Karol May - Cykl-Ród Rodrigandów (01) Tajemnica Miksteków.rtf

(206 KB) Pobierz
Tajemnica Miksteków

Karol May

 

 

Tajemnica Miksteków

 

Cykl: Ród Rodrigandów tom 1

Wydawnictwo „Orient” 1926 r.
Tłum. Anonim


Porwani przez Komanczów

Było to jesienią roku 1847. Po rzece Rio Grande del Norte płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn, należących do różnych ras. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem ładunku z papieru, prochu i kul. Człowiek przy sterze miał ostre rysy, a przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indianina; zresztą sam strój wskazywał na przynależność do czerwonej rasy. Ubrany był w skórzaną kurtkę, skórzane spodnie ze zwisającymi z boku skalpami zamordowanych wrogów. Na nogach miał mokasyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich, z przepaski na czarnych włosach strzelały trzy orle pióra. Wszystko to świadczyło, że jest wodzem. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz, a na niej długa dubeltówka; na kolbie widocznych było sporo nacięć — rejestr zabitych z niej wrogów. U pasa świecił tomahawk i obosieczny nóż do skalpowania. Na szyi miał jeszcze kalumet, a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Ta broń, tak rzadko przez czerwonoskórych używana, wskazywała, że utrzymywał ścisły kontakt z cywilizowanym światem. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie pochłoniętego swoją pracą, ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że spod opuszczonych powiek uważnie śledzi brzeg rzeki.

Towarzysz jego natomiast należał do białej rasy. Był rosły, wysoki, dobrze zbudowany, a twarz zdobiła długa, jasna broda. I on miał na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ubrany był ponadto w niebieską kamizelkę i myśliwską kurtkę tego samego koloru, a na głowie miał kapelusz filcowy o szerokim rondzie, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie. Kapelusz stracił formę i wypłowiał.

Mężczyźni wyglądali na niecałe trzydzieści lat. Obydwaj nosili ostrogi, co świadczyło, że do łodzi zeszli prosto z koni.

Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki, niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Błyskawicznie, jeszcze parskanie nie ucichło, a już leżeli na dnie łodzi, aby z brzegu nikt ich nie dojrzał.

 Shli! — wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla Indianin.

 Stoi gdzieś niedaleko — dopowiedział biały. — Zwietrzył nas! Tylko kto na nim jedzie?

 Nie jest to ani Indianin, ani biały — zauważył myśliwy. — Człowiek doświadczony nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu, wysiądźmy i podkradnijmy się do niego.

 Porzucając łódź? — zapytał Indianin. — A jeżeli to wrogowie, którzy chcą zwabić nas na brzeg i pozabijać?

 Przecież mamy broń!

 Niech lepiej mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.

 Zgoda.

Łódź przybiła do brzegu. Indianin wyszedł na ląd, biały pozostał w łodzi, trzymając broń w pogotowiu. Po kilku minutach Apacz wrócił.

 No i co?

 Jakiś biały człowiek śpi tam, pod krzakiem.

 Czy to myśliwy?

 Ma tylko nóż przy sobie.

 W pobliżu nie ma nikogo?

 Nie widziałem.

 A więc chodźmy tam.

Mężczyzna wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swoją strzelbę, wyciągnął oba rewolwery. Tak uzbrojony poszedł za Indianinem. Droga była krótka Obok śpiącego stał koń przywiązany do drzewa, osiodłany na sposób meksykański. Śpiący ubrany był w meksykańskie spodnie, rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i niebieską kurtkę, przerzuconą przez plecy na modłę husarską. Spodnie z koszulą łączyła żółta chustka, zawiązana jak pas. Przy pasie, oprócz noża, nie było żadne broni. Na głowie miał żółte sombrero. Spał tak twardo, że nie poruszył się, gdy Indianin i biały podeszli do niego.

 Halo, chłopcze, wstawaj! — zawołał myśliwy, klepiąc śpiącego po ramieniu.

Chłopiec obudził się, skoczył na równe nogi, wyciągną nóż.

 Do diabła, czego chcecie? — zapytał, mrużąc jeszcze na wpół sennie powieki.

 Przede wszystkim musimy wiedzieć, kim ty jesteś.

 A kim wy jesteście?

 Mam wrażenie, że się boisz tego czerwonoskórego Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Unger, a mój towarzysz to Shosh–in–lit, wódz Apaczów Jicarilla.

 Shosh–in–lit? W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.

 A więc kim jesteś?

 Jestem vaquero

 U kogo służysz?

 Służę po tamtej stronie rzeki, u hrabiego Rodrigandy.

 W jaki sposób dostałeś się tutaj?

 To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.

 Czyżby? Ścigają cię Komanczowie, a ty tymczasem śpisz sobie najspokojniej?

 A cóż mam robić, skoro padam ze zmęczenia?

 Gdzie ich spotkałeś?

 Stąd na północ, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich sześćdziesięciu.

 Do diabła! Czyście walczyli?

 Tak. Napadli na nas niespodzianie. Większość mężczyzn pomordowali, kobiety wzięli z sobą. Nie wiem, ilu naszych oprócz mnie uszło z życiem.

 Skąd przybywasz i dokąd jedziesz?

Vaquero nie był rozmowny, trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie.

 Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po dwie damy, które tam były z wizytą.

 Ależ Rio Pecos wcale nie leży po drodze.

 Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, urządziliśmy sobie małą wycieczkę do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.

 Co to za damy?

 Seniorita Arbellez i Indianka Karia.

 Kim jest seniorita Arbellez?

 Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbelleza.

 A Karia?

 To siostra Tecalty, wodza Miksteków. Shosh–in–lit słuchał uważnie.

 Siostra Tecalty? — zapytał. — Tecalto jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Siostra jego nie może pozostawać w niewoli. Czy mój biały przyjaciel pojedzie ze mną, by ją uwolnić?

 Przecież nie macie koni — wtrącił vaquero.

Indianin obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.

 Niedźwiedzie Serce ma konia, gdy go potrzebuje W ciągu godziny ukradnę konia tym psom Komańczom

 A to byłaby heca!

 Kiedy was napadnięto? — zapytał Unger.

 Wczoraj wieczorem.

 Jak długo tutaj spałeś?

 Nie dłużej niż kwadrans.

 W takim razie Komanczowie przybędą już wkrótce.

 Do licha!

 Jesteś vaquerem, a nie znasz obyczajów wojowników indiańskich? Jakie mają twoim zdaniem zamiary wobec kobiet? Czy porwali je, by zażądać okupu?

 Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony; są bardzo piękne.

 Słyszałem, że kobiety Miksteków słyną z urody. Komanczowie będą więc starali się zatrzeć za sobą ślady. Czy wszyscy mieli konie?

 Tak jest.

 W takim razie zaraz tu będą. Zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tym, że będą cię ścigać na koniach? Dlaczego położyłeś się spać?

 Byłem zmęczony.

 Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?

 Woda głęboka. Koń by utonął…

 Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Czyś głodny?

 Jak wilk!

 No to chodź do łodzi! Ale najpierw zaprowadź konia głębiej w krzaki, by go nikt nie mógł zobaczyć.

Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki. Gdy najadł się do syta, Unger podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernanda Rodrigandy, położonej między Kordylierami Coahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która oddziela Meksyk od Teksasu.

Po jakimś czasie Unger opuścił łódź i wdrapał się na górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, zawołał:

 Oho, już są tutaj! Omal nie było za późno! Indianin zjawił się natychmiast u jego boku.

 Sześciu jeźdźców — zauważył.

 To znaczy, że na każdego z nas po trzech — dodał Unger, nie pomyślawszy nawet ani przez chwilę, aby vaquero mógł również stanąć do walki.

 Kto bierze konia? — zapytał Niedźwiedzie Serce.

 Ja — odpowiedział Unger. Indianin rzekł jeszcze:

 Nikt z nich nie powinien ujść żywy! Unger zwrócił się do chłopca:

 Więc masz przy sobie tylko nóż? W takim razie nie będziesz nam pomocny. Zostań w łodzi, ja zaś wezmę twojego konia.

 A jeżeli go zabiją? — wyjąkał przerażony chłopak.

 Głupstwo, zdobędziemy sześć innych na jego miejsce!

Vaquero został więc w łodzi. Indianin z białym udali się na miejsce, gdzie nie tak dawno znaleźli śpiącego pastucha. Tam stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali.

Jeźdźcy zbliżali się szybko. Widać już było ich ubiór i broń.

 Tak, to psy Komańcze! — powiedział Niedźwiedzie Serce. — Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!

Kornanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali galopem. Minuta, dwie dzieliły ich od zarośli.

 Te psy nie mają rozumu, nie umieją myśleć.

 Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.

Indianin podniósł strzelbę. To samo uczynił Unger. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich jeszcze dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Teraz Unger wskoczył na konia i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli nawet pomyśleć o ucieczce, gdy traper już był przy nich. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz Unger dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.

Cała walka trwała zaledwie kilka minut. Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.

Po chwili przybiegł na brzeg vaquero.

 Do licha, ależ to zwycięstwo! — cieszył się.

 Drobiazg. Co to dla nas sześciu Komanczów — bagatelizował Unger. — Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż robić? Te zbóje nie zasługują na lepszy los!

Zabrano broń zabitych, a Indianin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzeki.

 Co teraz? — zapytał Unger.

 Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.

 Czy weźmiemy chłopca?

Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykanina lekceważącym spojrzeniem, po czym rzekł:

 Jak uważasz. — Chcę iść z wami — prosił pastuch.

 Nie sądzę, byś nam był potrzebny, bohaterem nie jesteś — powiedział Unger.

 Przecież nie miałem broni.

 Ale wczoraj także uciekłeś.

 Tylko dlatego, żeby sprowadzić pomoc.

 Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, gdzie was napadnięto?

 Tak.

 Więc zabierzemy cię z sobą. — Czy mogę wziąć broń?

 Naturalnie. Weź i konia, ale nie swojego, zostawimy go tutaj, jest zbyt zmęczony.

Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili i wyruszyli w drogę.

Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez prerię, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.

 Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce jadący na czele — Indianie!

Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.

 Co widzi mój biały brat? — zapytał Indianin.

 Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.

 Czy są wśród nich kobiety?

 Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.

Indianin skinął głową.

 Trzeba się ukryć — rzekł Unger. — Zapewne oprócz naszego vaquera uciekli i inni. Indianie oczywiście szukają ich. Ci; którzy będą wracać z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. Zostań przy koniach! — zwrócił się do chłopca. — My musimy zatrzeć ślady.

Powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów wyszukali wzgórze pokryte gęstym lasem i tam ukryli się wraz z końmi.

Nadeszła noc. Cała trójka cierpliwie oczekiwała północy, najlepszej pory dla zwiadu.

 Czy pomyślałeś już, jak powinniśmy postąpić? — zapytał biały Indianina.

 Tak. Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zamordujemy strażników, poprzecinamy więzy, którymi są skrępowani jeńcy, i uprowadzimy ich. Howgh!

 Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.

 Ale vaquera zostawimy, prawda?

 Tak jest. Będzie pilnował koni.

 Więc zaczynajmy!

Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem chłopcu odpowiednie polecenia.

Noc była ciemna. Dolinę rozjaśniało jedynie słabe światełko obozowego ogniska. Wokół niego spali Komanczowie, a obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.

Indianin szepnął:

 Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.

 Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety. Po tych słowach rozstali się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin