Steel Danielle - Randki w ciemno(z txt).pdf

(563 KB) Pobierz
Danielle Steel
Danielle Steel
Randki w ciemno
Opowieść o kobiecie, która zmuszona do rozpoczęcia życia od nowa,
zyskuje dużo więcej, niż straciła.
Po blisko ćwierć wieku małżeństwa on odchodzi z młodszą - taki scenariusz
nader często pisze życie. Dla niczego nie podejrzewającej Paris słowa męża:
„Chcę rozwodu" są wyrokiem, skazują ją bowiem na samotność i żmudne
odbudowywanie własnego świata. Początkowo załamana, próbuje się
pozbierać, stosując konwencjonalne metody: zmiana miejsca zamieszkania,
poszukiwanie nowego partnera... Aż w końcu uświadamia sobie,
że nie musi postępować jak większość kobiet w jej położeniu,
że stać ją na coś oryginalnego.
Niniejsza powieść jest tworem wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących
i zmarłych oraz rzeczywistych miejsc i wydarzeń jest całkowicie przypadkowe.
[...] dobrze widzi się tylko sercem.
Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
Antoine de Saint-Exupery
Mały Książę
Dla tych, którzy szukają, dla tych, którzy szukali, dla tych
— szczęściarze! — którzy znaleźli. W szczególności zaś z wielką sympatią i
szacunkiem dla tych, którzy przebrnęli przez ów nienaturalny proces, nie
doznając uszczerbku na sercach i duszach, a w dodatku wypatrzyli igłę w stogu
siana i zdobyli wielką nagrodę! Wspinaczka na Everest jest łatwiejsza i z
pewnością niesie ze sobą mniej niebezpieczeństw i rozpaczy.
I jeszcze dla was, wszyscy moi przyjaciele, którzy podejmowaliście nieudolne
bądź zręczne starania, by znaleźć dla mnie idealnego mężczyznę, czyli innymi
słowy nie mniejsze dziwadło niż ja. Dla tych wszystkich, którzy umawiali mnie na
randki w ciemno — będzie z czego się pośmiać na stare lata!
— i którym niemal wybaczam.
A zwłaszcza dla moich cudownych dzieci, które przyglądały się, angażowały,
kochały i wspierały mnie swym humorem, zachętą i bezgraniczną cierpliwością. Za
ich miłość i pomoc w każdej sytuacji jestem głęboko wdzięczna.
Wasza kochająca d.s.
Czym jest randka? Randka jest wtedy, kiedy dwie prawie nieznające się osoby idą
na kolację, nerwowo dzióbią widelcami w talerzach i w najkrótszym możliwie
czasie usiłują zadać jak najwięcej pytań. Na przykład: Jeździsz na nartach?
Grasz w tenisa? Lubisz psy? Jak sądzisz, dlaczego twoje małżeństwo się rozpadło?
Jak sądzisz, dlaczego twoja eksżona oskarżała cię o despotyzm? Lubisz czekoladę?
Sernik? Zostałeś kiedykolwiek skazany za przestępstwo kryminalne? Co sądzisz o
narkotykach? Ilu alkoholików było w twojej rodzinie? Jakie przyjmujesz leki?
Poddałaś się operacji plastycznej czy może to twój prawdziwy nos? Podbródek?
Górna warga? Piersi? Pupa? No więc jaki to był w końcu zabieg? Lubisz dzieci?
Miałeś jakieś romanse? Znasz jakieś obce języki? Wymarzona podróż poślubna? Dwa
tygodnie w Himalajach? Serio? Byłeś na safari? W Paryżu? W Des Moines? Jesteś
religijny? Kiedy ostatnio widziałeś się z matką? Od jak dawna uczestniczysz w
terapii grupowej? Dlaczego nie? Ile razy zwinęli cię za prowadzenie po pijaku?
Gdzie w tej chwili jesteś zdaniem swojej żony? Od jak dawna jesteś żonaty?
Rozwiedziony? Wdowiec? Wyszedłeś z więzienia? Warunkowo? Bezrobotny? W jaki
sposób zamierzasz zdobyć pracę? Bez wątpienia zawód cyrkowca to okazja do
wspaniałych podróży, ale nie boisz się chodzić po linie? Cierpisz na bulimię
przez całe życie? Na ilu jesteś odwykach? Co to znaczy: później? Jak
przypuszczasz, kiedy zadzwonisz?
Randka w ciemno jest wtedy, kiedy życzliwi przyjaciele wybierają dwie osoby z
przeciwnych krańców ziemi, w dodatku mające ze sobą możliwie najmniej wspólnego,
a następnie kłamliwie przekonują każdą z nich, jak fantastyczna, interesująca,
normalna, elastyczna, inteligentna i urodziwa jest ta druga. Potem skrzekliwym
głosem odzywa się rzeczywistość, potem jest tak samo jak na zwykłej randce, tyle
że, dzięki Bogu, trwa to czasami trochę krócej, potem uczestnicy zanoszą modły,
aby ich partnerzy błędnie zapisali numer telefonu, potem wracają do domu i albo
płaczą, albo wybuchają śmiechem, wreszcie zaś przestają odzywać się do
przyjaciół, którzy ich umówili. A ledwie zapomną, jak było fatalnie, pozwalają
tym samym albo innym przyjaciołom umówić się ponownie.
Z miłością i współczuciem d.s.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był to bajkowy, przepojony aromatami majowy wieczór, jeden z tych, jakie
zdarzają się na wschodnim wybrzeżu, kiedy ostateczny, nieodparty szturm wiosny
rozbija w pył resztki oporu zimy i niemal z dnia na dzień świat odmienia swój
wygląd. Śpiewały ptaki, mocno grzało słońce, a ogród Armstrongów eksplodował
nagle serią barw. Fantastyczna pogoda panująca przez cały tydzień sprawiła, że
nawet Nowy Jork zwolnił tempo, a przerwy na lunch stały się jakby dłuższe. Po
ulicach spacerowały pary, ludzie uśmiechali się do siebie.
Nic więc dziwnego, że przy takiej aurze Paris Armstrong postanowiła przenieść
kolację do ogrodu, na niedawno wykończone kamienne patio przy basenie. Ona i
Peter zwykle zapraszali gości na sobotę, żeby Peter nie musiał pospiesznie
wracać z biura tuż przed przyjęciem, w tym tygodniu jednak Paris zdecydowała się
na piątek, ponieważ firma cateringowa, z której usług zwykle korzystała,
wszystkie inne terminy miała zajęte. Peter, gdy dowiedział się o tym od żony,
przyjął wieści wyrozumiale — pobłażał we wszystkim Paris, a nawet ją
rozpieszczał, co było jedną z niezliczonych przyczyn, dla których kochała go
równie mocno jak kiedyś, chociaż w marcu upłynęła dwudziesta czwarta rocznica
ich ślubu. Nie do wiary, jak szybko minęły te lata i jak wiele się w tym czasie
wydarzyło. Megan, najstarsza córka Armstrongów, rok temu ukończyła Vassar i
niedawno, jako dwudziestotrzylatka, podjęła pracę w Los Angeles: od dawna
zafascynowana filmem zatrudniła się jako asystentka szefa produkcji jednej z
hollywoodzkich wytwórni. W istocie, co przyznawała otwarcie, była kimś na
kształt „podaj-przynieś", ale po pierwsze, liczyła, że będzie awansować, i po
drugie, na tym etapie wystarczała jej podniecająca świadomość, iż tkwi w samym
centrum wydarzeń. Jej młodszy brat, osiemnastoletni William, kończył właśnie
szkołę średnią i jesienią miał rozpocząć studia w Berkeley.
Tak, Paris ciągle nie mogła uwierzyć, że dzieci są dorosłe, choć przecież, jak
się jej zdawało, jeszcze przed chwilą przewijała je, na zmianę z innymi matkami
woziła do szkoły, sama zaś — na lekcje baletu w przypadku Meg i mecze hokejowe w
przypadku Wima. I oto za trzy miesiące również Wim wyfrunie z gniazda: miał się
zgłosić w Berkeley na tydzień przed Świętem Pracy.
Paris odruchowo upewniła się, czy stół został nakryty prawidłowo, chociaż ludzie
z firmy cateringowej byli profesjonalistami o dobrym guście, a dom, zwłaszcza
kuchnię, Armstrongów znali na pamięć, jako że bardzo towarzyscy zleceniodawcy
nader często korzystali z ich usług. Skrzyły się więc srebra i kryształy, obrus
aż raził oczy nieskazitelną bielą, w wazonach pyszniły się kompozycje kwiatowe z
wielobarwnych piwonii, dzieło samej Paris. Peter prawdopodobnie będzie po
powrocie z pracy zbyt zmęczony, żeby docenić to wszystko. Paris jednak miała
pewność, iż jeśli nawet jej mąż nie zwraca czasem uwagi na szczegóły, to
przecież w każdej chwili czuje, jak ciepły i elegancki jest jego dom. A to było
efektem jej starań, podejmowanych zresztą nie tylko dla Petera, dzieci i
przyjaciół, lecz również dla samej siebie.
Peter był niezwykle hojnym mężem i ojcem: jako wspólnik w dobrze prosperującej
kancelarii adwokackiej wyspecjalizowanej w obsłudze prawnej dużych firm odnosił
takie sukcesy, że mając pięćdziesiąt jeden lat stanął na jej czele. Dziesięć lat
temu kupił dla siebie i rodziny piękny kamienny dom w jednej z najbardziej
luksusowych dzielnic Greenwich i dom ten — chociaż początkowo Armstrongowie
planowali zatrudnienie architekta wnętrz — koniec końców urządziła sama Paris, a
Peter był tak zachwycony rezultatem jej poczynań, że oświadczył półżartem, że
powinna zostać zawodową dekoratorką. Mimo jednak swych artystycznych zapędów
Paris i wykształcenie, i zainteresowania miała podobne jak mąż, świat interesów
zaś nie stanowił dla niej żadnej zagadki.
Wzięli ślub, kiedy tylko ukończyła college i podjęła studia MBA. Zrazu myślała o
założeniu własnej niewielkiej firmy, gdy jednak na drugim roku zaszła w ciążę,
postanowiła pozostać w domu i zająć się wychowywaniem dzieci, Peter zaś w pełni
poparł jej decyzję. Po dwudziestu czterech latach małżeństwa Paris czuła się
kobietą szczęśliwą i spełnioną, choć w ciągu owych dwudziestu czterech lat
robiła tylko to co tak wiele innych kobiet: prowadziła dom, piekła ciasteczka,
organizowała szkolne kiermasze i aukcje, spędzała z dziećmi niezliczone godziny
w gabinetach ortodontów. Dyplom MBA był jej do tego potrzebny jak umarłemu
kadzidło, niemniej jednak umożliwiał toczenie wieczornych dysput z Peterem
o prowadzonych przezeń sprawach i to też bardzo ich zbliżało. Peter uważał ją za
idealną żonę, a sposób, w jaki wychowywała dzieci, budził jego najgłębszy
szacunek; Paris natomiast nie umiałaby sobie wyobrazić lepszego męża. Nadal
umieli ze sobą żartować, gdy przytuleni pod ciepłą kołdrą leniuchowali w
zimowe niedzielne poranki i nadal Paris bez szemrania wstawała bladym świtem w
każdym roboczym dniu tygodnia, żeby odwieźć Petera na stację kolejki. Jeszcze do
niedawna wracała zaraz potem do domu, by odwieźć dzieci, aż nazbyt szybko
jednak, przynajmniej z jej punktu widzenia, nadszedł czas, gdy dorosły, uzyskały
prawa jazdy i mogły wozić się same. W tej chwili sen z powiek Paris spędzało
tylko pytanie, co będzie robić, kiedy w sierpniu Wim wyjedzie do Berkeley; nie
potrafiła sobie wyobrazić domu, którego w weekendy nie przewracają do góry
nogami gromady rozbrykanych nastolatków, albo też letnich dni bez ich
zgiełkliwej chlapaniny w basenie. Przez dwadzieścia lat z górą życie Paris
niemal bez reszty koncentrowało się na dzieciach, myśl więc, że to życie kończy
się bezpowrotnie, przejmowała ją melancholią i smutkiem.
Wim wprawdzie będzie przyjeżdżać do domu na weekendy
i święta, ale zapewne jeszcze rzadziej niż Meg podczas nauki w Vassar, Berkeley
leży bowiem znacznie dalej. A potem? Cóż,
po ukończeniu studiów Meg praktycznie zniknęła. Przez sześć miesięcy z trzema
przyjaciółkami mieszkała w Nowym Jorku, później, gdy otrzymała pracę, na której
jej zależało, przeniosła się do Los Angeles. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy
kiedyś wyjdzie za mąż — chociaż na razie tego nie planuje — Paris i Peter będą
mogli liczyć na jej odwiedziny choćby przy okazji Święta Dziękczynienia albo
gwiazdki, jak dotąd.
Paris nie miała jasnej wizji, jak wypełnić sobie czas: pozbawiona doświadczenia
zawodowego, nieobecna na rynku pracy, nie mogła przecież zacząć ot tak rozglądać
się za posadą w Nowym Jorku. Zastanawiała się nad wolontariatem w Stanfordzie i
opieką nad molestowanymi dziećmi bądź też udziałem w zainicjowanym przez jej
przyjaciółkę programie zwalczania analfabetyzmu wśród uczniów publicznych szkół
średnich, którzy przechodzili czasem z klasy do klasy, choć praktycznie nie
umieli czytać ani pisać. Wiele lat temu Peter mawiał, że kiedy wyprawią dzieci z
domu, będą mogli podróżować i robić wiele innych rzeczy, na które dotąd nie
mieli czasu, w tej chwili jednak Paris uważała to za całkowicie
nieprawdopodobne, ponieważ w ostatnich miesiącach Peter przesiadywał w biurze
znacznie dłużej niż kiedykolwiek dotąd, a jego spóźnione przyjścia na kolacje
stały się regułą. Z perspektywy Paris wszyscy prócz niej — mąż, córka i syn —
żyli aktywnie i produktywnie; coraz częściej dochodziła do wniosku, że stanowczo
musi coś ze sobą zrobić. Wizja niewyobrażalnego nadmiaru wolnego czasu
przejmowała ją narastającą trwogą. Kilkakrotnie poruszyła tę kwestię w rozmowach
z mężem, ale Peter nie miał żadnych konstruktywnych propozycji, ograniczając się
do stwierdzenia, że wcześniej czy później wykombinuje coś sama. Tyle wiedziała i
bez jego pomocy. W wieku czterdziestu sześciu lat mogła jeszcze rozpocząć
karierę zawodową, problem jednak polegał na tym, że nie miała pojęcia, w jakiej
dziedzinie, bo w gruncie rzeczy najbardziej lubiła to, co robiła dotąd —
wychowywanie dzieci i zaspokajanie wszelkich potrzeb rodziny. Podczas weekendów
obiektem jej szczególnej troski był Peter. Bo w przeciwieństwie do wielu swych
przyjaciółek, których nie ominęły kryzysy małżeńskie, a nawet rozwody, Paris
wciąż z jednakową mocą kochała swojego męża, dochodząc często do wniosku, że
lata dobrze mu się przysłużyły: był czulszy, delikatniejszy, bardziej uważający,
interesujący, co więcej, przystojniejszy niż wtedy, kiedy się poznali.
Samej Paris też niczego nie można było zarzucić. Smukła, zgrabna, gibka i
wysportowana — odkąd bowiem dzieci trochę podrosły, codziennie grywała w tenisa,
żeby zachować dobrą formę — miała długie włosy blond, które często zaplatała w
warkocz. Klasycznymi rysami przypominała Grace Kelly, miała zielone oczy i
naturalną skłonność do śmiechu. Uwielbiała płatać niewinne figle, sprawiając tym
dzieciom wielką frajdę. Peter był człowiekiem znacznie spokojniejszego
usposobienia, a zresztą kiedy wieczorem wracał do domu, zmęczony pracą i
dojazdami, miał dość siły najwyżej na to, żeby wysłuchać relacji żony i
ewentualnie bąknąć słówko komentarza. Trochę budził się do życia w czasie
weekendów, ale i wtedy zachowywał się powściągliwie. No a w ostatnim roku
obowiązki wciągnęły go do tego stopnia, że nawet w piątki wracał do domu późnym
wieczorem i częstokroć w sobotę jeździł do miasta na spotkania z klientami bądź
też do biura, by nadrobić powstałe w ciągu tygodnia zaległości. Paris znosiła to
wszystko z bezgraniczną cierpliwością i nie stawiała żadnych żądań: szanowała
obowiązkowość i pracowitość Petera, cechy, którym zawdzięczał sukces zawodowy i
uznanie kolegów po fachu. Niemniej jednak ubolewała w skrytości ducha, że nie
spędza z nią więcej czasu, szczególnie teraz, gdy Meg nie mieszkała już w domu,
a Wim był bezgranicznie zaaferowany nauką, przyjaciółmi i perspektywą
nieodległych studiów. Problem tego, czym wypełni sobie życie od września,
powracał w myślach Paris jak bumerang. Rozważała możliwość założenia firmy
cateringowej albo też — ponieważ praca w ogrodzie dawała jej wiele przyjemności
— szkółki roślin ozdobnych, przyjęcie jednak którejkolwiek z tych opcji
oznaczałoby konieczność pracy także w weekendy, a te stanowczo pragnęła
zarezerwować dla tak ostatnio rzadko obecnego w domu męża.
Po inspekcji stołu i kuchni — której wynik uznała za zadowalający —wzięła
prysznic i zaczęła się przebierać, mając nadzieję, że Peter wróci dość wcześnie,
by zrelaksować się odrobinę przed kolacją, wydawaną dziś dla pięciu par ich
bliskich przyjaciół. Wtedy do pokoju wsunął głowę Wim: postępując zgodnie z
narzuconą i egzekwowaną przez Paris żelazną zasadą, zamierzał poinformować matkę
o swoich planach na wieczór.
— Idę z Mattem do Johnsonów — oznajmił.
Paris zaciągnęła suwak koronkowej spódnicy, która wraz z króciutką bluzeczką bez
ramion i srebrnymi szpilkami składała się na jej dzisiejszą kreację, a potem
zaczęła upinać włosy w kok. Wim przypatrywał się matce z dumą: uważał ją za
piękną kobietę, mającą doskonały gust i dyskretnie elegancką.
— Tylko do Johnsonów czy może później gdzieś jeszcze?
— zapytała dociekliwie Paris, która była z syna równie dumna jak on z niej. Wim
miał ciemnokasztanowe włosy i przenikliwie błękitne oczy ojca, już jako
piętnastolatek mierzył sześć stóp i trzy cale, a w ostatnich latach przybył mu
jeszcze cal, doskonale się uczył i odnosił sukcesy sportowe. — Powiedzmy, na
jakąś małą imprezkę?
Było to jak najbardziej uzasadnione pytanie; w ciągu minionego miesiąca, może
nawet dwóch, uczniowie ostatniej klasy ogólniaka rozbrykali się na całego, a Wim
zawsze tkwił w samym centrum wydarzeń. Dziewczyny za nim szalały, przyciągał je
jak magnes, choć już od Bożego Narodzenia chodził z tą samą. Paris aprobowała
jego wybór: dziewczyna mieszkała w Greenwich i pochodziła z przyzwoitej rodziny
— jej matka była nauczycielką, ojciec zaś lekarzem.
— Taa, to całkiem niewykluczone — odparł z niemądrą miną. Matka znała jego
karty, niczego nie dało się przed nią ukryć. No i zadawała tyle pytań. Wim i Meg
trochę mieli jej to za złe, choć z drugiej strony słusznie widzieli w jej
zainteresowaniu dowód opiekuńczości i miłości.
— W czyim domu? — spytała Paris, przystępując do robienia makijażu, który w jej
wypadku ograniczał się do podkreślenia oczu, leciutkiego uróżowania policzków i
pociągnięcia warg jasną szminką.
— Steinów — odrzekł z szerokim uśmiechem Wim. Indagowany dziesiątki razy,
doskonale znał treść następnego pytania.
— Będą rodzice?
Paris wychodziła z założenia, że prywatka nie nadzorowana przez rodziców to
wywoływanie wilka z lasu, nawet jeśli jej uczestnicy liczą sobie po osiemnaście
lat. Jeszcze niedawno kontrolowała rzecz telefonicznie, ostatnio zaczęła się
zdawać na słowo Wima, który coraz rzadziej — i z reguły bez powodzenia, bo Paris
wykazywała sporą przenikliwość — usiłował jej mydlić oczy.
— Tak, będą — odparł unosząc wzrok ku niebu.
— Miejmy nadzieję. — Prześwidrowała go spojrzeniem, a potem parsknęła śmiechem.
— Bo jeśli mnie okłamałeś, Williamie Armstrong, przebiję opony w twoim wozie, a
kluczyk wyrzucę do śmieci.
— Tak, tak, mamo, wiem. Będą jak w banku.
— No, dobra. O której wrócisz?
Ustalona godzina powrotu również była w ich domu świętością: Paris hołdowała
zasadzie, że dopóki Wim nie rozpocznie studiów, musi stosować się do wszelkich
narzucanych mu przez rodziców ograniczeń. Peter bez zastrzeżeń akceptował ten
pogląd, zresztą zgadzał się z żoną we wszystkich innych kwestiach, nie tylko
wychowawczych. Zgrzyty w ich małżeństwie dotyczyły tylko błahostek — smokingowej
koszuli nie oddanej do pralni na czas, otwartych drzwi garażu, niezatankowanego
auta — i nie zasługiwały właściwie na miano zgrzytów.
Poza tym Paris była taką perfekcjonistką, że pomyłki przydarzały się jej
niezmiernie rzadko i Peter polegał na niej całkowicie.
— O trzeciej? — sondażowe bąknął Wim, z nadzieją spoglądając na matkę.
— Wybij sobie z głowy. To nie jest bal maturalny, Wim, tylko zwykła piątkowa
impreza — odparła stanowczo Paris świadoma, że jej ustępstwo dziś może oznaczać
coraz śmielsze żądania syna w najbliższej przyszłości. — Druga, i to moje
ostatnie słowo, więc nie próbuj nic wytargować. — A gdy zadowolony z przebiegu
negocjacji Wim zaczął wycofywać się z jej pokoju, dorzuciła jeszcze: — Nie tak
szybko, chyba o czymś zapomniałeś...
Kiedy przytulał ją i pochylał głowę, by mogła pocałować go w policzek, wcale nie
wyglądał jak prawie dorosły mężczyzna, lecz raczej niezbyt rozgarnięty wielki
dzieciak. Na pożegnanie Paris zaleciła mu, by jechał ostrożnie, co w gruncie
rzeczy nie było konieczne, bo za kierownicą zawsze zachowywał rozsądek, a gdy na
imprezie wypił piwo, zostawiał samochód i wracał z kolegami bądź też — mając w
myśl niepisanej umowy zagwarantowaną „amnestię" — dzwonił po rodziców. Pod
żadnym pozorem nie wchodziło w grę tylko prowadzenie przezeń auta po wypiciu
alkoholu.
Paris schodziła właśnie po schodach, gdy z neseserem w ręku do domu wszedł
najwyraźniej wyczerpany Peter: Paris znów, jak przy wielu innych okazjach,
uderzyło tak niezwykłe podobieństwo ojca i syna, że Peter swobodnie mógłby
uchodzić za Wima starszego o trzydzieści kilka lat.
— Cześć, kochanie — powiedziała z ciepłym uśmiechem, obejmując go i całując.
Był tak zmęczony, że prawie nie odwzajemnił serdeczności. Paris natomiast, żeby
nie pogarszać mu jeszcze samopoczucia, powstrzymała się od komentarza na temat
jego stanu. Od miesiąca pracował nad fuzją dwóch spółek, sprawa nie szła po
myśli jego klientów i Peter za wszelką cenę usiłował odwrócić niekorzystną
sytuację. — Jak minął dzień?
Wyjęła mu z rąk neseser i nagle pożałowała, że zaplanowała przyjęcie na
dzisiejszy wieczór, chociaż wtedy gdy postanowiła je wydać i gdy zamówiła firmę
cateringową — a więc dwa miesiące temu — nie mogła przypuszczać, że Peterowi
spadnie na głowę tak absorbująca sprawa.
— Nie miał końca — odparł Peter ze słabym uśmiechem. — A tydzień był jeszcze
dłuższy. Padam z nóg. Kiedy przychodzą goście?
— Mniej więcej za godzinę, o ósmej. Może połóż się na kilka minut, czasu jest
dość.
— Raczej nie. Mogę się nie obudzić, jeśli zasnę.
Bez pytania poszła do spiżarki i nalała mężowi kieliszek białego wina. Przyjął
go z westchnieniem ulgi. Pił niewiele, ale w takich sytuacjach jak dzisiejsza,
gdy po długim dniu miał nastąpić długi wieczór, lampka szlachetnego trunku
pozwalała mu zapomnieć na moment o problemach i stresach.
— Dzięki. — Upił łyk, a potem przeszedł do salonu
i usiadł na sofie, jednym z wielu wypełniających pokój pięknych angielskich
antyków, które przez lata kupowali w Londynie i Nowym Jorku. Paris, tak samo
zresztą jak Peter, straciła rodziców już w młodym wieku i cały swój skromny
spadek przeznaczyła na urządzanie domu, w czym z ochotą pomagał jej mąż, tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin