Franklin Ariana - Mistrzyni sztuki śmierci.pdf

(1795 KB) Pobierz
Franklin Ariana - Mistrzyni sztuki œmierci
ARIANA FRANKLIN
Mistrzyni sztuki śmierci
Przekład MACIEJ NOWAK-KREYER
Tytuł oryginału
Mistress of the Art of Death
Helen Heller, mistrzyni sztuki przera Ŝ ania
Prolog
Oto nadchodz ą . Słyszymy brz ę k uprz ęŜ y dobiegaj ą cy od strony go ś ci ń ca
i widzimy kurz unosz ą cy si ę ku niebu w ciepły wiosenny dzie ń .
To pielgrzymi wracaj ą cy z Canterbury, gdzie sp ę dzili Wielkanoc. Do
płaszczy i kapturów przypi ę li wizerunki ś wi ę tego Tomasza, m ę czennika
w mitrze - mnisi z Canterbury pewnie zarabiaj ą na nich sporo grosza.
P ą tnicy stanowi ą przyjemn ą odmian ę w ś ród strumienia wozów, których
furmani i ci ą gn ą ce je woły s ą ponurzy i znu Ŝ eni sianiem i oraniem. Ci
w ę drowcy za ś s ą dobrze od Ŝ ywieni, hała ś liwi, rozradowani łask ą , jaka
spłyn ę ła na nich dzi ę ki odbytej wyprawie.
Lecz jednym z nich, równie wesołym jak reszta, jest morderca dzieci.
Łaska Bo Ŝ a nie spływa na tych, którzy zabijaj ą niewini ą tka.
Na czele procesji jedzie kobieta - t ę ga niewiasta na wielkiej dereszowatej
klaczy, do zawoju ma przypi ę t ą srebrn ą pielgrzymi ą plakietk ę . Znamy
ow ą białogłow ę . To przeorysza klasztoru Ś wi ę tej Radegundy w
Cambridge. Mówi co ś . Gło ś no. Towarzysz ą ca jej mniszka na potulnym
koniku milczy. Mogła sobie pozwoli ć tylko na cynowego ś wi ę tego
Tomasza.
Mi ę dzy nimi pod ąŜ a wysoki rycerz, sprawnie kieruj ą c rumakiem - na
kolczug ę wło Ŝ ył tunik ę z krzy Ŝ em, a wi ę c był na krucjacie. Podobnie jak
przeorysza, wykosztował si ę , aby kupi ć srebrn ą plakietk ę . Po cichu
komentuje gło ś ne słowa przeoryszy. Ona tego nie słyszy, ale młoda
zakonnica si ę u ś miecha. Nerwowo.
Za t ą grup ą id ą muły ci ą gn ą ce wóz. A na wozie jest tylko jedna rzecz:
prostok ą tna, nieco zbyt mała jak na miejsce, które dla niej przeznaczono.
Rycerz i giermek najwyra ź niej jej strzeg ą . Ow ą rzecz okrywa sukno
ozdobione znakami herbowymi. Ruch wozu przesun ą ł nieco materiał,
odsłonił róg szkatuły z rze ź bionego złota - du Ŝ ego relikwiarza albo małej
trumny. Giermek pochyla si ę na koniu i naci ą ga sukno, tak Ŝ e tajemniczy
przedmiot zostaje znowu zakryty.
Jest te Ŝ królewski urz ę dnik. Jowialny, rosły, zbyt otyły jak na swój wiek,
ubrany jak zwykły monarszy poddany. Czym ś si ę jednak wyró Ŝ nia. Po
pierwsze, jego sługa nosi królewsk ą tunik ę z wyhaftowanymi lwami
Andegawenów, po drugie, z wypchanej sakwy przy siodle m ęŜ czyzny
wystaj ą liczydło i ostra kraw ę d ź wagi do pieni ę dzy.
Je ś li nie liczy ć giermka, jedzie sam. Nikt wszak nie lubi poborców
podatków.
Teraz przeor. Poznajemy go po fioletowej kom Ŝ y, jak ą nosz ą wszyscy
kanonicy od Ś wi ę tego Augustyna.
To przeor Gotfryd z Barnwell, klasztoru Ś wi ę tego Augustyna, który
razem ze znacznie mniejszym konwentem Ś wi ę tej Radegundy wznosi
si ę po drugiej stronie wielkiego zakola rzeki Cam. Zrozumiałe, Ŝ e on i
przeorysza si ę nie cierpi ą . Zakonnikom towarzyszy trzech mnichów, a
tak Ŝ e rycerz -jeszcze jeden krzy Ŝ owiec, s ą dz ą c po tunice - oraz giermek.
Och, przeor jest chory. Powinien jecha ć na czele procesji, ale zdaje si ę ,
Ŝ e jego brzuch - poka ź nych rozmiarów - przysparza mu strasznych
katuszy. Duchowny j ę czy, zupełnie ignoruje kleryka z tonsur ą , który
próbuje zwróci ć na siebie jego uwag ę . Biedak, dopóki nie dotrze do
swojego klasztoru, nikt nie zdoła ul Ŝ y ć mu w cierpieniu, nie ma nawet
gospody.
Mieszczanin o czerwonej twarzy i jego Ŝ ona - tych dwoje stara si ę
troszczy ć o przeora i udziela rad jego mnichom. Jaki ś minstrel ś piewa,
przygrywaj ą c sobie na lutni. Za nim jedzie łowczy, z włóczniami i psami
- ogary s ą równie pstre jak angielska pogoda.
Potem grupa mułów i sług. Zwyczajna, barwna tłuszcza.
Ach, jeszcze co ś . Na samiute ń kim ko ń cu procesji. Co ś jeszcze bardziej
pstrokatego od całej reszty pospólstwa. Wóz z płócienn ą bud ą , na której
wymalowano kabalistyczne symbole, a na ko ź le dwóch m ęŜ czyzn, jeden
du Ŝ y, drugi mały, obaj smagli, głow ę i policzki wi ę kszego okrywa
sarace ń ski turban. Z tyłu wozu siedzi kobieta, niczym chłopka
wymachuje okrytymi spódnic ą nogami. Uwa Ŝ nie przypatruje si ę
ka Ŝ demu drzewu, ka Ŝ demu spłachetkowi trawy, zdaje si ę zadawa ć
pytania: ,jak si ę nazywasz?", „czy do czego ś si ę przydasz?", "je ś li nie, to
dlaczego?" Niby jaki ś dworski uczony. Albo wiejski głupek.
Na szerokim poboczu, które dzieli nas od tych wszystkich ludzi (bo
nawet na Wielkim Trakcie Północnym, nawet w owym roku 1171, Ŝ adne
drzewo nie ro ś nie bli Ŝ ej drogi ni Ŝ na odległo ść strzału z łuku, tak by nie
dawa ć schronienia rabusiom), stoi mała przydro Ŝ na kapliczka,
zwyczajna wiejska rze ź ba po ś wi ę cona Maryi Dziewicy.
Niektórzy je ź d ź cy szykuj ą si ę ju Ŝ , Ŝ eby min ąć j ą z ukłonem i
pozdrowieniem dla Naj ś wi ę tszej Panny, przeorysza jednak robi cały
pokaz, wzywa pachołka, by pomógł jej zsi ąść z konia. Nast ę pnie wlecze
si ę po trawie, kl ę ka i gło ś no si ę modli.
Jeden po drugim, nieco niech ę tnie, przył ą czaj ą si ę do niej pozostali.
Przeor Gotfryd przewraca oczyma i j ę czy, kiedy pomagaj ą mu zsi ąść z
konia.
Nawet ta dziwna trójka schodzi z wozu, pada na kolana, chocia Ŝ ukryty z
tyłu smaglejszy m ęŜ czyzna zdaje si ę kierowa ć swoje modlitwy na
wschód. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, skoro po traktach Henryka
II bezkarnie w ę druj ą Saraceni i inni bezbo Ŝ nicy.
Usta mrucz ą modlitwy do ś wi ę tej, r ę ce kre ś l ą niewidzialne krzy Ŝ e. Bóg,
cho ć zapewne z bólem, pozwala, aby dłonie, które oprawiały ciała
niewini ą tek, pozostały czyste.
Cała kawalkada, ju Ŝ z powrotem na wozach i koniach, rusza ku
Cambridge. Rozmowy cichn ą w ś ród skrzypienia furmanek ze zbo Ŝ em i
po ć wierkiwania ptaków.
Jednak my mamy teraz w r ę kach kł ę bek nici, która poprowadzi nas
prosto do owego zabójcy dzieci. Aby j ą jednak odwin ąć , musimy cofn ąć
si ę w czasie o dwana ś cie miesi ę cy...
Rozdział I
Anglia, rok 1170
Do roku krzyku. Król krzyczał, aby uwolni ć go od jego arcybiskupa.
Mnisi z Canterbury krzyczeli, kiedy rycerze monarchy rozbryzgali mózg
arcybiskupa na posadzce jego katedry. Papie Ŝ krzyczał, aby król
odprawił pokut ę . Angielski Ko ś ciół krzyczał triumfalnie - teraz miał ju Ŝ
króla w gar ś ci.
A gdzie ś daleko, w Cambridgeshire, krzyczało dziecko. Krzyczało
przenikliwym, cieniutkim głosikiem, który jednak zaj ą ł wa Ŝ ne miejsce
mi ę dzy innymi krzykami.
Najpierw w owym krzyku brzmiała nadzieja. Był sygnałem, który
oznaczał: „chod ź i zabierz mnie, boj ę si ę ". Albowiem a Ŝ do teraz doro ś li
trzymali dziecko z dala od niebezpiecze ń stw, odci ą gali od pszczelich uli,
bulgocz ą cych kociołków i paleniska kowala. Doro ś li po prostu musieli
by ć gdzie ś blisko. Zawsze byli.
Słysz ą c ten d ź wi ę k, sarny pas ą ce si ę na ł ą ce zalanej ksi ęŜ ycowym
ś wiatłem uniosły głowy i popatrzyły uwa Ŝ nie - ale to nie Ŝ adne z ich
młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół ruchu, z uniesion ą łap ą ,
aby nasłuchiwa ć i upewni ć si ę , czy nie grozi mu niebezpiecze ń stwo.
Gardło, z którego wydobył si ę krzyk, było za małe, a jego wła ś ciciel
znalazł si ę w miejscu zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyj ść z
pomoc ą . Krzyk si ę zmienił: pojawiło si ę w nim niedowierzanie, z owego
zdumienia stał si ę cienki, piszcz ą cy niczym my ś liwski gwizdek
wzywaj ą cy psy.
Sarny uciekły, rozpierzchły si ę mi ę dzy drzewami, białe kuse ogony
niczym kamienie domina poleciały w mrok.
Teraz krzyk stał si ę błaganiem, mo Ŝ e skierowanym do oprawcy, mo Ŝ e do
Boga. „Prosz ę , nie, prosz ę , nie". Potem złamał si ę , przechodz ą c w
monotonny j ę k agonii i utraty nadziei.
D ź wi ę k wreszcie ucichł, a jego miejsce znów zaj ę ły zwyczajne odgłosy
nocy - wietrzyk szumi ą cy w krzakach, pomrukiwanie borsuka, setki
cichych krzyków małych ssaków i ptaków, gin ą cych w paszczach
drapie Ŝ ników.
W Dover ponaglany starzec spiesznie przemierzał zamek, z szybko ś ci ą ,
która zadziwiała przy jego reumatyzmie. W ogromnej zimnej warowni
echem odbijały si ę gwałtowne d ź wi ę ki. Mimo szybkiego tempa starca
przenikał chłód - mo Ŝ e dlatego, Ŝ e si ę bał. Dworzanin prowadził go do
człowieka, którego bali si ę wszyscy.
Mijali kamienne korytarze, otwarte drzwi, za którymi czasem było
ś wiatło i ciepło, rozlegały si ę rozmowy i d ź wi ę ki wioli, a czasem drzwi
pozostawały zamkni ę te, by ukry ć to, co starzec wyobra Ŝ ał sobie jako
bezbo Ŝ ne sceny.
Ich przemarsz sprawiał, Ŝ e zamkowa słu Ŝ ba chowała si ę po k ą tach albo
zmykała z drogi; zostawiali za sob ą szlak upuszczonych tac, rozlanych
nocników i rzucanych pod nosem, pełnych urazy przekle ń stw.
Jeszcze ostatnie, kr ę cone schody i ju Ŝ znale ź li si ę na długiej galerii, w
której ustawiono pod ś cianami pulpity i jeden wielki stół o blacie
przykrytym zielonym suknem, podzielonym na kwadraty. Porozkładano
na nich stosy Ŝ etonów. W pomieszczeniu było mniej wi ę cej trzydziestu
klerków, skrzypi ą cych piórami po pergaminie. Po drutach liczydeł
ś migały i klikały kolorowe kulki, unosił si ę nad tym zgiełk, niczym nad
polem pełnym sztucznych ś wierszczy.
W owym miejscu odpoczywał tylko jeden człowiek, siedz ą cy na
okiennym parapecie.
- Przybył Aaron z Lincoln, panie - oznajmił szambelan.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin