Steel Danielle - Żądza Przygód.pdf

(720 KB) Pobierz
34740944 UNPDF
Steel Danielle
Żądza Przygód
ROZDZIAŁ I
Wszystko
w domu lśniło w promieniach słońca, które wpadało poprzez wysokie francuskie
okna. Rzeźbiona mahoniowa półka nad kominkiem w jednym z dwóch frontowych
saloników wypolerowana była na wysoki połysk, a przedstawione na niej rozety i
kobiece popiersia zostały nieskazitelnie naoliwione. Długi intarsjowany stół na
środku pokoju był równie piękny i równie dobrze utrzymany, choć trudno było go
dojrzeć pod równo poustawianymi skarbami, które gromadzono tam już od tygodni.
Rzeźbione nefryty, ogromne srebrne talerze, koronkowe serwety, dwa tuziny
wspaniale rżniętych kryształowych waz, co najmniej trzy tuziny srebrnych
solniczek i pieprzniczek oraz czternaście srebrnych świeczników. Prezenty ślubne
ułożone były na stole, jakby oczekiwały na inspekcję, a na końcu stołu leżał
notes i czarne wieczne pióro, by można było zapisać wszystkie nazwiska
ofiarodawców i prezenty, i by panna młoda mogła podziękować, kiedy znajdzie na
to czas.
Jedna z pokojówek odkurzała codziennie prezenty, a kamerdyner doglądał, żeby
srebro było wyczyszczone, tak jak wszystko inne w rezydencji Driscollów.
Panowała tam atmosfera powściągliwego przepychu, niezwykłego bogactwa, które
było całkowicie widoczne, lecz nigdy nie ostentacyjne. Ciężkie aksamitne zasłony
i koronkowe firanki frontowego salonu powstrzymywały ciekawe spojrzenia,
podobnie jak ciężkie bramy otaczające dom, dobrze utrzymany żywopłot i drzewa
poza nim. Dom Driscollów był swoistą fortecą.
Z głównego holu, położonego tuż obok majestatycznych schodów, dobiegł kobiecy
głos. Był on trochę tylko podniesiony, lecz mimo to słychać go było dobrze, a do
frońtowego salonu weszła wysoka młoda kobieta o wąskich biodrach, długich nogach
i delikatnie wyrzeźbionych ramionach. Ubrana była w szlafrok z różowej satyny,
rude włosy związane miała w kok i nie wyglądała na wiele więcej niż dwadzieścia
parę lat.
Fałdy szlafroka układały się delikatnie, ale w mej samej nie było śladu
delikatności. Stała wyprostowana, patrząc wprost na zastawiony prezentami stół,
jej oczy błądziły powoli wśród skarbów, wolno pokiwała głową, a potem podeszła
do stołu, żeby odczytać nazwiska, które uprzednio zapisała... Astor... Tudor...
Van Camp... Sterling... Flood... Watson... Crocker.,. Tobin... Była to śmietanka
San Francisco, Kalifornii... całego kraju. Znakomite nazwiska, eleganccy ludzie,
piękne prezenty. Ona jednak me wyglądała na zbyt zachwyconą, kiedy szybkim
krokiem podeszła do okna i stanęła tam, spoglądając na ogród. Był on
nieskazitelnie utrzymany, tak jak zawsze od czasu jej dzieciństwa. Zawsze lubiła
tulipany, które jej babka sadziła każdej wiosny, tę burzę kolorów, tak inną od
kwiatów w Honolulu... zawsze lubiła ten ogród. Westchnęła powoli na myśl o
wszystkim, co miała tego dnia załatwić, obróciła się wolno na różowym satynowym
obcasie, rzucając na zastawiony stół spojrzenie swoich ciemnoniebieskich oczu.
Prezenty były niewątpliwie ładne.., panna młoda też byłaby ładna.., gdyby choć
raz poszła do miary. Audrey Driscoli spojrzała na swój smukły przegub i wąski
brylantowy zegarek, który należał przedtem do jej matki. Miał rubinowe zapięcie
i bardzo go lubiła.
Na parterze mieli dwie służące i kamerdynera, pokojówka na piętrze zajmowała się
ich sypialniami, a w suterenie pracowała kucharka ze swoją pomocnicą i jeszcze
jedna shlżąca... dwóch ogrodników... szofer... razem dziesięć osób służby, co
powodowało, że Audrey była bardzo zajęta. Przywykła jednak do tego. Prowadziła
dom już od czternastu lat, odkąd przyjechała tu z Hawajów. Kiedy ich rodzice
zmarli w Honolulu, ona miała jedenaście lat, a Annabelle siedem. Tu było jedyne
miejsce, do którego mogły przyjechać. Powróciła myślą do mglistego poranka ich
przyjazdu, kiedy przerażona Annabelle ściskała ją za rękę szlochając głośno. Ich
dziadek wysłał swoją gospodynię, żeby przywiozła je z wysp, i przez całą drogę
dama ta, podobnie jak AnnabeUe, cierpialana chorobę morską. Ale nie Audrey,
nigdy Audrey. To ona opiekowała się tą samą starą gospodynią, panią Miller,
kiedy w cztery lata później umierała na influencę. Ale to właśnie pani Miller
nauczyła Audrey wszystkiego, co należało wiedzieć o prowadzeniu eleganckiego
starego domu, takiego jak ten. Nauczyła ją też dokładnie, czego oczekiwał jej
dziadek. I Audrey opanowała lekcję znakomicie. Prowadziła jego dom absolutnie
nienagannie. Szelest jej różowej satynowej sukni był jedynym dźwiękiem, jaki
rozległ się w pustej jadalni, kiedy pośpieszyła tam i zająwszy swoje miejsce
przy pustym stole przycisnęła dyskretny rubinowo-nefrytowy przycisk obok swojego
krzesła. Każdego ranka jadła tu śniadanie, w przeciwieństwie do siostry, której
podawano je na górze, na tacy przykrytej nieskalanie nakrochmaloną serwetką.
Natychmiast pojawiła się służąca w szarym mundurku i sztywnym białym fartuszku,
mankietach i czepku, i spojrzała nerwowo na wysoką
młodą kobietę, tak sztywno siedzącą w krześle w stylu królowej Anny, które
zawsze zajmowała przy końcu stołu.
— Tak, panno Driscoll?
— Dziś rano tylko kawa, dziękuję, Mary.
— Tak, panno Driscoll. — Audrey patrzyła na mą oczyma z niebieskiego szkła, bez
uśmiechu. Bali się jej, większość z nich, z wyjątkiem tych, którzy ją dobrze
znali.., którzy pamiętali.., małą dziewczynkę pędzącą po trawniku... zabawy
dziecięce... rower... dzień, w którym spadła z australijskiej sosny... ale ta
Mary nic o tym me wiedziała. Była to dziewczyna w wieku Audrey, która znała
tylko kobietę o twardej ręce i stanowczych poglądach, głęboko ukrywającą
wspaniałe poczucie humoru. Czaiło się ono ukryte w ciemnoniebieskich oczach...
było tam... jeśli tylko wiedziało się, jak je odnaleźć. Zbyt nieliczni byli ci,
którzy to potrafili.., była więc tylko... panną Driscoil... starą panną.
Nazywali ją starą panną Driscoli. Annabelle była pięknością. Nie było to dla
nikogo tajemnicą. Edward DriscoU także zawsze otwarcie o tym mówił. Annabelle
była blondynką o anielskim wyglądzie, tym wyglądzie absolutnej delikatności,
który tak był popularny w latach rzydziestych... i w czterdziestych... i cale
dekady, i stulecia wcześniej... Annabelle mała księżniczka... maleństwo...
Audrey wciąż pamiętała, jak trzymała ją w ramionach i nuciła smutnie, kiedy ich
rodzice zginęli w drodze z Bora Bora. Ich ojciec nigdy nie był w stanie oprzeć
się przygodzie, a matka podążała za nim, dokądkolwiek się udawał, w obawie, że
porzuciłby ją, gdyby tego nie zrobiła. W końcu poszła za nim nawet na dno
oceanu. Wraku nigdy nie odnaleziono. Statek zatonął podczas sztormu, w dwa dni
po opuszczeniu Papeete, i dziewczynki zostały same na świecie... pozostał im
tylko dziadek... biedna Annabelle była przerażona, kiedy go zobaczyła, a Audrey
trzymała ją za rękę tak mocno, że ich palce zbielały, kiedy on przyglądał się im
obu... Audrey uśmiechnęła się do siebie na myśl o tym. Przerażał je nawet wtedy.
Albo starał się... zwłaszcza biedną małą Annie.
Nalano jej kawy ze srebrnego dzbanka z uchwytem z kości słoniowej. Przyjechał tu
z nią z Honolulu, wśród innych skarbów, które należały do jej rodziców. Jej
ojciec niewiele dbał o takie rzeczy i większość tego, co matka przywiozła z
kontynentu, pozostało w skrzyniach. Znacznie bardziej interesowało go
podróżowanie dookoła świata i albumy, które układał po powrocie ze swoich
podróży. Audrey wciąż je miała, na półkach w swoim pokoju. Dziadek nie cierpiał
ich widoku, przypominały mu tylko o stracie, jaką poniósł... jego jedyny syn...
Głupiec, jak go zawsze nazywał. Zmarnowane życie... dwa zmarnowane życia... i
dwie małe dziewczynki, które mu podrzucono. Udał, że kłopot ten budzi jego
niezadowolenie, i postanowił, że będą musiały stać się użyteczne. Zażądał, żeby
AnnabeUe nauczyła się szyć i haftować, i zrobiła to, ale jego wymagania wobec
Audrey nie przyniosły żadnych rezultatów. Nie lubiła ani szyć, ani rysować, ani
zajmować się ogrodem czy piec. Jej akwarele były beznadziejne, w ogóle nie
pisała wierszy, nie cierpiała muzeów i jeszcze bardziej koncertów... lubiła
natomiast fotografie, przygodowe książki i opowieści o dalekich lądach. Chodziła
na odczyty wygłaszane przez absurdalnych, nieznanych uczonych i często stawała
na brzegu z zamkniętymi oczyma, wdychając zapach morza, myśląc o odległych
brzegach, których sięgał swymi opuszkami Pacyfik. I prowadziła elegancki dom
dziadkowi, miała pewną rękę wobec służby, sprawdzała co tydzień rachunki,
utrzymywała mu dom porządnie zaopatrzony i dbała o to, żeby nikt nie oszukał go
nawet o grosz. Znakomicie poprowadziłaby każde przedsiębiorstwo, tyle że nie
było niczego do prowadzenia. Tylko dom Edwarda DriscoUa.
— Czy herbata gotowa, Mary? — Bez spoglądania na zegarek wiedziała, że było
piętnaście po ósmej i że lada chwila dziadek zejdzie na dół, ubrany tak samo jak
każdego ranka, jakby nadal musiał wyjść do biura. Chrząkał, spoglądał na Audrey
gniewnie jak zawsze, niewzruszenie odmawiał rozmowy z nią, rzucał jej ze dwa
spojrzenia, sączył swoją herbatę, czytał gazetę, zjadał dwa jajka na miękko,
jedną grzankę, wypijał jeszcze jedną filiżankę angielskiej herbaty i żegnał ją
życząc udanego poranka. Jego poranny rytuał nie denerwował Audrey, która zdawała
się go niemal nie zauważać. Kiedy miała dwanaście lat, zaczęła czytywać jego
gazetę i prowadziła z nim na ten temat poważne dyskusje, ilekroć miała po temu
okazję. Z początku był tym rozbawiony, ale potem zauważył, ile potrafiła
zrozumieć i jak przemyślane były jej poglądy. W dniu jej trzynastych urodzin
doszło między nimi do pierwszego nieporozumienia na tle politycznym, po czym, ku
jego zachwytowi, nie odzywała się do niego przez tydzień. Był z niej wtedy
ogromnie dumny i tak pozostało do dziś. Sprawiło jej ogromną przyjemność, kiedy
niedługo później znalazła rano przeznaczoną dla siebie gazetę, leżącą na jej
miejscu przy stole. Od tej pory codziennie czytała rano gazetę, a kiedy miał
wreszcie ochotę na rozmowę z nią, była niezwykle szczęśliwa, mogąc z nim
porozmawiać na każdy temat, jaki przykuł jego uwagę. Przystępowali wówczas do
straszliwych kłótni na temat wszystkiego, co przeczytali, poczynając od polityki
światowej po wiadomości lokalne, a nawet sprawozdania z przyjęć wydawanych przez
przyjaciół. Bardzo rzadko zgadzali się w jakiejkolwiek sprawie, co powodowało,
że Annabelte nie cierpiała jadać z nimi śniadania.
