Marcin Wolski - Numer.rtf

(456 KB) Pobierz
NUMER

 

NUMER

Marcin Wolski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Zaczęło to się wkrótce po siedemnastych urodzinach Dina, które obchodził razem z całym kręgiem w jednej z tych uroczych seledynowych sal o miękkich przepuszczalnych ściągach, pełnych ciepła i poczucia bezpieczeństwa.

W znacznym stopniu za winowajcę można by Uznać Maxa, najweselszego chłopaka z trzeciego kręgu, wysokiego i muskularnego blondyna, niedościgłego mistrza we wszystkich grach i testach. Din, podobnie jak większość chłopców, podziwiał kumpla i trochę mu zazdrościł.

Poza doskonałymi współrzędnymi numerycznymi Max odznaczał się jeszcze jedną oryginalną cechą — lubił rozmawiać. I to nie o bieżących zabawach, ale o sprawach, które normalnie przekraczały zainteresowania nastolatka z kręgu szkoleniowego. Nie raz, kiedy cała grupa relaksowała się przed kolektywnym oglądnikiem, on siadał z przyjacielem w kącie sali rekreacyjnej (jeśli można mówić o kątach w pomieszczeniu o kształcie czaszy) i zaczynał dyskusję o kwestiach zupełnie nadobowiązkowych. Tego dnia był czymś szczególnie zafascynowany:

—  Wiesz — powiedział — czasami nie mogę dać sobie rady z moimi myślami. Zastanawiam się, czy zawsze musi być tak jak jest?

— Nie rozumiem.

— No, czy nie ma innego sposobu życia, jak postępowanie zgodnie z harmonogramami i chodzenie według współrzędnych? A jeśli ktoś chciałby inaczej? Choćby tylko po to, żeby spróbować mieć własne zdanie.

—  Co to znaczy „własne zdanie"? — dziwił się Din — przecież jeśli działamy zgodnie z poleceniami naszych wychowawców, według wskazówek Odbiorników Indywidualnych, wybieramy optymalny wariant postępowania. To Coś, co nazywasz własnym zdaniem, gdyby nawet mogło istnieć — byłoby po prostu błędem, Szkodliwą fantazją.

Max przez moment milczał, potem pokręcił głową.

— Tak mówi każdy. I to właśnie mnie zastanawia. Czy aby wszyscy mówią nam wszystko? Czy nigdy nie zastanawiałeś się, po co istniejemy, dokąd dążymy?

—  Na takie pytanie natychmiast możesz dostać odpowiedź OI — Din wskazał na Indywidualne  Odbiorniki  kołyszące  się na  obrożach każdego z chłopców.

—  Dziękuję. Otrzymam kryształowo jasną odpowiedź, że życie jest realizacją numeru w czasie i przestrzeni — zaśmiał się młody sceptyk — będzie to  jak  zwykle  odpowiedź jednoznaczna,  aseptyczna,  antykoncepcyjna...

W tym momencie seledynowe oczko Indywidualnego Odbiornika Maxa spurpurowiało. Zawsze zmieniało barwę, kiedy miał się odezwać głos z pouczeniem, informacją bądź przestrogą. Tym razem jednak automat musiał się rozmyślić, bo oczko przygasło, a z głośniczka nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk.

Po południu, gdy młodzież wróciła z posiłków w kabinach regeneracyjnych dostarczających odpowiedniej porcji pastylek i promieniowania, Din daremnie próbował .wypatrzeć przyjaciela. Max nie pojawił się ani podczas meczu piłki grawitacyjnej (był znakomitym napastnikiem) ani podczas wieczornej pogadanki.

Nikt z chłopców nie przepadał za swym wychowawcą, suchym, niekontaktowym osobnikiem sprawiającym wrażenie dodatku do Informatorów, OIów czy Automatów Edukacyjnych, niemniej kiedy wszystkie próby odszukania przyjaciela zawiodły, Din podszedł do pedagoga i zapytał o prymusa. Belfer w pierwszej chwili jakby nie dosłyszał, jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko ledwo dostrzegalnie drgnęły mu szczęki. Chłopak powtórzył pytanie.

—  Gdzie jest Max?

Wychowawca zaczął się dziwnie głęboko zastanawiać, rozglądać i nagle odezwał się jego Odbiorniczek.

—  Został przeniesiony    do innej  grupy — głos  był  ciepły,  kojący,  wiarygodny,  z  lekko metalicznym zabarwieniem.

—  Czy coś się    stało? Jaki był powód tego przeniesienia?  I dlaczego tak nagle? — pytał Din, a ponieważ odpowiedzi nie było, ciągnął dalej: — Chciałbym się dowiedzieć na jak długo i  dokąd  go przeniesiono?  To przecież mój przyjaciel. Jest godzina czasu wolnego i chciałbym go odwiedzić.

—  Odwiedzin na dziś się nie planuje, pogadamy  o  tym  kiedy  indziej,  chłopcze  — tym razem  odezwał się  sam  nauczyciel.  Poruszył przy tym głową, tak jakby chciał dać znak nastolatkowi, żeby się oddalił. Din nie miał zamiaru tak szybko rezygnować, ale już otoczył go wesoły krąg kolegów.

— Chodź prędko! Dają nową, świetną szołowiznę!

Ruszył w stronę oglądników. Śledząc zwariowane przygody serialowych bohaterów zapomniał o dręczących go pytaniach.

Dwa dni później przypadała pierwsza sobota miesiąca, i jak zwykle szkoła skierowała go do domu na tak zwaną „dobę familiryzacyjną". Nikt nie przepadał za tym dniem i Din nie należał do wyjątków. W nauczalni wśród kolegów unosił go nieustanny strumień zabaw z rzadka zakłócanych jakimiś ćwiczeniami, natomiast w sześcianie mieszkalnym spotykał dwójkę apatycznych osobników, nazywanych ojcem i matką, z którymi nie łączyło go nic.

—  No i   jak  postępy?  — zadawał  rytualne pytanie ojciec.

Parę lat wcześniej syn natychmiast zaczynał informować go o aktualnych współrzędnych numerycznych, ale kiedy podrósł, zauważył, że „stary", cały czas zajęty śledzeniem programów w oglądniku w ogóle nie czeka na odpowiedź, toteż sam zaczął szablonowo odbąkiwać — nieźle, jako tako, pomalutku.

Matka była nieco serdeczniejsza, wstawała z pufa, całowała chłopca powtarzając niezmiennie:

—  Jak urosłeś, jak zmężniałeś.

Din obliczył, że gdyby to stwierdzanie odpowiadało prawdzie, w ciągu tych kilku łat osiągnąłby rozmiary olbrzyma. Nie robił jednak żadnych uwag, tylko dołączał do rodziców i oddawał się absorpcji trójwymiarowych obrazów przez 24 godziny „familiaryzacji".

Tak więc w sobotni poranek pożegnał się z kolegami, wsiadł do ekspresowej pneumii i ruszył w stronę rodzinnego sześcianu. Siedząc sam w elastycznym wnętrzu pojemnika oderwał na moment myśli od turnieju piłki grawitacyjnej (rozgrywanego w komorze ze sztuczną nieważkością). Znów przypomniał sobie Maxa. Uruchomił Indywidualny Odbiornik, który mógł również spełniać funkcję wideofonu i wymówił numer ojca przyjaciela. Coś zachrobotało, po czym metaliczny głos „anioła stróża" począł odpowiadać:

— Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru!

Pneumia, dostarczyła Dina wprost do sześcianu mieszkalnego. Wszedł energicznie oczekując pocałunku matki i odzywki ojca, ale zamiast tego po raz pierwszy uderzyła go zdumiewająca cisza. Oglądnik był wyłączony. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów matka nerwowo spacerowała po pomieszczeniu. W ogóle nie zauważyła przybycia syna.,

— Dzień dobry, mamo!

—  A dzień dobry, dzień dobry... — musnęła go ustami.

—  Nie powiesz,  że  urosłem  i  zmężniałem? — Co?... Aha, tak. rzeczywiście.

Zaskoczony jej psychiczną nieobecnością Din zaczął dopytywać się, czy coś się stało. Gdzie podział się ojciec? Pytanie było dosyć głupie, bo co mogło stać się. w idealnie zaprogramowanym świecie. Ale ponieważ matka nie odpowiadała, ponowił je.

—  Niedługo powinien być, na pewno niedługo.

Jak gdyby budząc się ze snu stanęła przed chłopakiem i obejrzała go uważnie.

— Robisz się bardzo podobny do Jana. Chyba tylko trochę był niższy, kiedy poznałam go dwadzieścia lat temu.

Młody człowiek ze zdumieniem skonstatował, że po raz pierwszy słyszy od matki coś na temat czasu, dotychczas poruszali się wyłącznie w teraźniejszości.

—  Dwadzieścia lat temu — mówiła dalej — to   była prawdziwa   afera...   zakochać   się   nie czekając na dobór programowany...

—  Co takiego?

Być może dowiedziałby się znacznie więcej, gdyby nie delikatny, wysoki dźwięk zwiastujący przybycie pneumii.

Wrócił ojciec. Twarz miał rozpromienioną, pełną głębokiej satysfakcji.

—  Jednak awans! I to jaki! — zawołał. — Trochę   obawiałem   się   tych   najnowszych   testów,  tymczasem  wszystko poszło  znakomicie, a ponadto po uwzględnieniu mojej dotychczasowej postawy i osiągnięć zostałem zweryfikowany dodatnio. Od dziś, kochani, nie nazywam się Jan 23261345 tylko... Przeczytajcie sami — wskazał  na  plakietkę    identyfikacyjną,  która obok OIa przytwierdzona  była  do elastycznej obroży.

— Gratulacje, Janie Milionie! — zawołał pierworodny.

Jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej prysł nastrój zdenerwowania i napięcia, Jan Milion włączył nawiew promieni szampańskich , (regulamin zezwalał na korzystanie z nich tylko od wielkiego święta — najwyżej cztery razy do roku) i już po chwili cała trójka znajdowała się na rozkosznym rauszu.

Jak by nie patrzeć awans był olbrzymi, skok przeszło dwadzieścia milionów miejsc w społeczeństwie. Pani Janowa pomyślała, z nutą satysfakcji o swych sąsiadkach z sześcianów. 23261344 i 23261346:

— Popękają z zazdrości!

  Oczywiście wiedziała, że z awansem związane są określone zmiany — w ciągu trzech dni trzeba będzie przenieść się na wyższą kondygnację, do sześcianu, a może prostopadłościanu o zupełnie innych (oczywiście podwyższonych) gabarytach. Na pewno też otrzymają zwiększone przydziały ruchomości, energii... Gotowa była natychmiast zabrać się za pakowanie.

—  Na   wszystko  będzie   czas  —   powiedział ojciec — dziś korzystając, ze jest z nami Din, zrealizujemy talon turystyczny.

— Co takiego? — zapytał młody człowiek. — Bon uprawniający do| wycieczki na taras widokowy znajdujący się nad megablokiem. Przechowywałem go właśnie na taką wielką okazję.

—  Wspaniale!  —  ucieszył  się  Din  — a  powiedz   tato,     byłeś  kiedykolwiek  na   zewnątrz megabloku?

—  Owszem, byłem w dzieciństwie na tarasie razem z rodzicami...  Zresztą przyznam się, że nigdy mnie tam specjalnie nie ciągnęło. W megabloku jest tysiąc poziomów...

—  I  wszystkie  prawie identyczne — zauważyła matka.

Rozgadali się na dobre. Korzystając z tego, ze oglądnik był wyłączony, Din zaczął zasypywać rodziców pytaniami. Rychło dowiedział się, że swój awans ojciec zawdzięcza sporadycznym zabawom intelektualnym stanowiącym jego hobby (do życia były przecież zupełnie niepotrzebne) oraz częstym ćwiczeniom gimnastycznym w komorze treningowej, która na ich piętrze przypadała jedna na 100 sześcianów. Ktoś mógłby w tym miejscu pomyśleć, że dzięki swemu hobby Jan posiadał całą masę znajomych. Nic błędniejszego. Nie zdarzyło się dotąd, żeby ktoś ćwiczył razem z nim. Jedyną istotą, z która czasem wymieniał grzecznościowe „dzień dobry" był automat, dozorca aparatury sportowej. Tak samo, mimo że oglądniki pozwalały na natychmiastową łączność wizyjną z każdym mieszkańcem świata, stosunki towarzyskie nie były zbyt rozwinięte w ich rodzinie. Jan kontaktował się sporadycznie ze swym bratem, który jako mniej uzdolniony pozostał gdzieś na dolnych piętrach supermiasta. Utrzymywali też, głównie dzięki pani Janowej, kontakt z sąsiadami z prawa i lewa, poza tym był jeszcze zwierzchnik, burkliwy sześciocyfrowiec, który pojawiał się w ich oglądniku raz na miesiąc i wydawał dyspozycje, oraz stary kolega z nauczalni imieniem Piotr. Na nich lista znajomych się kończyła.

Tymczasem rozmowa zeszła na temat numeru. Din zdawał sobie sprawę, że porządek numeryczny stanowi esencję ich świata, nigdy jednak nie zastanawiał się nad realizowaniem tego porządku w praktyce. Z grubsza wiedział tylko, że z momentem uzyskania pełnoletności będzie musiał przejść szereg testów psychofizycznych, które ustalą jego wymierne i niepodważalne miejsce w społeczeństwie, określane właśnie przez numer porządkowy. Numer ten będzie mógł ulec zmianie najwcześniej po roku, to znaczy po następnym teście. Dopiero teraz ojciec uświadomił mu, że właśnie ów numer będzie decydował o wszystkim w życiu: przydziale pracy, mieszkaniu, zaopatrzeniu.

—  Od przeszło stu lat, synu, wszyscy na świecie posiadają swe numery porządkowe. Obecnie od 39 miliardów do pierwszego...

—  A kto jest pierwszym? — natychmiast zainteresował się Din.

—  Skąd mogę wiedzieć, w ogóle raz w życiu widziałem trzycyfrowca i to w oglądniku, szef jest zaledwie sześciocyfrowcem...

—  Czyli kiepsko wylądowałeś?

—  Mogło być gorzej, tuż po maturze zaczynałem jako prosty ośmiocyfrowiec,  a i to nie było zupełne dno. Debile dostają 11 cyfr.

Tu wtrąciła się matka:

— Jesteś zdolny, Din, jeśli będziesz równie pracowity i posłuszny być może doczekasz się pięciu cyfr. Byłabym taka szczęśliwa!

—  Jeśli będę posłuszny komu?

Jan Milion z przyzwyczajenia popatrzył na Indywidualny Odbiorniczek i zmienił temat. Zaczął opowiadać o dzisiejszych testach, ich rodzajach i związanych z tym trudnościach.

—  A czy nie można awansować w inny sposób? — zapytał nastolatek.

— Na tym polega genialność naszego systemu, że nie. Pełna precyzja, wymierność i doskonałość. Bez luk. Nawet miejsce w kolejce po przeszczepy zależy od numeru porządkowego.

— Podobno pierwsza setka ponumerowanych jest praktycznie nieśmiertelna — wyrwało się matce.

—  Czy  to  jest sprawiedliwe?  — zaczął  zastanawiać się Din.

Ojciec niespokojnie rozejrzał się po mieszkaniu.

—  Wystarczy, że jest wspaniałe i bezbłędne. Pomyśl, przez wiele epok świat pogrążony był w nierówności, ludzie walczyli o swoje pozycje, o władze. Intrygowali, mordowali się i przeżywali   frustracje, ponieważ prawie każdy  był niezadowolony z miejsca, jakie zajmował w społeczeństwie i wiecznie uważał się za pokrzywdzonego. Tymczasem miejsca zależały od urodzenia,  od  pieniędzy    albo  jeszcze   od  innych układów.  Chroniczne  niezadowolenie  było powodem  wojen i  rewolucji;  dlatego  wynalazek intelektualnej  numeryczności stał się błogosławieństwem  naszego gatunku.  Każdy, bez żadnych  szwindli,  bez     protekcji,  zajmuje  swoje miejsce. I wie, że zajmuje je sprawiedliwie. Ta świadomość od przeszło stu lat zapewnia nam stabilizację, spokój i szczęście.

Chłopak słuchał z wypiekami na twarzy. Czyżby właśnie nad tymi sprawami zastanawiał się Max?

—  Skąd wiesz o tym wszystkim, tatusiu? — wykrztusił wreszcie.

—  Z historii...

—  Z czego?

Przez głowę Miliona przebiegła myśl, że za dużo mówi. Właściwie po co mąci chłopakowi w głowie. Przed piętnastu laty historię jako nieprawidłową numerycznie wycofano z programu nauczania. Jej elementy wypleniono również z literatury i sztuki, która odtąd realizowała się w bezczasowej przestrzeni. I było to słuszne. Sam, kiedy opuścił nauczalnię idącą według starego programu, miał trudności z dostosowaniem się. Życie skomplikowała mu sprawa z matką, w której zakochał się na przekór regulaminowi; niewiele brakowało a stoczyłby się na samo dno. Do dziesięciocyfrowców...

—  Opowiedz mi  jeszcze  o  historii,  tato!

—  Innym  razem,   teraz  naprawdę  już  pora na   wycieczkę,   wezwę   pneumię.   Historia,   jak słusznie powiedzieli  w  oglądniku, to „Nieprawidłowości  w  regulaminowym  rozwoju  populacji ludzkiej".

—  Tyle może powiedzieć  mi  każdy  inform.

—  Ja nie mam nic do dodania. Najważniejsze to wiedzieć, że żyjemy w najdoskonalszym ze   światów.   Bez  klik,   układów,   koterii.   Syn pierwszego może być ostatnim.

Zajechała pneumia pospieszna, jakby zgadując, że jest potrzebna. Wsiedli. Ale Din łatwo nie dał się zbić z tematu.

—  A właściwie dlaczego mama nie ma żadnego numeru?

—  Kobietom nie przysługują numery — odezwała się matka — posiadamy jako oznacznik jedną z 28 liter, ja mam B. Litery te oznaczają różny stopień przydatności rodzinnej. Dobór małżeństw aranżuje testator genetyczny...

Urwała i westchnęła. Zresztą Din zaabsorbowany był już czym innym. Odbiciem ojca w srebrzystej ścianie pneumii. Szczególnie zabawnie, wyglądała plakietka — zamiast 1000000, odbijało się 0000001!

Czasomierz umieszczony u stropu pneumii wskazywał 8.VI.133 roku ery numerycznej, godzinę 13.20.

Dojechali na szczyt. Taras rozciągał się bezkreśnie w prawo i w lewo. I był całkowicie pusty. Było to o tyle dziwne, że przykrywał przecież tysiącpiętrowy megablok zamieszkiwany przez miliard ludzi. Wysiliwszy wzrok, gdzieś na horyzoncie wypatrzyli grupkę takich samych szczęśliwców jak oni. No cóż, talony spacerowe dostawano 2 razy w życiu, a widocznie nie wszyscy z nich korzystali.

Din spodziewał się, że ujrzy niebo, kosmos, o którym tyle historii słyszał w oglądniku. Tymczasem sklepienie było sztuczne i co pewien czas przekreślały je stalowe wsporniki szklanego dachu. Niemniej doskonale było widać słońce i chmury. Wpatrywali się zafascynowani, atoli po kwadransie wszystko ściemniało, ukazał się księżyc i konstelacje gwiezdne. Wyjaśnienie paradoksu nie nastręczało trudności. Nieboskłon też był sztuczny i oczywiście to, co oglądali, stanowiło stałą projekcję planetarium.

—  Ale   dlaczego     nie     widać   prawdziwego nieba? — zapytał Din.

—  Z oszczędności — zaburczał milczący dotąd   Odbiornik     Indywidualny.     Ze   względów ekonomicznych cała powierzchnia planety pokryta jest koloniami jadalnych glonów, z których produkujemy wasze pastylki, resztę wolnego  miejsca     wypełniają     baterie  słoneczne. Obejrzeli    jeszcze    świt i  południe,  a   nawet chcieli  pójść porozmawiać z grupką turystów, która zbliżała się w ich kierunku, ale głos Odbiornika przypomniał im, że czas wracać. Więc wrócili.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

Tak pechowo się składało, że Jan Milion nie mógł poświęcić całego popołudnia swemu jedynakowi. Akurat wypadły mu trzy godziny pracy — będącej raz na dziesięć dni prawem i zaszczytnym obowiązkiem mieszkańca megabloku. Prawdę, powiedziawszy, przy daleko posuniętej automatyzacji i rozpowszechnieniu myślących robotów, pracę ludzi można by uznać za zbędną, jednak pozostawiono ją w szczątkowym wymiarze, być może po to aby stwarzać mieszkańcom wrażenie, że są jeszcze do czegoś potrzebni.

Symboliczne zajęcia naszego bohatera polegały na przeglądaniu kilkumetrowego odcinka tunelu wentylacyjno-energetycznego na poziomie 324. Podstawowym i jedynym problemem, z którym miał tam do czynienia, były myszy. Sprawę przecieków, pęknięć, konserwacji załatwiały błyskawicznie same automaty. Okazywały się one jednak zupełnie bezradne wobec cwanych stworzonek. Zastosowanie trucizn w tunelu wentylacyjnym było wykluczone, poza tym gryzonie wykazywały niezwykłą odporność i w efekcie jedyną metodą mogło być fizyczne unicestwianie — główne zajęcie Jana Miliona.

Po przybyciu pneumia na poziom 324 włazem przeciwpożarowym przedostał się do tunelu. Z szafki konserwacyjnej otwierającej się wyłącznie na przyzwalający głos Indywidualnego Odbiornika wyciągnął pas nośny zaopatrzony w małe silniczki grawitacyjne pozwalające na poruszanie się z duża szybkością po korytarzach i sztolniach. Zapiął klamrę, potem wydobył z pokrowca miotacz dezintegracyjny, włączył grawitatory i pomknął w głąb tunelu. Silne reflektory umieszczone na hełmie pozwalały śledzić przestrzeń przed sobą, obramowaną przez dziesiątki rur, kabli i przewodów stanowiących układ nerwowy, krwionośny i limfatyczny megabloku. Chociaż Jan Milion pracował kilkanaście lat w sekcji dozoru konserwacyjnego, nigdy dotąd nie dotarł do końca labiryntu. Nigdy nie znalazł się na prawdziwej powierzchni ziemi, nie zstąpił też do najniższych poziomów, gdzie działały automatyczne siłownie czy autofabryki. Dobrze znał tylko kilkanaście poziomów mieszkalnych, z jednej strony których biegły tunele pneumii, z drugiej zaś korytarze sanitarne, klimatyzacyjne, promiennikowe. Każdy poziom miał rozmieszczone co jakiś czas salę gimnastyczną, basen, tor spacerowy z jednym drzewem i kilku rachitycznymi krzewami; całości dopełniała nauczalnia i lekarnia.

Chcąc odwiedzić muzeum (tak, tak, ostała się jeszcze coś takiego) czy mikroogródek zoologiczny trzeba było wybrać się na wyższe kondygnacje, co wymagało uprzedniego zgłoszenia Indywidualnemu Odbiornikowi. Podobno była też biblioteka, ale Jan nie słyszał o nikim kto by do niej chodził, bo i po co, skoro w minutę po zamówieniu na ekran oglądnika w sześcianie prywatnym trafiał zamówiony tekst, reprodukcja, mapa czy akt urzędowy. Tak samo można było zamówić sobie każdy film, dowolny fragment spektaklu zarejestrowanego na taśmie magnetycznej czy też jakiekolwiek wydarzenie z przeszłości przechowywane w archiwum kronik filmowych. Z tym, że mało kto korzystał z wymienionych udogodnień. Jan będąc młodszy parę razy prosił o filmy dokumentalne sprzed ery numerycznej, ale trzykrotnie przysłano mu widoczki z rezerwatu dzikich zwierząt, parę dokrętek etnograficznych o życiu dawnych ludów pierwotnych, a gdy bardziej sprecyzował swe zainteresowania oglądnik wyświetlił napis: dokument uszkodzony, nie nadaje się do odtworzenia.

Teraz posuwał się szybko i bez przeszkód, gryzonie wymiecione strugami światła piszcząc usiłowały kryć się w ponurym galimatiasie przewodów, ale zręcznie unicestwiał je dezintegratorem białkowym.

Mniej więcej po pół godzinie dotarł do krzyżówki ze sztolnią LXXIV; zrobiło się przestronniej, gryzoniów też nie było, więc zawiesił miotacz na ramieniu, poluzował grawitandy i miękko osiadł na półce przy niszy, która ongiś, w czasach gdy budowano blok była zasilalnią, czyli jak mawiali inżynierzy „stołówką robotów". Wszedł głębiej chcąc na czymś przysiąść i przegryźć pigułkę relaksującą, gdy na raz bardziej poczuł niż zobaczył że w niszy ktoś jest....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin