oparte na dobrowolności,
a więc nie budzące moralnych wątpliwości formy demokratycznego zarządzania podmiotami
ekonomicznymi – w wolnym społeczeństwie, w którym nikomu nie przysługują polityczne
fawory, każdy ma możliwość swobodnego działania w organizacji o dowolnym kształcie, pod
warunkiem, że organizacja ta nie inicjuje wobec nikogo agresji. Każdy więc, kto wierzy, iż w
osobie wykonującej dowolny zawód drzemią umiejętności przedsiębiorcy i biznesowego
decydenta, może w wolnym społeczeństwie założyć kooperatyw pracowniczy bądź wstąpić
do podobnej organizacji, a następnie konkurować na równych zasadach z firmami o
wertykalnej strukturze. Demokratyczny sposób podejmowania decyzji gospodarczych jest
więc dopuszczalny (a dla osób o określonych preferencjach może być wręcz korzystny), ale
jest też wtórny wobec poszanowania dla praw własności i nie może ingerować w ich rynkowe
rozłożenie.
Inną niepolityczną i nieposiłkującą się przemocą formą demokracji jest także to, co Ludwig
von Mises określił mianem „demokracji rynkowej” , gdzie każdy ma możliwość wyrażenia
swojego głosu poprzez korzystanie lub wstrzymanie się od korzystania z usług dowolnego
oferenta. Co niezmiernie istotne, w makroskali demokratyczny charakter rynku opiera się na
zasadzie większości (w największej obfitości wytwarzane będą te dobra i usługi, na które
popyt wyraża większość), ale w mikroskali opiera się na zasadzie jednomyślności (pomyślne
przeprowadzenie każdej transakcji rynkowej wymaga zgody wszystkich uczestniczących
stron). Demokracja rynkowa jest zatem jedną wielką grą o sumie pozytywnej; dobrowolność
partycypacji w jej strukturach świadczy o tym, że wszyscy zainteresowani – tak wśród
kupujących, jak i sprzedających – preferują stan potransakcyjny od stanu
przedtransakcyjnego, co jednoznacznie znamionuje wzrost całkowitej społecznej
użyteczności.
Konkludując, wydaje się, że rację mają ci, którzy wyrażają wątpliwości względem
politycznych metod zarządzania gospodarką, choćby były to i metody demokratyczne. Z
drugiej jednak strony, z finalnych uwag zawartych w niniejszym artykule wynika, że
wszystkie użyteczne, odpolitycznione rodzaje demokracji rozkwitają tam, gdzie ekonomia
opiera się w pełni na dobrowolności, kontraktowości i szacunku dla praw własności
prywatnej. Każdy zatem, kto pragnie współuczestniczyć w nadawaniu gospodarce kierunku i
kształtu, winien czynić jak najszerszy użytek ze swej roli nie wyborczej, lecz konsumenckiej.
30 października 2009
Zgłoś jeśli naruszono regulamin