— Tak, panienko. Herbata jest gotowa. —Służąca w szarym uniformie powiedziała to
niemal przez zaciśnięte zęby, tak jakby przygotowywała się do
nieprzyjacielskiego ataku, który w chwilę później nastąpił. Jego ostrożne kroki
w holu, jego nieustannie lśniące. buty na chwilę opuściły perski dywan, zanim
weszły na następny w jadalni, jego mrukliwe warknięcie, kiedy odsunął swoje
krzesło, usiadł, spojrzał na Audrey zaledwie przez ułamek sekundy, potem
starannie rozłożył swoją gazetę. Przyglądał się chwilę, jak służąca nalewała
herbatę, po czym zaczął ją ostrożnie sączyć. W tym czasie Audrey, pogrążona w
lekturze wiadomości,
trzymała gazetę w smukłych, delikatnych dłoniach, zupełnie nieświadoma tego, że
letnie słońce lśniło w jej kasztanowych włosach. Popatrzył na nią przez chwilę,
zaskoczony, jak mu się to często zdarzało, jej urodą, z której nie zdawała sobie
sprawy. To, że nigdy nie przyszło jej to nawet do głowy, czyniło ją jeszcze
ładniejszą. Odwrotnie niż jej siostra, która nie myślała o niczym innym.
— Dzień dobry. — Dopiero w trzydzieści minut później słowa te padły z jego ust.
Jego nieskazitelna biała broda omal nie poruszała się, kiedy mówił, a niebieskie
oczy płonęły niczym letnie niebo, podając w wątpliwość jego osiemdziesiąt
wiosen. Służąca podskoczyła, kiedy przemówił, tak jak zdarzało się to każdego
ranka. Nie znosiła obsługiwania go przy śniadaniu, podobnie jak Amiabelle nie
cierpiała z nim jeść. Jedna Audrey zdawała się nieczuła na szorstkość jego
manier. Jej zachowanie nie różniłoby się niczym, gdyby codziennie rano uśmiechał
się do niej, całował ją w dłoń i obsypywał komplementami.
W słownictwie Edwarda Driscolla nie było komplementów. Nigdy ich nie używaŁ
Wobec nikogo, z wyjątkiem żony, ale ona nie żyła już od dwudziestu lat, a on
utrzymywał, że jego serce stwardniało od tego czasu, i pod wieloma względami
rzeczywiście tak było. Był przystojnym, pięknie wypielęgnowanym mężczyzną,
dawniej wysokim, a i teraz wyprostowanym, o śnieżnobiałych włosach, bujnej
brodzie i pięknych, szerokich ramionach. Chodził stawiając ostrożne, lecz
zdecydowane kroki, w jednej dłoni trzymając hebanową laskę ze srebrną rączką, a
drugą ręką gwałtownie gestykulując. Tak jak robił to właśnie teraz, spoglądając
na Audrey.
— Przypuszczam, że czytałaś wiadomości. Ci głupcy dali mu nominację. Wszyscy oni
to przeklęci głupcy. — Jego głos zagrzmiał pośród drewnianej boazerii jadalni
tak głośno, że młoda służąca zadrżała, a Audrey bezskutecznie starała się ukryć
uśmiech. Jej własne błękitne oczy otwarcie przyjęły jego spojrzenie i przez
chwilę była między nimi odrobina podobieństwa.
— Pomyślałam sobie, że przeczytasz o tym z zainteresowaniem.
— Z zainteresowaniem! — Krzyczał na nią. — Dzięki Bogu, on nie ma żadnej szansy.
Hooyer znowu wygra. Ale powinni byli wybrać Smitha zamiast tego idioty. —
Przeczytał właśnie felieton Lippmamia o uzyskaniu przez Franklina Roosevelta na
Konwencji Demokratycznej w Chicago nominacji do wyborów prezydenckich. A Audrey
z łatwością przewidziała jego reakcję. Był zagorzałym zwolennikiem Herberta
Hooyera, pomimo tó, że ubiegły rok był jak dotychczas najgorszym rokiem
depresji. Ale dziadek odmawiał uznania tego faktu. Nadal uważa Hooyera za
wspaniałego człowieka, mimo armii głodujących bezrobotnych w całym kraju. Ich
samych depresja nie dotknęła, toteż trudno było mu wyobrazić sobie, w jakim
stopniu dotknęła ona innych.
Polityka Hooyera spowodowała jednak „dezercję” Audrey, jak to nazywał Edward
Driscoli. Tym razem miała zamiar głosować na demo i była bardzo zadowolona z
nominacji Roosevelta.
— I tak nie wygra, dobrze wiesz, więc nie trać czasu ciesząc się w jego imieniu.
— Odkładając gazetę Edward Driscoil wyglądał na zirytowanego.
— Może wygrać. Naprawdę powinien. — Jej twarz spoważniała na myśl o sytuacji
gospodarczej, w jakiej znajdował się kraj. Była ona przerażająca i zawsze
napawała ją smutkiem. Jej dziadek nie lubił o tym mówić, bo oznaczałoby to
przypisywanie winy Hooyerowi. Annabelle zdawała się nie zwracać większej uwagi
na to, co mówił, ale Audrey była zupełnie, zupełnie inna. — Dziadku — patrzyła
teraz na niego uważnie, w pełni świadoma tego, co robiła i jak on na to
zareaguje —jak możesz udawać, że nic się nie stało? Jest rok 1932, notowania
bankowe w Chicago właśnie spadły, tuż przed Konwencją Demokratyczną, cały kraj
jest bez pracy, ulice pełne głodujących. Jak, u diabła, możesz to wszystko
ignorować?
— To nie jego wina! — Uderzył pięścią w stół, a jego oczy zapłonęły.
— U diabła, nie jego! — Audrey mówiła gorąco, ale z odcieniem ironii.
— Audrey! Twoje słownictwo! — Nie przeprosiła go, nie uważała, że powinna. Znał
ją dobrze i ona go znała. I kochała go gorąco, niezależnie od tego, jakie mial
poglądy polityczne.
Uśmiechnęła się na widok złowrogiego spojrzenia, jakim ją zmierzył.
— Mogę się z tobą w tej chwili założyć, że Franklin Roosevelt wygra.
— Nonsens! — Odsunął od siebie tę myśl gestem ręki, która przez całe życie
głosowała wyłącznie na republikanów.
— Pięć dolarów na to, że wygra.
Jego oczy zwęziły się, kiedy na nią spojrzał.
— Wiesz, pomimo wszelkich moich wysiłków, masz maniery kierowcy ciężarówki.
Audrey Driscoil roześmiała się i wstała, bynajmniej nie wyglądając na to, co jej
zarzucił, w szlafroku z różowej satyny i dopasowanych do niego kolorem
pantofelkach, z małymi brylancikami wpiętymi w uszy. Podobnie jak zegarek
należały one niegdyś do jej matki i nie rozstawała się z nimi nigdy.
— Co będziesz dziś robił, Dziadku? — Niewiele teraz robił. Odwiedzał przyjaciół,
chodził na obiad do klubu Pacific Union i każdego popołudnia po powrocie ucinał
sobie drzemkę. W osiemdziesiątym pierwszym roku życia miał do tego prawo.
Niegdyś był jednym z największych bankierów San Francisco. Od dziesięciu lat był
jednak na emeryturze i jego życie płynęło teraz spokojnie, z wyjątkiem obecności
jego dwóch wnuczek, która niebawem miała się ograniczyć tylko do jednej. Ale,
jak wyznał to zaledwie poprzedniego dnia jednemu z przyjaciół, ponieważ tą,
która miała odejść, była Annabelle, nie spodziewał się odczuć jej braku. Była
ona co prawda uznaną pięknością, ale Audrey posiadała charakter i kręgosłup.
Potrzebował jej. Z Annabelle nigdy me zostali prawdziwymi przyjaciółmi. Zawsze
stała pomiędzy nimi Audrey, głównie po to, żeby brać w obronę młodszą siostrę.
Annie była dzieckiem, które „odziedziczy
ła” po matce, nigdy dotychczas jej nie zawiodła i nie zawiedzie jej teraz.
Planowała dla niej wspaniałe wesele.
Oczy Edwarda Driscolla znów napotkały wzrok Audrey.
— Ja idę teraz do klubu, a podejrzewam, że ty i twoja siostra wybieracie się do
Ranshoffa, żeby wydać wszystkie moje pieniądze. — Udawał, że jest zmartwiony,
ale pomimo depresji nie był. Wszystkie jego pieniądze były tak starannie
ulokowane, że złe czasy wywołały zaledwie lekkie zmarszczki na jego prywatnych
wodach.
— Postaramy się, jak będziemy umiały. — Audrey uśmiechnęła się do niego
rzeczowo. Zawsze bardzo niewiele kupowała dla siebie, ale Annabelle potrzebowała
wciąż jeszcze wielu rzeczy do swojej wyprawy. W dodatku w ślubie miało
uczestniczyć siedem druhen. Audrey miała być pierwszą druhną. Suknia ślubna była
dziełem J. Magrien, ze starej francuskiej koronki, wyszywana maleńkimi
perełkami, z wysokim kołnierzykiem, który podkreśli delikatną twarz Annabelle, z
welonem z tej samej starej koronki i francuskim tiulem do upięcia na jej
jedwabistych złotych włosach. Audrey była bardzo zadowolona z tego, jak
prezentowała się suknia i welon, podobnie jak Annabelle. Jedyny kłopot sprawiało
namówienie jej, by chodziła na przymiarki. Ślub miał się odbyć za trzy tygodnie
w kościele episkopalnym Świętego Łukasza, a wciąż jeszcze było tysiące
drobiazgów, którymi należało się zająć. — Aha, przy okazji, Harcourt będzie tu
na kolacji. — Zawsze starała się uprzedzić go o tym rano. Od czasu do czasu
zapominał, a denerwował go widok obcej, czy nawet znajoznej twarzy, która
pęjawiała się bez uprzedzenia przy jego stole. Popatrzył teraz na nią, tak jak
to miał w zwyczaju zawsze na wspomnienie o swoim przyszłym wnuku-zięciu. Nie był
do końca przekonany, czy Audrey nie była zazdrosna. Trudno było wyobrazić sobie,
że tak nie było. AnnabeUe miała tylko dwadzieścia jeden lat, a Audrey miała już
przecież dwadzieścia pięć i w oczach większości ludzi nie uchodziła za rodzinną
piękność. Miała skłonność do nadawania sobie zwyczajnego wyglądu, włosy nosiła
zbyt mocno ściągnięte do tyłu, nie używała różu, żeby nadać nieco barwy swoim
białym jak kość słoniowa policzkom, ani tuszu do przyciemnienia brązowych rzęs,
ani też szminki dla podkreślenia pełnych warg, które wyglądałyby zmysłowo, gdyby
im tylko na to pozwoliła. Wydawało się jednak, że nie zależało jej na niczym
podobnym. Nie miała żadnego poważnego wielbiciela. Przewinęło ich się kilku w
ciągu tych lat, ale jej dziadek zawsze wszystkich odstraszał. Audrey me wydawało
się to robić różnicy. Wydawali jej się wszyscy tacy przyziemni i nudni. Marzyła
czasami o mężczyźnie, który byłby taki jak jej ojciec i miał w duszy przygodę,
pasję do egzotycznych krajów, ale nie spotkała nigdy nikogo, kto by go nawet
odległe przypominał. Harcourt także nie odpowiadał tym wyobrażeniom, mimo że
nadawał się idealnie dla jej siostry.
— To przystojny chłopak, nieprawdaż? — Wzrok dziadka wpatrywał się jak zwykłe
badawczo w jej oczy, spodziewając się znaleźć w nich to, czego tam nigdy nie
było, mimo że to ona pierwsza poznała Harcourta, a nawet ze dwa razy zabrał ją
na tańce. Pozostawiła go jednak radośnie swojej siostrze i niezależnie od tego,
co ludzie mogli o tym myśleć, nie płakała po nim ani go nie żałowała. Nigdy me
potrafiłby zaspokoić pragnień duszy Audrey i wątpiła, czy ktokolwiek będzie to w
stanie uczynić. To, do czego tęskniła, znajdowała w swoich fotografiach i w
wystrzępionych albumach pozostawionych przez jej ojca. W głębi niej tkwiło coś,
co go tak bardzo przypominało. Nawet zdjęcia, które robili, były bardzo podobne,
ich oko, sposób widzenia, ich pragnienie tego, co rzadkie i odległe... —
Harcourt będzie dobrym mężem dla Annabelle. — Dziadek zawsze mówił to tak, jakby
się z niej naigrawał albo chciał sprawdzić, jak zareaguje. Wciąż uważał, że
popelnia błąd rezygnując z niego na korzyść swojej młodszej siostry. Nadal nie
rozumiał tego, co działo się w jej wnętrzu. Przez lata Audrey nauczyła się sama
zajmować swoimi marzeniami. Tak czy owak nie mogła ich zrealizować. Jej miejsce
było tu, prowadziła dom swego dziadka i była do jego dyspozycji. Uśmiechnęła się
teraz do niego tym spokojnym uśmiechem, który zaczynał się w jej oczach,
przenosił ostrożnie na wargi i sprawiał, że wyglądała tak, jakby starała się
opanować wybuch śmiechu. Kazało to innym zastanawiać się, na czym polegał żart,
tak jakby wiedziała coś, czego się nie zauważyło... jakby było coś jeszcze... i
było... w Audrey DriscoU było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie wiedział.
Nawet dziadek nie podejrzewał, jak daleko sięgały jej marzenia ani jak wielkie
było jej pragnienie, by podążyć śladami ojca. Nie była stworzona do życia, jakie
przeznaczone było dla kobiet w jej czasach, i sama wiedziała o tym aż zbyt
dobrze. Wolałaby umrzeć niż ustabilizować się i wyjść za mąż za Harcourta.
— Dlaczego uważasz, że będzie taldm dobrym mężem? — Uśmiechnęła się przekornie
do dziadka. — Tylko dlatego, że jest republikaninem tak jak ty? — Audrey
droczyła się z nim, a on połknął przynętę.
Oczy Edwarda Driscolla pociemniały i miał jej właśnie odpowiedzieć, kiedy tuż za
sobą usłyszeli westchnienie. Była to AnnabeUe w obłoku błękitnego jedwabiu i
kremowej koronki, jej włosy opadały kaskadą na ramiona, a ona sama spoglądała z
rozpaczą na Audrey. Była prawie o stopę niższa od swojej starszej siostry, a jej
ręce, drżące jak małe ptaszki, świadczyły o niezwykłym zdenerwowaniu. Audrey
siostra zawsze wydawała się pełna wdzięku. Pod tyloma względami różniła się ona
od Audrey i całkowicie polegała na swojej opanowanej, zdolnej siostrze.
— Czy już o tak wczesnej porze musicie oboje zajmować się polityką? — Zasłoniła
oczy dłonią, niby w przypływie boleści, a Audrey roześmiała się. Prawie zawsze
rozmawiali o polityce, głównie dlatego, że sprawiało im to przyjemność. Z
przyjemnością oddawali się nawet swoim kłótniom, bo ożywiały one ich oboje,
przerażały natomiast Annabelle, która uważała, że polityka jest nudna, a ich
kłótnie absolutnie denerwujące.
— Wczoraj wieczorem na Konwencji Demokratycznej w Chicago
Franklin Roosevelt zdobył nominację. Może cię to zainteresować. — Audrey zawsze
przywiązywała wagę do informowania siostry, chociaż ta bynajmniej o to nie dbała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin