Roberts Nora - Księstwo Cordiny 04 - Arystokraci.rtf

(454 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

ARYSTOKRACI

PROLOG

Była księżniczką. Dobrze urodzoną, odpowiednio skoligaconą i starannie wychowaną. Nienaganną w obejściu, sposobie wysławiania się oraz manierach. Mogła śmiało uchodzić za wzór pewnej siebie, uroczej młodej damy. Prawdziwy ideał, na dodatek podany w efektownej oprawie.

Takich właśnie przymiotów oczekiwano od członków rodziny książęcej, zwłaszcza gdy występowali publicznie. Księżniczka wiedziała o tym. Wielka impreza charytatyw­na w Waszyngtonie była wydarzeniem ze wszech miar publicznym, dlatego księżniczka starała się jak najlepiej wypełnić swe obowiązki. Z czarującym uśmiechem ści­skała dłonie ludzi, którzy dzięki grubym portfelom kupili sobie przywilej otarcia się o wielki świat.

Co jakiś czas spoglądała na swą matkę, Jej Książęcą Wysokość Gabriellę de Cordina, która z godną poza­zdroszczenia wprawą odgrywała swoją rolę. Zdawało się, że wszystko przychodzi jej bez wysiłku, ale księżniczka doskonale wiedziała, jak wiele ciężkiej pracy włożyły obie z matką w przygotowanie tej uroczystości.

Widziała ojca - pełnego spokoju i wciąż bardzo przystojnego - oraz brata, który tego wieczoru pełnił rolę jej towarzysza. Obaj ze swobodą obracali się pośród tłumu gości, wśród których było wielu polityków oraz ludzi znanych i zamożnych.

Gdy nadszedł czas występów, Jej Książęca Wyso­kość Camilla de Cordina zajęła swoje miejsce. Uczesa­na w misternie pleciony kok, pokazywała długą szyję, na której iskrzyły się szmaragdy. Czarna suknia eleganc­kim krojem podkreślała jej wiotkość, która, o czym do­brze wiedziały obie z krawcową, zaczynała być niepo­kojąca. Księżniczka zupełnie straciła apetyt.

Twarz miała spokojną i sprawiała wrażenie osoby odprężonej i zadowolonej z siebie. Tylko gdy przymy­kała oczy, wściekły ból głowy powodował, że pod pie­kącymi powiekami widziała purpurowe plamy. Była księżniczką. I kobietą na skraju wyczerpania.

Biła brawo. Uśmiechała się. Śmiała.

Zbliżała się północ - księżniczka była na nogach od osiemnastu godzin - gdy matce udało się wreszcie za­mienić z nią kilka słów.

- Kochanie, źle dziś wyglądasz. - Matczyne oczy z niepokojem badały wyraźne ślady wycieńczenia. Gdy szło o dzieci, księżna Gabriella miała wyjątkowo bystry wzrok.

- To nic poważnego. Jestem trochę zmęczona.

- Idź już. Wracaj do hotelu. I nie próbuj ze mną dyskutować - szepnęła córce do ucha. - Za ciężko pra­cujesz. Żałuję, że nie wysłałam cię na naszą farmę.

- Tak wiele było do zrobienia.

- Owszem, ale ty już dawno wykonałaś plan. Powie­działam Marian, żeby uprzedziła ochronę i wezwała szofera. My z ojcem też niedługo wychodzimy. - Księż­na dyskretnie spojrzała przez ramię i poszukała wzro­kiem syna. Znalazła go u boku popularnej piosenkarki, której towarzystwo najwyraźniej przypadło mu do gu­stu. - Czy chcesz, żeby Kristian pojechał z tobą?

- Nie, spójrz, jak dobrze się bawi. Zresztą lepiej, żeby­śmy wyszli osobno. - I dyskretnie, dodała w myślach.

- Amerykanie bardzo cię lubią. Może nawet za bar­dzo. - Gabriella pocałowała córkę w policzek. - A teraz idź już, odpocznij. Porozmawiamy rano.

Nie dane jej było wymknąć się niepostrzeżenie. Nie pomogły zabiegi ochrony, podstawiony na przynętę sa­mochód i wychodzenie tylnymi drzwiami. Wścibscy fotoreporterzy i tak ją wytropili. Ledwie zdążyła zrobić krok w czarną noc, oślepiły ją flesze, ogłuszyły wrzaski, przeraził las rąk wyciągających się w jej stronę. Kolana ugięły się pod nią, przerażona poczuła, że ochroniarze popychają ją w stronę samochodu.

Ogarnięta paniką biegła otoczona agentami ochrony. Było jej bardzo gorąco, ludzie tak się wokół stłoczyli, że zabrakło jej powietrza. Pewnie dlatego ogarnęły ją mdłości. Czuła się chora, słaba i przestraszona jak dziecko. Nie wiedziała, czy straciła równowagę, czy wepchnięto ją, czy też sama wsiadła do samochodu.

Ktoś szybko zatrzasnął drzwi. Pokrzykiwania tłumu przypominały teraz ryk fal, od których oddzielała ją bezpieczna bariera ze szkła i stali. Strumień chłodnego powietrza z klimatyzatora sprawił, że zaczęła dygotać. Zamknęła oczy.

- Wasza Wysokość? Dobrze się pani czuje? Zaniepokojony głos docierał do niej jak przez mgłę.

- Tak. Czuję się dobrze. Wszystko w porządku. Wiedziała, że to nieprawda.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bez względu na to, co miało zostać powiedziane, decyzja nie była podjęta pod wpływem impulsu. Jej Książęca Wysokość Camilla de Cordina nie była kobie­tą impulsywną.

Była natomiast zdesperowana. Desperacja, co sama musiała przyznać, narastała w niej od miesięcy, by podczas owej gorącej, parnej, nieskończenie długiej czerwcowej nocy osiągnąć punkt krytyczny. Rozwrzeszczana horda paparazzich, która otoczyła ją, gdy próbowała opuścić galę, spełniła rolę kropli przepełniającej czarę. I choć ochrona skutecznie ją osłoniła, gdy zachowując resztki godności chowała się do limuzyny, w jej głowie wibrował ogłuszający krzyk: Pozwólcie mi oddychać. Na miłość boską, zo­stawcie mi trochę przestrzeni.

Kiedy dwie godziny po tym incydencie nerwowo krążyła po swym apartamencie, z którego widać było migoczące w dole światła Waszyngtonu, wciąż czuła złość, wzburzenie i frustrację. Nie dalej jak trzy godziny drogi na południe znajdowała się farma, na której spę­dziła część swego dzieciństwa. Kilka tysięcy kilome­trów na wschód, po drugiej stronie oceanu, leżało mi­niaturowe państewko, w którym upłynęła tego dzieciń­stwa druga połowa. Jej życie zawsze było podzielone pomiędzy te dwa światy. I choć je kochała, od dawna zastanawiała się, czy rzeczywiście w którymś z nich zdoła znaleźć swoje miejsce.

Nadszedł czas, najwyższy czas, by to zrobić.

Jednak by tego dokonać, najpierw musiała odnaleźć samą siebie. Tylko jak to zrobić, skoro bezustannie otacza­li ją ludzie. Co gorsza, coraz częściej czuła się jak ścigana zwierzyna. Być może jej sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby nie była najstarszą spośród trzech młodych księżni­czek z Cordiny. I jednocześnie, przez wzgląd na pocho­dzenie ojca oraz fakt, że przez ostatnie lata mieszkała w Stanach, najbardziej z nich wszystkich dostępną.

Można było odnieść wrażenie, że całe jej życie pod­porządkowane jest polityce, wymaganiom protokołu i oczekiwaniom prasy. Prośby, żądania, spotkania, obo­wiązki. Dopiero co wypełniła swoje zadanie jako współorganizatorka imprezy dobroczynnej na rzecz nie­pełnosprawnych dzieci - czym zajmowała się wspólnie z matką. Wierzyła w słuszność tego, co robi, rozumiała, jak ważna jest taka działalność. Nie chciała uchylać się od powinności. Tylko czemu cena, jaką przyszło jej płacić, jest tak wysoka?

Przygotowania do imprezy trwały tygodniami i ko­sztowały wiele zachodu. A potem zamiast radości, że ciężka praca przyniosła owoce, czuła ogromne znuże­nie. Tłum ją męczył. Wszystkie te twarze, obiektywy, kamery.

Nawet jej własna rodzina, Bóg wie, jak bardzo ko­chana, zdawała się być zbyt blisko. Możliwe, że wywnętrzanie się przed asystentką i opowiadanie jej o takich przeżyciach było niewdzięcznością i niedopuszczalnym przejawem braku lojalności. Tyle że ta asystentka była jej najbliższą i najwierniejszą przyjaciółką.

- Dostaję mdłości, kiedy widzę swoją twarz na okładce kolejnego pisma, kiedy czytam o swoich do­mniemanych romansach. Marian, mam dość tego, że obcy ludzie wymyślają mi osobowość.

- Arystokraci, piękne twarze i seks to tematy, na których brukowce zarabiają krocie. - Marian Breen by­ła kobietą praktyczną, o czym dobitnie świadczył jej głos. A ponieważ znała Camillę od dziecka, w jej sło­wach było więcej rozbawienia niż szacunku. - Wiem, że ten wieczór był dla ciebie koszmarem i doskonale rozu­miem, że przeżyłaś wstrząs. Jak tylko się dowiemy, kto sprzedał prasie tę informację...

- Co się stało, to się nie odstanie. Czy to ważne, skąd wziął się przeciek?

- Zachowywali się jak sfora psów - mruknęła Ma­rian. - Cóż, jesteś księżniczką, więc Amerykanie traktu­ją cię jak królewnę z bajki. Masz urodę matki, czyli wyglądasz olśniewająco. Przyciągasz mężczyzn jak po­sezonowa wyprzedaż łowców okazji. A prasa, zwłasz­cza ta agresywna, na tym żeruje.

- Mój tytuł i uroda nie zależą ode mnie, to kwestia urodzenia. A jeśli chodzi o mężczyzn... - Camilla wy­konała w powietrzu niedbały gest dłonią - to interesują się nie tyle mną, ile całą tą arystokratyczną otoczką. Czyli tym samym, za czym gonią kolorowe pisma.

- Paragraf dwadzieścia dwa. - Marian skubała wi­nogrona z wielkiego kosza z owocami, przysłanego przez dyrekcję hotelu. W duszy bardzo martwiła się o przyjaciółkę. Camilla była blada i przesadnie wychu­dzona.

Marian pocieszała się, że to nic poważnego. Kilka dni na farmie w Wirginii pomoże Camilli odzyskać siły.

Tylko tam mogła czuć się tak samo bezpieczna jak w odległej Cordinie. Jej ojciec o to zadbał.

- Ja rozumiem, że to okropne, wszędzie chodzić z ochroną, uciekać przed zgrają paparazzich, którzy śle­dzą twój każdy krok. Ale co na to poradzisz? Uciekniesz z domu?

- Tak.

Marian zaśmiała się i spokojnie sięgnęła po kolejny owoc. Jednak widząc twardy wyraz brązowych oczu Camilli, podniosła do góry rękę.

- Hej, zdaje się, że wypiłaś za dużo szampana.

- Jeden kieliszek. I to niecały.

- Wobec tego musiał być wyjątkowo duży. Słuchaj, idę teraz do siebie i jak grzeczna dziewczynka kładę się spać. Ty też się prześpij. Odpoczniesz i kiepski nastrój na pewno minie.

- Myślę o tym od tygodni. - Bawię się tą myślą, przyznała w duchu. Marzę o tym. Tej nocy marzenie miało się spełnić. - Marian, musisz mi pomóc.

- Non, c'est impossible. C'est completementfou! Marian rzadko mówiła po francusku. Choć spędziła w Cordinie większą część życia, była Amerykanką do szpiku gości. Jej rodzice przenieśli się ze Stanów, gdy miała dziesięć lat. Właśnie od tego czasu trwała jej przyjaźń z Camilla.

Marian używała języka swej drugiej ojczyzny tylko wtedy, gdy wpadała w panikę. Patrzyła na Camillę sze­roko otwartymi, błękitnymi oczami, w których widać było ogromny niepokój.

- To, o czym myślę, nie jest ani niemożliwe, ani szalone - odparła Camilla lekkim tonem. - Wręcz prze­ciwnie, jest i możliwe, i zdrowe. Potrzebuję czasu, kilku tygodni spokoju. I będę je miała. Jako Camilla MacGee, a nie Camilla de Cordina. Używam oficjalnego tytułu, odkąd dziadek...

Umilkła. Nie potrafiła o tym mówić. Minęły cztery lata od jego śmierci, a ona wciąż nosiła w sercu żałobę.

- Był naszą opoką - ciągnęła, gdy zdołała opanować wzruszenie. - Większość władzy przekazał wujowi Ale­ksandrowi, ale tak naprawdę rządził do końca. Kiedy go zabrakło, członkowie rodziny musieli się zmobilizować, dać z siebie więcej. Ja też czułam, że w tej sytuacji muszę częściej udzielać się publicznie. Wzięłam na sie­bie tyle, ile byłam w stanie wziąć.

- Ale? - Marian z rezygnacją przysiadła na oparciu sofy.

- Ale teraz muszę wyrwać się z obławy. Czuję się - Camilla przycisnęła dłoń do serca - zaszczuta. Nie mogę wyjść na ulicę, żeby zaraz nie otoczył mnie tłum fotoreporterów. Gubię się w tym wszystkim. Sama już nie wiem, kim naprawdę jestem. Zdarza mi się, i to coraz częściej, że nie czuję się sobą.

- Potrzebujesz odpoczynku.

- Tak, ale to nie wszystko. Sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Marian, ja nawet nie wiem, czego chcę od życia, czego pragnę. Spójrz na Adrienne - powie­działa, myśląc o swojej młodszej siostrze. - Wyszła za mąż, gdy miała dwadzieścia jeden lat. Jako sześciolatka zakochała się w Phillipie, i tak już zostało. Ona zawsze wiedziała, czego chce - wyjść za niego, osiąść w Cordinie i wychowywać dzieci. Moi bracia są jak dwie po­łówki ojca. Jeden jest farmerem, drugi ekspertem do spraw bezpieczeństwa. A ja nie wiem, w którą stronę iść. Nic nie umiem.

- To nieprawda. W szkole zawsze byłaś prymuską. Jeśli coś cię ciekawi, twój mózg pracuje jak komputer. Wspaniale podejmujesz gości, tyrasz jak wół w organi­zacjach wspierających szczytne cele.

- Obowiązki! - żachnęła się. - Wiem, że w tym je­stem dobra. A co z przyjemnościami? Gram na pianinie, trochę śpiewam. Trochę maluję, fechtuję. A gdzie jest moja pasja? - zapytała, krzyżując ręce na piersiach. - Chcę ją odnaleźć. A jeśli nic z tego nie wyjdzie, to przy­najmniej spędzę parę tygodni bez ochroniarzy, bez pro­tokołu i bez tej przebrzydłej prasy, która z pewnością będzie mnie szukać. Jeśli przed nimi nie ucieknę - do­dała cicho - to chyba się w końcu rozsypię.

- Cam, porozmawiaj z rodzicami. Oni zrozumieją.

- Mama na pewno. Co do ojca, to nie jestem przeko­nana. - Uśmiechnęła się własnych myśli i dodała: - Adrienne wyszła za maż trzy lata temu, a ojciec wciąż się dąsa, że stracił swoją córeczkę. A mama... była w moim wieku, kiedy pobrali się z ojcem Jeszcze jedna, która wiedziała, czego chce. Przedtem...

Potrząsnęła głową i podjęła wędrówkę po pokoju.

- Porwanie mamy, a potem próby zamachu na członków naszej rodziny. Teraz są to fragmenty podrę­cznika do historii, ale my wciąż bardzo przeżywamy tamte zdarzenia. Nie mogę obwiniać rodziców, że za wszelką cenę starali się nas chronić. Na ich miejscu zrobiłabym to samo. Tylko że ja już nie jestem dziec­kiem, muszę mieć w życiu coś swojego.

- Jedź na wakacje.

- Nie, to będą poszukiwania. - Podeszła do Marian i wzięła ją za ręce. - Wypożyczyłaś samochód.

- Tak, rzeczywiście, musiałam... Och, Camillo!

- Daj mi kluczyki. A potem zadzwoń do firmy i przedłuż umowę.

- Ależ ty nie możesz opuszczać Waszyngtonu!

- Dlaczego? Przecież wiesz, że jestem dobrym kie­rowcą.

- Pomyśl tylko! Znikniesz z pola widzenia, twoja rodzina oszaleje. Nie mówiąc już o prasie.

- Jeśli chodzi o rodzinę, to nie pozwolę im się mar­twić. Zadzwonię do rodziców jutro rano. A media zosta­ną poinformowane, że udałam się na wakacje do bliżej nieokreślonego miejsca. Ty im podpowiesz, że jestem gdzieś w Europie, więc do głowy im nie przyjdzie tropić mnie w Stanach.

- Chciałabym ci przypomnieć, że całe to szaleństwo wzięło się stąd, że nie możesz patrzeć na swoją twarz na okładkach. - Marian wzięła ze stolika jedno z koloro­wych pism i podsunęła je Camilli. - Twoją twarz zna cały świat. Ty się nie wtopisz w tłum. To się nie uda.

- Właśnie że się uda. - Camilla szybko podeszła do biurka i otworzyła szufladę. Żołądek skurczył jej się boleśnie, ale zdecydowanym ruchem sięgnęła po noży­czki. - Księżniczka Camilla - mruknęła, potrząsając sięgającymi do pasa lokami - za chwilę radykalnie zmieni swój wygląd.

Przerażenie, które odmalowało się na twarzy Marian, byłoby nawet zabawne, gdyby nie to, że Camilla czuła je każdym nerwem swego ciała.

- Ty nie mówisz poważnie - wyjąkała Marian. - Camillo, przecież nie możesz obciąć swoich pięknych wło­sów.

- Masz rację. Nie mogę. Więc ty to zrobisz - odpar­ła, podając przyjaciółce nożyczki.

- Ja?! O nie! Co to, to nie! - Marian instynktownie schowała ręce za siebie. - Wiesz, co zaraz zrobimy? Usiądziemy sobie spokojnie, napijemy się wina i zacze­kamy, aż odzyskasz rozum. Jutro na pewno poczujesz się lepiej.

Tego Camilla obawiała się najbardziej. Bała się, że determinacja minie i wszystko potoczy się jak dawniej. Znów będzie wypełniała obowiązki i szła przez życie w świetle reflektorów, otoczona komfortem i dostat­kiem. I będzie wiecznie uciekała przed natrętną prasą.

Jeśli nie zrobi czegoś właśnie teraz, to czy kiedykol­wiek będzie miała odwagę, by coś zmienić? Czy może, zgodnie z przewidywaniami brukowców, wyda się za wpływowego człowieka, odpowiedniego dla kobiety z jej pozycją i statusem, i da sobie spokój z poszukiwa­niem swego miejsca na ziemi?

Mocno zacisnęła zęby, a potem uniosła głowę i zde­cydowanym ruchem odcięła długie pasmo.

- O Boże! - Marian z jękiem osunęła się na fotel. - Camillo, co ty robisz?!

- Uspokój się, to tylko włosy - odparła niedbale, ale ręce jej zadrżały. Bujne, kasztanowe loki były bodaj najważniejszym elementem jej wizerunku, symbolem dotychczasowego życia, dlatego czuła się tak, jakby ucinała sobie dłoń. Przez chwilę wpatrywała się w poły­skliwe pasmo miedzi owinięte wokół kurczowo zaciś­niętych palców. - Dokończę w łazience. Pomożesz mi wycieniować tył.

W końcu Marian zachowała się jak prawdziwa przy­jaciółka i nie odmówiła pomocy. Gdy skończyły, podło­ga usłana była ścinkami włosów, Camilla zaś musiała oswoić się ze swym nowym wizerunkiem. Ciach tu, ciach tam. Kieliszek wina na pokrzepienie. I jeszcze jedno ciachnięcie, by wszystko wyrównać. Efektem ich wspólnej pracy była krótka, chłopięca fryzurka z długą postrzępioną grzywką.

- Wyglądam tak strasznie... inaczej - wydusiła z siebie Camilla.

- Ja się chyba popłaczę.

- Ani się waż! - Camilla pogroziła przyjaciółce. - Te­raz się przebiorę i spakuję trochę rzeczy. Zrobiło się późno.

Zabrała tylko to, co uważała za niezbędne. Kiedy okazało się, że podstawowe rzeczy wypełniły walizkę i dużą torbę podręczną, zrobiło jej się trochę wstyd.

Ubrała się w dżinsy, kowbojki, sweter i długi czarny płaszcz. Chciała włożyć kapelusz i ciemne okulary, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Uznała bowiem, że bę­dzie wyglądała w tym wszystkim jak przebieraniec, a przecież chciała wymknąć się niezauważona.

- Jak wyglądam? - zapytała.

- Zupełnie jak nie ty. - Marian pokręciła głową i okrążyła ją dwa razy.

Dzięki krótkiej fryzurze zmiana wyglądu była nie tylko drastyczna, lecz także, ku zaskoczeniu Marian, bardzo intrygująca. Po obcięciu włosów oczy Camilli zdawały się większe, i czaiła się w nich jakaś słabość. Postrzępiona grzywka przykryła wyniosłe czoło księż­niczki i odmłodziła jej twarz, która bez makijażu wyglą­dała bardzo świeżo. Pomimo nienaturalnej bladości wi­dać było ciepłą, jasną karnację, która na wystających kościach policzkowych zabarwiła się przyjemnym ró­żem. Wydatne, ładnie wykrojone usta wyglądały na je­szcze pełniejsze.

Miejsce chłodnej, powściągliwej elegancji zajęła nie­co niedbała i lekkomyślna młodzieńczość.

- W ogóle nie jesteś do siebie podobna - powtórzyła Marian. - Oczywiście rozpoznałabym cię, ale nie od razu. Musiałabym się dobrze przyjrzeć.

- I o to chodzi. - Camilla zerknęła na zegarek. - Je­śli zaraz wyjadę, rano będę wystarczająco daleko.

- Dokąd jedziesz?

- Przed siebie. - Położyła dłonie na ramionach Ma­rian i pocałowała ją w oba policzki. - Nie martw się o mnie. Dam znać, co się ze mną dzieje, obiecuję. Nawet księżniczki mają prawo przeżyć przygodę. - Uśmiech­nęła się. - Może zwłaszcza księżniczki. Przyrzeknij, że do ósmej rano nikomu nie piśniesz słówka. Potem po­wiedz o wszystkim moim rodzicom. I tylko im.

- Nie podoba mi się to, ale co zrobić. Obiecuję.

- Dzięki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin