Karol May - Cykl-El Gambusino (3) Skarb Inków.rtf

(890 KB) Pobierz
Skarb Inków

Karol May

 

 

 

Skarb Inków

 

Das Vermächtnis des Inka

Przeł. Barbara Tarnas


Espada

 

 Corrida de toros, corrida de toros! — rozlegało się z ust nawoływaczy, którzy przystrojeni barwnymi szarfami i kokardami ciągnęli ulicami Buenos Aires.

Corrida de toros był to temat, który omawiano szczegółowo we wszystkich gazetach miasta, corrida de toros była przedmiotem rozmów we wszystkich lokalach publicznych i prywatnych mieszkaniach.

Corrida de toros, walka byków, to słowa, które budzą entuzjazm każdego Hiszpana i tych, którzy w żyłach mają choć kroplę hiszpańskiej krwi. Miłośnik corridy nic sobie nie robi z zastrzeżeń przeciwników jego ulubionego widowiska, którzy udowadniają, że jest ono naganne nie tylko ze względów moralnych, ale i rozmaitych innych.

Pędzi do cyrku, by wrzeszczeć triumfalnie na całe gardło na widok dręczonych zwierząt i szaleje z zachwytu, kiedy potężny byk rozpruwa brzuch konia albo nadziewa na rogi toreadora.

Tak, corrida de toros! Jakże długo nie widziano już w Buenos Aires walki byków; jak dawno nie słyszano na Plaza de toros rżenia koni, ryku byków, okrzyków walczących oraz radosnych wybuchów publiczności! Minęło już wiele lat od ostatniej walki byków. A winę ponosiły te parszywe stosunki polityczne w kraju.

Wojna, w którą Lopez, dyktator Paragwaju, wciągnął konfederację argentyńską, kosztowała dotąd tę ostatnią czterdzieści milionów peso i pięćdziesiąt tysięcy istnień ludzkich, nie licząc dwustu tysięcy ofiar, które pochłonęła przywleczona wraz z wojną cholera. Wtedy nie było co myśleć o widowiskach. Armia argentyńska wciąż przegrywała z Lopezem, ale w ubiegłym tygodniu odniosła znaczne zwycięstwo. Świętowano je w Buenos Aires iluminacjami i uroczystymi pochodami i, by zaskarbić sobie przychylność ludzi, nowo wybrany prezydent Sarmiento skorzystał z okazji i dał zezwolenie na walkę byków.

Chociaż na przygotowania pozostało niewiele czasu, sprzyjające okoliczności wskazywały, że ta corrida de toros będzie niezwykle emocjonująca. Buenos Aires posiadało bowiem licznych toreadorów, którzy wyrobili sobie nazwisko i żaden z nich dotychczas nie doznał porażki. Przepełnieni wzajemną zawiścią, aż się palili do walki, aby pokazać, który z nich jest najlepszy. Ale oto zgłosił się jakiś obcy; Hiszpan z Madrytu, który od kilku dni przebywał w hotelu „Labastie” i poprosił, aby wolno mu było ubiegać się o nagrodę. Kiedy wymienił swoje nazwisko, panowie z komitetu organizacyjnego bardzo chętnie udzielili mu zezwolenia, był to w końcu nie byle kto, tylko senior Crusada, słynny w całym królestwie Hiszpanii espada:

Wiadomość o tym wprawiła mieszkańców miasta w podniecenie, ale wkrótce okazało się, że to jeszcze nie wszystko. Zgłosiło się mianowicie jeszcze dwóch seniores, których chęć przystąpienia do walki wzmogła podniecenie. Jeden z nich był właścicielem wielkich stad bydła. Przed laty, nie bacząc na koszty, sprowadził wiele północnoamerykańskich bizonów, by spróbować skrzyżowania ich z rodzimą rasą byków. Te potężne zwierzęta okazały się jednak tak dzikie i nieposkromione, że właściciel postanowił je zastrzelić. Zaproponował, że najsilniejszego spośród nich dostarczy za darmo na walkę.

Drugi senior był właścicielem hacjendy w okolicy San Nicolas. Jego peoni, chcąc złapać jaguara, który przetrzebił mu stada owiec, założyli wnyki i tak im się poszczęściło, że złapali drapieżnika nawet nie zranionego. Nie zabito jaguara, chcąc go sprzedać, a teraz hacjendero oświadczył, że sprowadzi tu zwierzę, by sprezentować go komitetowi.

Nietrudno sobie wyobrazić, że obecność słynnego toreadora oraz perspektywa walki z bizonem i jaguarem były ogromnie ważne nie tylko dla publiczności, ale przede wszystkim dla tutejszych toreadorów. Toreadorzy albo toreros — słowo to pochodzi od toro, byk dzielą się na poszczególne grupy, z których każda ma do wykonania własne zadanie. Tak więc są to picadores, którzy drażnią byka oszczepami, pozostając na koniach. Następnie banderilleros, którzy — jeśli picador znajdzie się w niebezpieczeństwie — mają za zadanie odwrócić od niego uwagę byka za pomocą kolorowych szarf i skierować ją na siebie, a potem wbić mu w kark cienkie pręty zaopatrzone w zakrzywione haki, banderillos. Wreszcie espada, właściwi zawodnicy, którzy muszą dobić byka mieczem. Nazwa ta pochodzi od słowa espada, miecz: Espados nazywają się inaczej matadores, od słowa matar, zabijać i obowiązkiem ich jest zadać bykowi cios ostateczny; jeśli nie został trafiony śmiertelnie, ale już padł.

Jak wspomniano, nawoływacze przemierzali ulice Buenos Aires, by ogłosić, że jutro odbędą się walki byków. Było to wieczorem. Kto mógł, zamykał swój sklep, by udać się do kawiarni lub do confiterii i tam porozmawiać o wydarzeniach dnia. Confiterias to lokale, w których spożywa się jedynie lody i ciastka.

„Cafe de Paris”, uznana za najwytworniejszą kawiarnię w Buenos Aires, była tak przepełniona gośćmi, że trudno byłoby w niej znaleźć wolne miejsce. Panowało tam duże ożywienie, zwłaszcza przy jednym stoliku, do którego wciąż zwracały się oczy obecnych, gdyż siedzieli przy nim trzej argentyńscy espadas, którzy nazajutrz mieli udowodnić swą odwagę. Choć wobec siebie pełni zawiści, byli zgodni w twierdzeniu, że komitet popełnił niewybaczalny błąd, dopuszczając do walki Hiszpana. Postanowili uczynić wszystko, by odebrać mu dotychczasową sławę. Jeden z nich, który najwięcej się chełpił, oświadczył, że już pierwszym ciosem powali południowoamerykańskiego bizona. Zaproponował nawet obecnym, by poszli z nim o zakład, że słowa dotrzyma.

Obok, przy innym stoliku, siedziało czterech wytwornie ubranych panów. Zwłaszcza jeden rzucał się w oczy. Był olbrzymem i choć mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiątkę, jego gęsta długa broda była biała jak śnieg. Włosy miał również siwe. Mocno opalona twarz wskazywała, że to gauczo lub w ogóle człowiek, który przebywa tylko na wolnym powietrzu, na pampasach lub nawet w dzikich ostępach, lecz eleganckie, uszyte wedle najnowszej paryskiej mody ubranie świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. Trzej jego współbiesiadnicy byli również mocno opaleni. Jeden z nich zwrócił się do niego ze słowami:

 Słyszałeś tego samochwałę, Carlosie?

Brodacz tylko skinął głową.

 I co ty na to?

Zapytany wzruszył ramionami, a po jego poważnej twarzy przemknął lekceważący uśmieszek.

 Jestem całkowicie twojego zdania — ciągnął tamten. — Trzeba mieć nie byle jakie umiejętności, by tutejszego toro dobić mieczem, zanim osłabnie. A ty wiesz lepiej od nas, co to znaczy bizon północnoamerykański, bo przecież przebywałeś tam dwa lata i polowałeś na bizony. Tan espada nie będzie chyba w stanie dotrzymać obietnicy.

 I ja tak sądzę. Bizona nie zabija się słowami.

Powiedział to głośniej, niż zamierzał. Espada to usłyszał, zerwał się, podszedł i rzekł niemal rozkazującym tonem:

 Senior, czy zechce mi pan zdradzić, jak się nazywa?

Siwobrody zmierzył go wzrokiem nad wyraz obojętnym i odparł:

 Czemu nie; jeśli przedtem poznam pańskie nazwisko.

 Moje nazwisko jest szeroko znane, jestem Antonio Perillo.

Na te słowa oczy olbrzyma na chwilę zabłysły, ale zaraz przymknął powieki i rzekł takim samym tonem jak przedtem:

 Nazywam się Hammer.

 Czy to niemieckie nazwisko?

 Tak.

 Czy jest pan Niemcem?

 Owszem.

 Więc niech pan trzyma język za zębami, kiedy idzie o tutejsze sprawy. Jestem porteno, rozumie pan?

Wypowiedział to słowo z naciskiem i spojrzał przy tym dumnie z góry na tamtego. Portenos — tak nazywają siebie rodowici mieszkańcy kraju. Jeśli espada sądził, że tym słowem wywrze wrażenie, to się pomylił, gdyż olbrzym jakby nie wiedział, co to słowo oznacza i espada ciągnął coraz gniewniej.

 Wyraził się pan o mnie z lekceważeniem. Czy zechce pan cofnąć te słowa?

 Nie. Powiedziałem, że bizona nie zabija się słowami, a ponieważ jestem Niemcem, zawsze wiem, co mówię.

 Caramba! To niesłychane! Ja, najsłynniejszy espada w tym kraju, mam pozwolić, by szydził ze mnie Niemiec! Co pan na to powie, jeśli wyzwę pana na szpady?

 Nic, ponieważ nie warto o tym mówić — odparł Hammer, odchylając się na krześle i rzucając na espadę spojrzenie, które bynajmniej nie wyrażało obawy.

To wzburzyło tamtego jeszcze bardziej. Z błyszczącymi od gniewu oczami podszedł o krok bliżej, podniósł ramię jakby do uderzenia i zawołał:

 Co, nie chce pan cofnąć swej obelgi i dać mi satysfakcji?

 Nie.

 Dobrze, więc naznaczę pana jako pozbawionego czci tchórza.

Ma pan!

Chciał uderzyć Niemca pięścią w twarz, ale ten zapobiegł uderzeniu, szybko się zerwał, wziął espadę za ramiona i cisnął nim o ścianę, aż zadudniło.

Wszyscy goście zerwali się z miejsc, by zobaczyć, co się teraz stanie.

Espada ubrany był według francuskiej mody, a więc należało się spodziewać, że nie ma przy sobie broni. On jednak szybko się zerwał, sięgnął pod surdut, wyciągnął długi nóż i z rykiem wściekłości rzucił się na Niemca. Tan nie cofnął się ani o cal, chwycił szybkim ruchem rękę trzymającą nóż i tak silnie przycisnął espadę, że ten z okrzykiem bólu upuścił broń. Potem rozkazał groźnie:

 Daj spokój, Perillo! Nie ze mną w ten sposób. Znajdujemy się w Buenos Aires, a nie w Salina del Condor. Zrozumiano?

Przy tych słowach przeszył przeciwnika tak ostrym wzrokiem, jak gdyby chciał zajrzeć w głąb jego serca. Perillo cofnął się i z przerażeniem spoglądał na mówiącego. Zbladł jak płótno, oczy mu migotały niepewnie, a głos drżał, kiedy powiedział;

 Salina del Condor? Nie wiem, co to znaczy.

 Wiesz aż nazbyt dobrze, widzę to po tobie.

 Nie wiem, o czym pan mówi: Nie chcę mieć z panem nic do czynienia.

 Masz po temu wszelkie powody, Perillo!

Sięgnął do kieszeni, rzucił na stół kilka papierowych peso, by zapłacić za konsumpcję, zdjął kapelusz z haka i poszedł do drzwi. Nikt nie odważył się go zatrzymać. Kiedy wstał, wszyscy ujrzeli, że z tym goliatem lepiej nie zaczynać. Jego trzej towarzysze poszli za nim.

Kiedy drzwi się na nimi zamknęły; espada znów nabrał odwagi.

Zwrócił się do swoich towarzyszy, by załagodzić porażkę, ponieważ jeden z nich zawołał szyderczo:

 Co za hańba, Perillo! On cię przewrócił!

 Biegnij więc za nim i oddaj mu! Z takim olbrzymem nikt nie wygra!

 Możliwe. Ale mówił do ciebie „ty”. A ty pozwoliłeś na to, sam mówiąc mu „pan”.

 Wcale tego nie zauważyłem.

 A co znaczy to Salina del Condor? Co on miał na myśli?

 Skąd mam wiedzieć? Ten Niemiec cierpi na jakieś urojenia.

Przecież wiecie, że wszyscy Niemcy są trąceni. Dajmy temu spokój.

Zapewne nie skończono by z tym tematem, ale właśnie wszedł ktoś, kto przyciągnął oczy wszystkich. Był to gauczo, tak mały i cherlawy, jakiego żaden z obecnych jeszcze w życiu nie widział. Człowieczek ten miał na sobie białe, szerokie spodnie, sięgające do kolan i czerwoną bawełnianą chiripa. Jest to koc, który mieszkańcy pampasów owijają na ukos dookoła bioder, podciągają z przodu i z tyłu, a potem okręcają wokół ciała w talii. Rękawy koszuli, równie śnieżnobiałej jak spodnie, mały człowieczek zakasał za łokcie, tak, że przedramiona miał odkryte. Nad pasem przewiązana była czerwona szarfa, której końce zwisały po bokach. Równie czerwone poncho okrywało górną połowę ciała.

Na nogach miał buty, jakie zwykli nosić gauczo. Aby wykonać takie buty to, podczas zarzynania konia ściąga się skórę z jego pęcin, ale się jej nie wyprawia, tylko ciepłą wkłada do wrzątku, by łatwiej było zeskrobać sierść. Kiedy skóra jest jeszcze mokra, wciąga się ją na nogi jak pończochy i czeka, aż wyschnie i w ten sposób otrzymuje się odporne na niepogodę obuwie, którego co prawda nigdy już nie można zdjąć. Nosi się je tak długo, aż spadną z nóg. Oczywiście osłonięte są tylko podudzia i wierzchy stóp. Palce natomiast wystają, podeszwa także jest bosa. Gauczo, który nosi takie obuwie, chodzi więc boso, jeśli w ogóle chodzi. Najczęściej bowiem porusza się tylko wówczas, kiedy jest we własnej chacie, poza tym zawsze siedzi na koniu. Palce nóg muszą być bose ze względu na strzemiona, bo te są tak małe, że wchodzi do nich tylko duży palec. Za to ostrogi, które gauczo zwykle nosi, są ogromne. Ten mały mężczyzna miał na głowie szary filcowy kapelusz, z którego zwisał chwościk, a pod nim jedwabną, czerwoną chustkę. Chustkę nosi gauczo pod kapeluszem, by chronić kark przed żarem słonecznym. Chustka daje również ochłodę podczas jazdy konnej, bo wiatr wydyma ją i chłodzi kark. U pasa pod szarfą przybysz miał długi nóż i pistolet, a na ramieniu podwójną flintę, która była niewiele krótsza od niego samego. W rękach trzymał dwie książki.

Ta ostatnia okoliczność zwróciła szczególną uwagę. Gauczo z książkami! Tego jeszcze nigdy nie widziano. W dodatku był on gładko ogolony, co także wydało się dziwne. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę przy drzwiach i pozdrowił wszystkich głośnym buenos dias! Potem podszedł do stolika, który właśnie się zwolnił, usiadł, otworzył obie książki i zaczął gorliwie je studiować. Były to dwa traktaty Królewskiej Akademii Nauk w Berlinie Daltona i Weissa.

Panujący hałas ucichł. Mały zaskoczył zebranych, nie wiedzieli, co o nim sądzić. Ale jego to nic nie obchodziło. Nawet tego nie zauważył; był pogrążony w czytaniu i wcale mu nie przeszkadzało, kiedy znów odniosły się głosy i rozpoczęto na nowo rozmowy o walce byków. Tylko kiedy kelner, równie mały jak obcy przybysz, podszedł i zapytał, co mu podać, gość spojrzał i najczystszym hiszpańskim zapytał:

 Czy mogę dostać piwo? Mam na myśli cerevisia, jak to się nazywa po łacinie.

 Tak, senior. Mamy piwo, sześć peso butelka.

 Proszę mi przynieść butelkę ampulla, czyli po łacinie lagoena.

Kelner spojrzał na niego ze zdziwieniem, przyniósł butelkę oraz szklankę i nalał do pełna. Gość jednak nie pił, nie odrywał się od książek. Przestano się więc nim interesować, z wyjątkiem jednej osoby — Antonia Perilly. Ten nie spuszczał z niego oka, wydawało się, że nawet w myślach się nim zajmuje. Wreszcie wstał, podszedł, ukłonił się i rzekł uprzejmie:

 Przepraszam, senior! My chyba się znamy?

Mały gauczo oderwał się od swojej lektury, wstał i odparł równie uprzejmie:

 Bardzo mi przykro, senior, ale muszę stwierdzić, że pan się myli. Nie znam pana.

 Wobec tego musi pan mieć powód, aby temu zaprzeczyć. Jestem przekonany, że spotkaliśmy się nad rzeką.

 Nie, bo wcale tam nie byłem. Jestem dopiero od tygodnia w tym kraju i przez ten czas nie ruszałem się ani na krok z Buenos Aires.

 Czy wolno zapytać, gdzie pan mieszka?

 W Jöterbogk, które pisze się także Jöterbog lub Joterboch. Dotąd pozostaje nie rozstrzygnięte, jak właściwie należy pisać tę nazwę. Ja zdecydowałem się na Jöterbogh:

 Ta miejscowość w ogóle nie jest mi znana. Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi swoje nazwisko?

 Chętnie. Nazywam się Morgenstern, doktor Morgenstern.

 A kim pan jest?

 Jestem uczonym.

 A czym się pan zajmuje?

 Zoologią, senior. Obecnie przybyłem do Argentyny, by odszukać glyptodonta, megatherium i mastodonta.

 Nie rozumiem, co pan mówi. Nigdy tych słów nie słyszałem.

 To pancernik olbrzym, leniwiec olbrzym i słoń olbrzym.

Espadzie wydłużyła się mina, spojrzał na małego człowieczka badawczo, następnie zapytał:

 A gdzie zamierza pan szukać tych zwierząt?

 Oczywiście na pampasach, niestety, nie mogę jeszcze dokładnie stwierdzić, czy żyły one w dyluwium czy wcześniej.

 Dyluwium? Rozumiem, senior! Używa pan niezrozumiałego języka, aby podkreślić, że jestem natrętny.

 Ten język wcale nie jest taki niezrozumiały. Niech pan zajrzy do obu tych książek. Ich autorzy są znawcami dyluwium! Weiss i Dalton, na pewno pan o nich słyszał i…

 Nie, nie słyszałem — przerwał mu toreador. — Nie znam tych panów. Ale co się tyczy pana, to w dalszym ciągu twierdzę, że pana znam, i to lepiej, niż się panu zdaje. Niech się pan przyzna, że strój, jaki pan ma na sobie, to przebranie.

 Przebranie? Jeśli mam być szczery, to ostatnio rzadko chodzę ubrany jak gauczo.

 Ale jeździ pan konno wspaniale, widziałem.

 Myli się pan, senior. Co prawda raz jeden miałem okazję dosiąść konia, po łacinie equus, ale to, co łacinnik określa jako equo vehi, mianowicie sztuka jeździecka, pozostało dla mnie prawie obce.

Perillo pokręcił głową. Uśmiechnął się dyplomatycznie i rzekł z ukłonem:

 Nie będę się panu dłużej narzucał, senior, ponieważ każde pańskie słowo mówi mi, że pragnie pan pozostać nie rozpoznany.

Zechce pan łaskawie wybaczyć moją natarczywość! Jestem przekonany, że nadejdzie dzień, kiedy zrzuci pan maskę!

Wrócił do swego stolika. Czerwony gauczo pokręcił głową, usiadł i mruknął:

 Maska! Zrzucę maskę! Ten senior jest najwidoczniej bardzo roztargniony.

Potem pochylił się nad swymi książkami. Ale wkrótce znów mu przeszkodzono, bo kelner, który stał w pobliżu i słyszał tę rozmowę, podszedł i rzekł:

 Senior, nie chce pan się napić? Szkoda piwa, nie powinno stać tak długo otwarte.

Gauczo spojrzał na niego, ujął szklankę, wypił łyk; potem rzekł życzliwie:

 Dziękuję, senior. Należy się przyzwyczaić, że czasem przy tym co konieczne, człowiek zapomina o przyjemnym. Ale picie, po łacinie bibere, jest nie tylko przyjemne, lecz też konieczne.

Chciał czytać dalej ale spostrzegł, że kelner jeszcze stoi, więc zapytał:

 Czy ma pan jeszcze jakąś uwagę, senior?

 Jeśli pan pozwoli, tak. Mówił pan przedtem o Jöterbogh. Czyżby pan był Niemcem?

 Owszem, świadczy o tym moje nazwisko, Morgenstern. Gdybym był Rzymianinem, może po łacinie nazywałbym się Iubar.

 Ogromnie mnie to cieszy, senior. Czy mogę rozmawiać z panem po niemiecku

 Po niemiecku? Czy pan jest Niemcem?

 Oczywiście! Urodziłem się w Stralau pod Berlinem, a więc jestem pańskim rodakiem, doktorze. Bo przedtem usłyszałem, że jest pan doktorem.

 Ze Stralau! Kto by pomyślał! Sądziłem; że jest pan Argentyńczykiem. A w jaki sposób trafił pan tutaj?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin