Connelly Michael - Harry Bosch 01 - Czarne echo.rtf

(1058 KB) Pobierz

MICHAEL

Connelly

CZARNE ECHO

Przekład

BOGUMIŁA NAWROT

MARCIN ŁAKOMSKI

 

Tytuł oryginału THE BLACK ECHO

Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI

Przekład

BOGUMIŁA NAWROT (część I, II)

MARCIN ŁAKOMSKI (pozostałe części)

Redakcja merytoryczna WANDA MAJEWSKA

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta DOBIESŁAW KUBACKI

Copyright © 1992 by Michael Connelly

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-949-X

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1995. Wydanie I Druk: Finidr, s.r.o., Český Tĕšin

 

 

 

W. Michaelowi Connelly'emu i Mary McEvoy Connelly

 

Podziękowania

Pragnę podziękować za pomoc i poparcie:

Mojemu agentowi, Philipowi Spitzerowi, i redak­tor Patricii Mulcahy za ich ciężką pracę, entuzjazm i wiarę w tę książkę.

Funkcjonariuszom policji, którzy przez długie lata zapoznawali mnie ze swoim życiem prywatnym i zawodowym. Pragnę również podziękować Tomowi Mangoldowi i Johnowi Pennycate'owi, których książ­ka „Tunele Cu Chi” przedstawia prawdziwe losy „tunelowych szczurów” podczas wojny wietnamskiej.

Na koniec chcę podziękować rodzinie i przyjacio­łom za słowa zachęty i poparcie. Największy dług wdzięczności mam wobec swej żony Lindy, która ani na chwilę nie straciła wiary i stanowiła niewyczerpane źródło inspiracji.

Część pierwsza

Niedziela, 20 maja

Chłopak nic nie widział w ciemnościach, ale nie miało to znaczenia. Doświadczenie i długoletnia praktyka mówiły mu, że dobrze trafił. Powierzchnia była gładka i równa. Wykonując całym ramieniem płynny ruch, jednocześnie miękko obracał dłoń w przegubie. Niech farba tryska. Spokojnie. Nie ma pośpiechu. O tak, wspaniale.

Usłyszał syk uchodzącego powietrza i niemal ujrzał smugę farby. Dawało mu to prawdziwe ukojenie. Czując zapach aerozolu, przypomniał sobie o kleju, schowanym w kieszeni. Pomyślał, czy sobie nie niuchnąć. Może później, postanowił. Nie chciał robić przerwy, tylko jednym ciągiem dokoń­czyć dzieło.

Nagle znieruchomiał - poprzez syk aerozolu dosłyszał warkot silnika. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nigdzie świateł, poza srebrzystobiałym odbiciem księżyca na powierzchni wody i słabą żarówką nad drzwiami do pompowni, znajdującej się w połowie zapory.

Ale słuch go nie mylił. Coś nadjeżdżało. Warkot kojarzył się chłopakowi z silnikiem ciężarówki. Wtem wydało mu się, że słyszy zgrzyt opon na żwirowej drodze dojazdowej, okrążającej zbiornik. Z każdą chwilą warkot stawał się wyraźniejszy. Ktoś tędy jechał, choć była trzecia nad ranem. Dlaczego? Chłopak wstał i cisnął puszkę farby w aerozolu przez płot, do wody. Usłyszał, jak upadła w krzaki, za słabo rzucił. Wyciągnął z kieszeni skarpetę i postanowił raz powąchać, tak dla kurażu. Wsadził w nią nos i wciągnął opary farby. Zachwiał się na nogach, poczuł mimowolne drżenie powiek. Zamachnął się i wyrzucił skarpetę przez parkan.

Chłopak postawił motor i przeprowadził go na drugą stronę drogi, tam gdzie u stóp wzgórza rosła wysoka trawa, skrzypy polne i sosny. Pomyślał, że to świetna kryjówka. Będzie mógł stamtąd wszystko obserwować. Warkot silnika stawał się coraz wyraźniejszy. Był pewien, że pojazd znajduje się kilka metrów od niego, ale nie widział poświaty reflektorów. To go speszyło. Ale

było już za późno na ucieczkę. Położył motor w wysokiej, brązowej trawie i ręką zatrzymał obracające się w powietrzu przednie koło. Potem przypadł do ziemi, czekając, co teraz nastąpi.

*

Harry Bosch słyszał w górze helikopter, krążący gdzieś nad spowijającym wszystko mrokiem. Dlaczego nie lądowali? Dlaczego nie przychodzili z pomocą? Harry przeciskał się zadymionym, ciemnym tunelem, baterie miał prawie wyczerpane. Latarka świeciła coraz słabiej. Potrzebował pomocy. Powinien szybciej się posuwać. Musi dotrzeć do końca tunelu, zanim latarka zgaśnie i ogarną go ciemności. Usłyszał, jak śmigłowiec robi jeszcze jedno okrążenie. Dlaczego nie ląduje? Gdzie jest ta pomoc, której potrzebuje? Kiedy łoskot śmigieł znów się oddalił, poczuł dławiący strach. Zaczął się szybciej czołgać, skórę na kolanach miał zdartą do krwi. W jednej ręce trzymał w górze latarkę, drugą czepiał się ziemi, by utrzymać równowagę. Nie oglądał się za siebie, bo wiedział, że w czarnej mgle za nim czai się wróg. Niewidzialny, ale obecny. I to z każdą chwilą bliżej.

Kiedy w kuchni rozległ się telefon, Bosch natychmiast się obudził. Liczył dzwonki, zastanawiając się, czy przeoczył jeden albo dwa pierwsze. Próbował sobie uzmysłowić, czy zostawił włączoną automatyczną sekretarkę.

Okazało się, że nie. Automat nie odebrał telefonu i dopiero po ósmym dzwonku zapanowała cisza. Z roztargnieniem myślał, skąd się wziął ten zwyczaj. Czemu nie sześć dzwonków? Albo dziesięć? Przetarł oczy i rozejrzał się. Znów zasnął w pokoju dziennym w miękkim, rozkładanym fotelu, który stanowił główny mebel jego skromnie urządzonego mieszkania. Traktował go jak fotel do czuwania. Jednak nazwa ta była nieadekwatna, bo często w nim zasypiał, nawet kiedy nie miał dyżuru.

Światło poranka wpadało przez szparę w zasłonach, tworząc jasną smugę na białej, sosnowej podłodze. Obserwował cząsteczki kurzu, unoszące się leniwie w powietrzu w pobliżu przesuwanych szklanych drzwi. Lampa na stoliku obok była włączona, podobnie jak stojący pod ścianą telewizor; nadawali akurat jakiś program religijny, jak zwykle w niedzielę o tej porze. Na stole obok fotela znajdowali się niezawodni kompani cierpiących na bezsenność: karty, czasopisma i kieszonkowe wydania kryminałów; te ostatnie zaledwie przekartkowane i porzucone. Leżała na nim też zmięta paczka papierosów i stały trzy puste butelki po piwie - każda po innym. Bosch był całkiem ubrany, łącznie z pomiętym krawatem, przymocowanym do białej koszuli srebrną spinką.

Sięgnął ręką do paska, a potem przesunął ją do tyłu, w okolicę nerek. Czekał. Kiedy tylko rozległ się pager, natychmiast przerwał denerwujący sygnał. Wyciągnął urządzenie zza paska i spojrzał na numer. Nie zdziwił się. Wygramolił się z fotela i przeciągnął, aż zatrzeszczały mu kości w stawach.

Poszedł do kuchni, gdzie na kontuarze stał telefon. Zanim wykręcił numer, zapisał w notesie wyciągniętym z kieszeni marynarki: „Niedziela, godzina 8.53 rano”. Po dwóch dzwonkach rozległ się głos:

-              Policja Los Angeles. Posterunek w Hollywood. Przy aparacie Pelch. W czym mogę pomóc?

-              Człowiek zdążyłby umrzeć, zanim by wysłuchał tego wszystkiego do końca - powiedział Bosch. - Połącz mnie z dyżurnym.

Bosch znalazł w szafce kuchennej nową paczkę papierosów i sztachnął się po raz pierwszy tego dnia. Spłukał kurz ze szklanki i nalał do niej wody z kranu, a następnie wyjął dwie aspiryny z plastikowej buteleczki, która również stała w kuchennej szafce. Połykał drugą tabletkę, kiedy usłyszał w słuchawce głos sierżanta Crowleya.

-              Co tam, czyżbym wyciągnął cię z kościoła? Dzwoniłem do domu. Nikt nie odbierał.

-              Crowley, co masz dla mnie?

-              Cóż, wiem, że wczoraj wieczorem oglądaliśmy cię w tym serialu telewizyjnym. Ale nadal jesteś na służbie. Ty i twój partner. Przez cały weekend. A to znaczy, że macie trupa w Lake Hollywood. W rurze. Obok drogi dojazdowej do zapory Mulholland. Wiesz, gdzie?

-              Znam to miejsce. Co jeszcze?

-              Udał się tam patrol; lekarz i ekipa techniczna zostali już po­wiadomieni. Moi ludzie wiedzą tylko, że mają trupa. Sztywny znajduje się jakieś dziesięć metrów od wlotu do rury. Nie chcą tam wchodzić, by nie zatrzeć ewentualnych śladów na miejscu zbrodni, rozumiesz? Kazałem im przywołać twojego partnera, ale jeszcze nie zadzwonił. Jego telefon też nie odpowiada. Pomyślałem, że może jesteście razem. Ale potem doszedłem do wniosku, że on nie jest w twoim typie. Ani ty w jego.

-              Skontaktuję się z nim. Skoro nie weszli do środka, skąd wiedzą, że to trup, a nie jakiś facet, który uciął sobie drzemkę?

-              No wiesz, trochę się tam pokręcili, trącili go kijem czy czymś w tym rodzaju, chyba nawet nieźle go poszturchali. Sztywny jak kutas pana młodego w noc poślubną.

-              Nie chcieli zatrzeć ewentualnych śladów na miejscu zbrodni, ale szturchali kijem ciało. Cudownie. Czy ci faceci trafili tu, kiedy zaostrzyli kryteria przyjęć do college'ow, czy co?

-              Słuchaj no, Bosch, dostaliśmy wiadomość, musieliśmy ją sprawdzić. Jasne? Chcesz, żebyśmy przekazywali wszystkie telefony bezpośrednio do Wydziału Zabójstw, byście je sami sprawdzali? Po tygodniu dostalibyście kręćka.

Bosch zgniótł niedopałek papierosa w nierdzewnym zlewozmywaku i wyjrzał przez okno. Patrząc w dół wzgórza, dostrzegł wagoniki tramwaju dla turystów, jadące wśród potężnych, beżowych gmachów studiów dźwięko­wych wytwórni Universal. Na fasadzie jednego z długich budynków wymalowano

błękitne niebo i białe chmurki; służyła podczas kręcenia zdjęć plenerowych, kiedy niebo nad Los Angeles było burobrązowe.

-              Kto przekazał wiadomość? - spytał Bosch.

-              Anonimowy rozmówca, który zadzwonił pod 911. Parę minut po czwartej. Według dyspozytora dzwonił z budki na bulwarze. Ktoś, kto się akurat kręcił w tamtej okolicy, natknął się w rurze na trupa. Nie chciał podać nazwiska. Powiedział tylko, że w rurze jest sztywny. W centrum telekomuni­kacyjnym mają zarejestrowaną tę rozmowę.

Bosch poczuł ogarniający go gniew. Wyjął z szafki buteleczkę z aspiryną i wsunął ją do kieszeni. Rozważając w myślach wiadomość przekazaną policji o czwartej nad ranem, otworzył lodówkę i schylił się. Nie dostrzegł nic interesującego. Rzucił okiem na zegarek.

-              Crowley, skoro otrzymaliście meldunek o czwartej rano, dlaczego dzwonicie do mnie dopiero teraz, prawie pięć godzin później?

-              Słuchaj, Bosch, mieliśmy tylko ten anonimowy telefon. To wszystko. Dyspozytor powiedział, że dzwonił jakiś dzieciak. Nie mam w zwyczaju wysyłać swoich ludzi w środku nocy do jakiejś rury, dysponując tylko taką wiadomością. Mógł to być jakiś kawał. Albo zasadzka. Zresztą cholera wie co. Poczekałem, aż się rozwidni i trochę tu uspokoi. Wysłałem tam paru swoich ludzi pod koniec zmiany. Mówiąc o końcu zmiany, już mnie tu nie powinno być. Czekałem tylko na telefon od nich, a potem od ciebie. Jeszcze coś?

Bosch miał ochotę zapytać, czy przyszło mu do głowy, że w rurze będzie ciemno bez względu na to, czy udaliby się tam o czwartej czy o ósmej, ale się powstrzymał. Zresztą co by mu z tego przyszło?

-              Jeszcze coś? - powtórzył Crowley.

Boschowi nic nie przychodziło na myśl, więc Crowley skorzystał z okazji i oświadczył:

-              Harry, to prawdopodobnie jakiś ćpun, który się zaćpał na śmierć. Żadna sprawa z artykułu 187. Ciągle mamy podobne wypadki. Słuchaj no, pamiętasz, w ubiegłym roku z tej samej rury też wyciągnęliśmy jednego... Ach tak, to było, zanim przenieśli cię do Hollywood... Według mnie jakiś facet wlazł do tej samej rury, wiecznie śpią tam jacyś włóczędzy, dał sobie w żyłę i tyle. Wszystko pasuje. Tyle tylko, że poprzednim razem nie znaleźliśmy go tak szybko. Kiedy dotarliśmy do niego po kilku dniach, był kompletnie ugotowany. Upieczony jak indyk. Tylko nie pachniał tak smakowicie.

Crowley roześmiał się z własnego żartu. Bosch milczał. Sierżant ciągnął dalej.

-              Kiedy go wyciągnęliśmy, miał jeszcze szprycę w ramieniu. Teraz tak
samo. Zwykła gówniana sprawa, nic poważnego. Pojedziesz tam, przed
południem wrócisz do domu, zdrzemniesz się, może obejrzysz mecz Dodger-sów. A za tydzień? Przyjdzie kolej na kogoś innego. Ty będziesz miał wolne.
A akurat wypada dłuższy weekend, bo świętujemy Dzień Pamięci. Więc
uczyń mi przysługę. Jedź i zobacz, co tam mają.

Bosch zastanowił się chwilę. Już miał odłożyć słuchawkę, ale, zanim to zrobił, spytał:

-              Crowley, co miałeś na myśli, mówiąc, że tamtego nie znaleźliście tak szybko? Dlaczego uważasz, że na tego natrafiliśmy szybciej?

-              Chłopaki mi powiedzieli, że nic od niego nie czuć, jedynie trochę sikami. Musi być świeży.

-              Powiedz swoim ludziom, że będę za piętnaście minut. Poproś, by niczego już tam nie ruszali.

-              Oni...

Bosch wiedział, że Crowley będzie próbował bronić swych ludzi, więc rozłączył się, by tego nie słuchać. Zapalił drugiego papierosa i podszedł do drzwi frontowych, by wziąć z progu „Timesa”. Rozpostarł pięciokilogramowe, niedzielne wydanie gazety na kuchennym kontuarze ciekaw, ile drzew umarło. Odszukał dodatek o nieruchomościach i zaczął przerzucać stronice, póki nie ujrzał dużego ogłoszenia Valley Pride Properties. Powiódł palcem wzdłuż rubryki „Domy na sprzedaż”, aż znalazł jakiś adres, a przy opisie uwagę „Dzwonić do Jerry'ego”. Wykręcił numer.

-              Valley Pride Properties, w czym mogę pomóc?

-              Proszę z Jerrym Edgarem.

Minęło kilka sekund, Bosch usłyszał parę trzasków w słuchawce, nim rozległ się głos jego partnera:

-              Mówi Jerry, w czym mogę pomóc?

-              Jed, właśnie otrzymaliśmy wezwanie. Okolice zapory Mulholland. Znów nie masz pagera.

-              Cholera - zaklął Edgar, po czym zapadła cisza. Bosch niemal słyszał jego myśli. „Mam dzisiaj trzy prezentacje”.

Cisza przedłużała się i Bosch wyobraził sobie swego partnera po drugiej stronie telefonu w garniturze za dziewięćset dolarów i z miną bankruta.

-              Co się stało?

Bosch powtórzył mu wszystko, co wiedział.

-              Jeśli chcesz, żebym sam się tym zajął, nie ma sprawy - powiedział Bosch. - W razie gdyby wynikły jakieś problemy z Dziewięćdziesiąt osiem, dam sobie radę. Powiem, że wziąłeś na tapetę tych transwestytów, a ja zająłem się sztywnym z rury.

-              Wiem, stary, że tak byś zrobił, ale w porządku, zaraz wyjeżdżam. Muszę tylko najpierw znaleźć kogoś, kto mnie zastąpi.

Uzgodnili, że spotkają się przy zaporze i Bosch odłożył słuchawkę. Włączył automatyczną sekretarkę, wziął z szafki dwie paczki papierosów i wsunął je do kieszeni sportowego płaszcza. Sięgnął do drugiej szafki i wyciągnął kaburę z pistoletem, smith and wesson kaliber 9 mm z nierdzewnej stali, z ośmioma nabojami typu XTP w magazynku. Przypomniał sobie ogłoszenie, na które się kiedyś natknął w magazynie dla policjantów. Niezwykły efekt końcowy. Pocisk przy uderzeniu rozpręża się do rozmiarów półtora raza większych od swej średnicy, wywołując poważne obrażenia

ciała. Ten, kto tak napisał, miał rację. Rok temu Bosch zabił człowieka jednym strzałem z odległości siedmiu metrów. Pocisk wszedł pod prawą pachą, wyleciał poniżej lewego sutka, po drodze rozrywając serce i płuca. XTP. Poważne obrażenia ciała. Przypiął kaburę do paska po prawej stronie, by móc sięgnąć do niej lewą ręką.

Poszedł do łazienki i umył zęby szczoteczką bez pasty; skończyła mu się, a zapomniał wstąpić do sklepu, by kupić nową. Przejechał po włosach mokrym grzebieniem i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w przekrwione oczy czterdziestolatka. Potem z uwagą przyjrzał się siwym włosom, których coraz więcej widać było w brązowej czuprynie. Zaczęły mu siwieć nawet wąsy. Podczas golenia zdarzało mu się często znajdować w umywalce szare kawałki szczeciny. Dotknął dłonią brody, ale zrezygnował z golenia. Wyszedł z domu nawet nie zmieniwszy krawata. Wiedział, że jego klientowi będzie to obojętne.

*

Bosch znalazł fragment barierki nie upstrzony gołębimi odchodami i oparł się na łokciach. Barierka biegła wzdłuż korony zapory Mulholland. Z ust sterczał mu papieros. Spojrzał przez szczelinę między wzgórzami na rozpostarte w dole miasto. Niebo było ołowianoszare, całe Hollywood spowijał niczym całun smog. Kilka wieżowców w centrum miasta sterczało nad trującą mgłą, ale resztę okrywał szary pled. Wyglądało to jak miasto-upiór.

Ciepły wiatr niósł ze sobą słabą woń jakichś chemikaliów, dopiero po chwili Bosch uświadomił sobie, co to takiego. Malathion. Słyszał w radiu, że w nocy będą latały helikoptery i spryskiwały całe północne Hollywood, aż do Cahuenga Pass. Przypomniał sobie swój sen o śmigłowcu, który nie wylądował.

Z tyłu za nim rozciągały się niebieskozielone wody sztucznego jeziora Hollywood; szesnaście milionów metrów sześciennych wody pitnej dla miasta, uwięzionych przez sędziwą zaporę w wąwozie między dwoma wzgórzami. Wzdłuż brzegu ciągnął się dwumetrowy pas spękanej gliny, przypominając o tym, że w Los Angeles od czterech lat panowała susza. Cały zbiornik otoczony był trzymetrowej wysokości parkanem. Kiedy Bosch był tu pierwszy raz, przyglądając się uważnie tej przegrodzie, zastanawiał się, czy miała na celu chronić ludzi czy też wodę znajdującą się po drugiej stronie.

Bosch wciągnął na zmięty garnitur niebieski kombinezon. Pod pachami widoczne były plamy potu, które przeniknęły przez dwie warstwy odzieży. Włosy miał wilgotne, wąsy mu obwisły. Przed chwilą wyszedł z rury. Czuł, jak lekkie podmuchy gorącego wiatru, wiejącego od strony Santa Ana, osuszają mu pot na karku.

Harry nie należał do postawnych mężczyzn. Brakowało mu kilku centymetrów do metra siedemdziesięciu, był szczupłej budowy ciała. W prasie nazwano go żylastym. Mięśnie pod kombinezonem przypominały nylonowe postronki, ale za ich niepozornym wyglądem kryła się niezwykła siła. Pasemka siwizny we włosach były bardziej widoczne z lewej strony. Brązowo-czarne oczy rzadko zdradzały emocje lub zamiary swego właściciela.

Rura znajdowała się nad ziemią i biegła na odcinku pięćdziesięciu metrów wzdłuż drogi dojazdowej do zbiornika. Była skorodowana z obu stron, pusta w środku, używana jedynie przez tych, którzy w jej wnętrzu szukali schronienia albo wykorzystywali zewnętrzną powierzchnię w charak­terze płótna malarskiego. Bosch nie miał pojęcia, do czego służy rura, póki dozorca samorzutnie nie udzielił mu informacji. Okazało się, że wykorzys­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin