GR640. Palmer Diana - Biały ślub.rtf

(235 KB) Pobierz
Diana Palmer

Diana Palmer

BIAŁY ŚLUB

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- W życiu nie wyjdę za mąż! - zawodziła Vivian. - On nigdy mi nie pozwoli zaprosić tu Whita. Chciałam tylko, żeby przyszedł na kolację, a teraz muszę do niego zadzwo­nić i wszystko odwołać! Mack jest wstrętny!

- No, uspokój się, wszystko będzie dobrze... - Natalie Brock objęła młodszą przyjaciółkę. - On nie jest wstrętny. Po prostu nie rozumie, co czujesz do Whita. Poza tym musisz pamiętać, że od siedmiu lat Mack jest za ciebie całkowicie odpowiedzialny.

- Ale on jest moim bratem, a nie ojcem. - Vivian otar­ła z policzków łzy. - Mam dwadzieścia dwa lata - dodała. - Nie może mi mówić, co mam robić!

- Może, na ranczu Medicine Ridge Mack wszystko może - odpowiedziała lekko drwiącym tonem Natalie. - On jest tu wielkim wodzem.

- Tylko dlatego, że tata mu je zostawił!

- No niezupełnie. Twój ojciec zostawił mu ranczo za­dłużone do tego stopnia, że bank starał się przejąć całą ziemię. - Powiodła wzrokiem po okazałym salonie, urzą­dzonym w stylu wiktoriańskim. - To wszystko Mack zdo­był swoją ciężką pracą.

- Więc McKinzey Donald Killain może robić, co mu się podoba, i wszystkimi rządzić, tak?

Dziwnie zabrzmiało jego pełne imię i nazwisko. Od lat wszyscy z okolic Medicine Ridge w Montanie nazywali go Mack. To było zdrobnienie pierwszego imienia, które­go większość z jego szkolnych kolegów nie potrafiła wy­mówić.

- On tylko chce, żebyś była szczęśliwa - powiedziała łagodnie Natalie, całując Vivian w rozpalony policzek. - Pójdę z nim porozmawiać.

- Zrobisz to? Naprawdę? - W jasnoniebieskich oczach Vivian zapłonęła nadzieja.

- Naprawdę.

- Nat, jesteś moją jedyną prawdziwą przyjaciółką - powiedziała z żarem w głosie. - Nikt inny w tym domu nie ma odwagi powiedzieć mu cokolwiek.

- Bob i Charles czuliby się niezręcznie, mówiąc mu, co ma robić. - Natalie stanęła w obronie chłopców. - Mack miał niewiele ponad dwadzieścia lat, kiedy przyjął odpowiedzialność za całą waszą trójkę.

Teraz był dwudziestoośmioletnim mężczyzną, szorst­kim i niecierpliwym, którego większość ludzi po prostu się bała. A Natalie, już jako kilkunastoletnia dziewczyna, potrafiła żartować z Macka i droczyć się z nim. Uwielbia­ła go, pomimo jego porywczości i częstych napadów złe­go humoru, które w dużej mierze brały się stąd, że widział tylko na jedno oko. Ona o tym wiedziała.

Wkrótce po wypadku, w którym łatwo mógł zginąć albo zupełnie stracić wzrok, powiedziała mu, że w opasce założonej na lewe oko wygląda jak zabójczo przystojny pirat. Kazał jej iść do domu i pilnować własnego nosa.

Nie przejęła się tym i nadal, również po powrocie Ma­cka ze szpitala do domu, pomagała Vivian opiekować się nim. Nie było to łatwe. Natalie kończyła wtedy szkołę średnią. Rok wcześniej przeprowadziła się z sierocińca, w którym spędziła większość życia, do swojej niezamęż­nej ciotki. Pani Barnes nie przepadała za Mackiem Killainem, chociaż nie odmawiała mu szacunku. Natalie, chcąc opiekować się Mackiem, musiała codziennie błagać swoją ciotkę, żeby zawiozła ją do szpitala, a potem na ranczo Killainów. Starsza pani uważała, że to zadanie Vivian, a nie Natalie - ale Vivian nie miała na swojego brata żadnego wpływu. Pozostawiony samemu sobie, Mack za­miast leżeć w łóżku, zabrałby się ze swoimi ludźmi pod północną granicę, żeby pomóc im znakować cielęta.

Na początku lekarze obawiali się, że stracił całkowicie wzrok. Potem okazało się, że jego prawe oko wciąż funkcjo­nuje. W dniach niepewności Natalie, lekceważąc protesty Macka, nie odstępowała go na krok. Paplała jak najęta, kiedy wpadał w przygnębienie, rozweselała, go, kiedy chciał ucie­kać. Robiła wszystko, żeby nie pozwolić mu się poddać, i wkrótce stan jego zdrowia zaczął się wyraźnie poprawiać.

Pozbył się jej towarzystwa, gdy tylko stanął na nogi, a ona nie protestowała. Znała go jak swoje pięć palców, z czego on zdawał sobie sprawę i czuł się z tym nieswojo. Nie chciał mieć w niej przyjaciółki i wyraził to dostatecznie jasno. Nie nalegała. Jako sierota miała wiele okazji, żeby się zahartować. Jej ciotka wzięła ją do siebie dopiero wtedy, gdy przeszła zawał serca i potrzebowała kogoś, kto by się nią zaopiekował. Natalie chętnie skorzystała z pro­pozycji, nie tylko dlatego, że miała dosyć życia w siero­cińcu, ale również i z tego powodu, że ciotka mieszkała w sąsiedztwie rancza Killainów. Odtąd Natalie odwiedza­ła niemal codziennie swoją nową przyjaciółkę, Vivian. Dopiero kiedy umarła niespodziewanie stara pani Barnes, zostawiając jej w spadku pokaźne oszczędności, mogła sobie pozwolić na studia w college'u i utrzymanie małego domu, który odziedziczyła po ciotce.

Żyła skromnie i radziła sobie zupełnie nieźle. Pieniądze już prawie wydała, ale kończyła studia z dobrymi ocenami i miała obiecaną posadę nauczycielki w miejscowej szko­le podstawowej. Musiała tylko zdać końcowe egzaminy, żeby uzyskać dyplom. W wieku dwudziestu dwóch lat żyło jej się znacznie lepiej niż kiedy była sześcioletnim dzieckiem, zabranym do sierocińca, po tym, jak oboje rodzice zginęli w pożarze. Podobnie jak Mackowi, los nie oszczędził jej cierpień i zgryzot.

Ale uczenie dzieci było cudowne. Uwielbiała pierwsza­ków, takich otwartych, kochanych i ciekawych życia. To miała być jej przyszłość. Od kilku tygodni spotykała się z Dave'em Markhamem, wychowawcą szóstej klasy. Nikt nie wiedział, że byli bardziej przyjaciółmi niż romantycz­ną parą. Dave stracił głowę dla urzędniczki agencji ubez­pieczeniowej, która, niestety, robiła słodkie oczy do jednego z kolegów z pracy. Natalie nie była zainteresowana małżeństwem, przynajmniej w najbliższym czasie. Raz tylko, w ostatniej klasie szkoły średniej, zadurzyła się w starszym od siebie nastolatku. Kiedy właśnie zaczął ją zauważać, zginął w kraksie samochodowej, w drodze po­wrotnej z wyprawy na ryby. Utrata rodziców, a potem je­dynego bliskiego jej chłopaka nauczyła ją, że miłość jest niebezpieczna. A ona pragnęła czuć się bezpiecznie. Chciała być sama.

Poza tym, w przeciwieństwie do wielu nowoczesnych młodych kobiet, nie wyobrażała sobie związku, którego jedynym celem byłby seks. Nie miała zamiaru zakochiwać się i nie szukała partnera do łóżka, więc przed poznaniem Dave'a w ogóle nie chodziła na randki.

Raz tylko namówiła Macka, żeby zabrał ją na potań­cówkę, ale on był o wiele starszy od chłopców z jej college'u. Mimo to czuła się w jego towarzystwie jak królowa balu. Mack był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, chociaż nie grzeszył salonowymi manierami. W kilka godzin udało mu się wyprowadzić z równowagi mnóstwo ludzi. Sprawiał wtedy wrażenie, jakby złościł go cały świat, a szczególnie Natalie. Nigdy więcej nie zaproponowała mu wspólnego wyjścia.

Tak naprawdę, jego irytujący sposób bycia zupełnie Natalie nie przeszkadzał. Podziwiała go za nazywanie rze­czy po imieniu, za to, że mówił bez ogródek, co myśli, nawet gdy było to źle widziane. Ona też potrafiła otwarcie bronić swoich racji, a zawdzięczała to Mackowi. Uczył ją odwagi, odkąd zaprzyjaźniła się z jego siostrą. Zmuszał, żeby chodziła z podniesioną głową, żeby walczyła o swo­je, zamiast użalać się nad sobą i płakać. Dzięki niemu stała się wystarczająco silna, żeby nie ugiąć się pod byle ciosem.

Pamiętała, że tamtego wieczoru, kiedy wracali z zaba­wy, okropnie się pokłócili. Mack zostawił ją przed domem, sztyletując wściekłym wzrokiem i raniąc jakąś zgryźliwą uwagą. O jedną za dużo. Miała ochotę go wtedy zabić, ale zbyt dużo ich łączyło, żeby z powodu jednej awantury obrazić się na dobre.

Mack miał dwadzieścia osiem lat, ale wyglądał na o wiele starszego. Brzemię odpowiedzialności, które dźwigał na swoich barkach, pozbawiło go prawdziwego dzieciństwa. Jego matka umarła młodo, a ojciec pogrążył się w pijaństwie i zaczął dręczyć dzieci. Mack stawiał mu się hardo, często biorąc na siebie razy przeznaczone dla pozostałej trójki. W końcu ojciec dostał wylewu i został umieszczony w zakładzie opiekuńczym, a Mack zajął się młodszym rodzeństwem. Aby utrzymać dom, pracował jako mechanik w mieście. Miał dwadzieścia jeden lat, kie­dy zmarł jego ojciec, zostawiając mu trójkę nastolatków do wychowania.

I zupełnie nieźle sobie radził. Inwestował rozsądnie w farmę, kupił stado dobrego bydła i zaczął hodować własną odmianę rasy czerwony angus. Udawało mu się wszystko, do czego się zabrał. Przyszłość jawiła się w co­raz jaśniejszych kolorach, aż do pechowego dnia, kiedy koń zrzucił go na pastwisku z grzbietu - prosto pod kopyta potężnego byka, który go natychmiast zaatakował. Gdy Mack, próbując się ratować, chwycił zwierzę za rogi, został ugodzony rogiem w twarz. Stracił, niestety, jedno oko. Jego męska uroda nie poniosła innego uszczerbku. Nadal robił oszałamiające wrażenie na kobietach... dopó­ki nie otworzył ust. To przez swój brak towarzyskiej ogła­dy utrzymał się tak długo w kawalerskim stanie.

Natalie zostawiła płaczącą Vivian w salonie i poszła do stajni, gdzie spodziewała się znaleźć jej brata. Weszła ci­cho do środka, oparła się o drzwi i przez chwilę patrzyła z uśmiechem, jak Mack bawi się na klęczkach ze szcze­niakiem collie. Uwielbiał swoje psy, i była to miłość od­wzajemniona.

- Pani pedagog podgląda farmerskie życie? - Podniósł głowę, jak gdyby wyczuł jej obecność.

Uśmiechnęła się pobłażliwie, przyzwyczajona do jego uwag.

- Patrzę, jak żyją bogacze, panie wielki hodowco bydła - odparowała. - Vivian mówi, że nie pozwolisz jej uko­chanemu przestąpić progu waszego domu.

- A ty co, robisz za dziewicę ofiarną, żeby mnie zmię­kczyć? - spytał, zbliżając się do niej niebezpiecznie szyb­kim krokiem.

- Nie możesz mieć bladego pojęcia, czy jestem dzie­wicą - odpowiedziała z duszą na ramieniu, kiedy pod­szedł do niej na wyciągnięcie ręki.

Odburknął coś grubiańsko i z drwiącym uśmieszkiem czekał na jej reakcję.

Natalie, nie dając się sprowokować, odpowiedziała mu takim samym uśmiechem.

Wyraźnie zbity z tropu, przeczesał palcami kruczoczar­ne włosy i wcisnął na głowę kapelusz. Potem zmierzył ją wyzywającym wzrokiem. Była w luźnych dżinsach i bladożółtym swetrze z trójkątnym dekoltem. Miała krótkie ciemne włosy, lekko kręcone, i szmaragdowozielone oczy. Nie była bardzo ładna, ale jeśli mogła być za coś naprawdę wdzięczna naturze, to za te oczy, i delikatne, pięknie wy­krojone usta. Czuła się skrępowana, bo uwagę Macka naj­bardziej przyciągała teraz jej figura.

- W zeszłym roku z tym jej ukochanym córka Henry'ego zaszła w ciążę - powiedział, patrząc jej w oczy.

Natalie zaniemówiła z wrażenia.

- Do głowy by ci nie, przyszło, prawda? Ty i Viv jeste­ście takie same.

- Słucham?

- Macie fatalny gust w wyborze mężczyzn.

- A już ci miałam powiedzieć, że jesteś taki pociąga­jący!

- Przestań chrzanić - wycedził lodowatym tonem.

- O, strasznie jesteś dzisiaj przewrażliwiony.

- Czego chcesz? Jeśli chodzi o zaproszenie na kolację tego faceta, zgadzam się pod warunkiem, że ty też przyj­dziesz.

Zaskoczył ją. Zwykle nie mógł się doczekać chwili, kiedy zniknie z jego domu.

- W trójkę będzie bezpieczniej? - mruknęła pod nosem.

- W czwórkę. Nie policzyłaś mnie. A właściwie w szó­stkę. Jest jeszcze Bob i Charles.

- Rozumiem, że moja obecność jest ci potrzebna do tego, żeby liczba była parzysta.

- Przyjdź w sukience. - Jego głos, podobnie jak wyraz twarzy, nie zdradzał żadnych emocji.

- Słuchaj, czy ty planujesz jakiś pogański obrzęd ofiarny?

- Włóż coś z głębokim dekoltem.

- Przestań się gapić na mój biust! - krzyknęła, oburzo­na, krzyżując ręce na piersi.

- To noś biustonosz.

- Noszę biustonosz! - Czuła, jak pąsowieje jej twarz.

- Noś grubszy biustonosz.

- Nie wiem, co w ciebie wstąpiło!

Uniósł brew i prześliznął taksującym wzrokiem po jej ciele.

- Chuć - odparł rzeczowo. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem z kobietą w łóżku.

Natalie zdrętwiała. Łączyło ich zbyt intymne wspo­mnienie, żeby mogła zachować spokój. Kiedy Mack zni­żył głos o oktawę, słowa uwięzły jej w gardle. To było tak zmysłowe, że ugięły się pod nią nogi.

- I całą tę udawaną przemądrzałość diabli wzięli - wes­tchnął teatralnie, patrząc z satysfakcją na jej zarumienione po­liczki.

- Nie powinieneś mówić mi takich rzeczy.

- Może i nie powinienem. - Wyciągnął do niej rękę i wsunął za ucho kosmyk jej włosów. Kiedy wzdrygnęła się na jego dotknięcie, przysunął się jeszcze bliżej. - Nig­dy bym cię nie skrzywdził, Natalie - powiedział cicho.

- Chciałabym to dostać na piśmie. - Uśmiechnęła się nerwowo, próbując wymknąć się, a jednocześnie nie oka­zać strachu.

Za plecami miała jednak zamknięte wrota stajni i ucie­czka była niemożliwa. Mack o tym wiedział. Dostrzegła to na jego twarzy, kiedy wsunął rękę za jej głowę.

Serce podeszło jej do gardła. Patrzyła na niego szma­ragdowymi oczami, które zdradzały wszystkie jej najgor­sze obawy.

- Z Carlem nigdy nie byłabyś szczęśliwa - powiedział nagle. - Jego rodzice mieli forsę. Nie pozwoliliby mu ożenić się z sierotą bez grosza przy duszy.

- Skąd wiesz? - Oczy pociemniały jej z bólu.

- Wiem. Powiedzieli to na pogrzebie, kiedy ktoś wspo­mniał, jaka jesteś zrozpaczona. Nie mogłaś nawet pójść na pogrzeb.

Pamiętała. Również to, że Mack przyszedł do niej tam­tej nocy, kiedy zginął Carl. Była całkiem sama, bo jej ciotka wyjechała na weekend na zakupy. Zastał ją rozszlo­chaną, w nocnej koszuli i szlafroku. Bez słowa wziął ją na ręce, zaniósł na fotel przy łóżku i trzymał na kolanach dotąd, aż wypłakała wszystkie łzy. O włos uniknęli cze­goś, co mogło dramatycznie skomplikować życie im oboj­gu - do dziś, na tamto wspomnienie, Natalie zapierało dech. A potem Mack siedział przy niej całą długą, niespo­kojną noc, patrząc, jak śpi. Dzięki szacunkowi, jakim darzyli go wszyscy w okolicy, nawet ciotka Natalie, dowie­dziawszy się o jego wizycie, nie powiedziała złego słowa. Swoją drogą, Natalie miała dar budzenia w ludziach naj­lepszych instynktów. Jej delikatność sprawiała, że nawet ci o najtwardszych sercach dziwnie przy niej łagodnieli.

- Miałam wtedy ciebie - szepnęła miękko. - Pociesza­łeś mnie.

- Tak. A kiedy ja straciłem wzrok, miałem ciebie.

- Nie tylko ja próbowałam podtrzymać cię na duchu.

- Przygryzła do bólu drżącą wargę.

- Vivian płakała, jak tylko na nią warknąłem, a chłop­cy chowali się pod łóżko. Ty nie. Od razu się odszczeki­wałaś. To dzięki tobie chciało mi się dalej żyć.

Opuściła wzrok na jego tors. Mack, barczysty i wąski w biodrach, miał budowę jeźdźca rodeo. Bez koszuli, a nie raz widziała go rozebranego do połowy, wyglądał jak gre­cki posąg. Wiedziała nawet, jaka była w dotyku jego mu­skularna pierś...

- Byłeś dla mnie bardzo dobry, kiedy zginął Carl. Zapadła cisza i Natalie dostrzegła w oczach Macka błysk gniewu.

- Wracając do twojego gustu w wyborze mężczyzn... Co ty widzisz w tym lalusiowatym Markhamie? - spytał obcesowo.

- Dave jest moim przyjacielem. - Uniosła dumnie głowę.

- I na pewno nie jest w niczym gorszy od twojej sympatii, która wygląda, jakby się urwała z sabatu czarownic!

- Glenna nie jest czarownicą.

- Ani świętą. Więc jeśli brakuje ci seksu, to zapewniam cię, że to nie jej wina! - palnęła bez zastanowienia, i na­tychmiast tego pożałowała.

- Nie możecie rozmawiać trochę ciszej? - burknął Bob Killain, uchyliwszy drzwi stajni. - Jeśli Saddie Marshall usłyszy was z kuchni, rozpowie w swojej niedzielnej szkółce, że żyjecie tu w grzechu!

Natalie wsparła obie ręce na biodrach i spojrzała na niego z oburzeniem.

- Na twoim miejscu martwiłabym się raczej o Glennę!

- zapewniła młodszego brata Macka, sympatycznego ru­dzielca. - Jej imię wypisane jest na tylu budkach telefoni­cznych, że może uchodzić za atrakcję turystyczną!

Mack nie był w stanie pohamować śmiechu. Nasunął na oczy kapelusz i wycofał się do stajni.

- Wracam do pracy. A ty nie masz nic do roboty?

- spytał brata.

Bob chrząknął kilka razy, podobnie jak Mack rozpacz­liwie starając się nie roześmiać.

- Idę do Mary Burns pomóc jej w trygonometrii.

- Nie zapomnij o zabezpieczeniu.

Twarz Boba upodobniła się kolorem do jego włosów.

- Nie wszyscy cały dzień na okrągło gadają o seksie!

- mruknął wściekle.

- Nie wszyscy - zgodziła się drwiąco Natalie. - Nie­którzy szukają imion swoich sympatii na budkach telefo­nicznych!

- Ucisz się, Nat - powiedział zimno Mack, wyprowadziwszy konia z boksu. Potem zaczął go siodłać, ignorując Natalie i Boba.

- Wrócę koło północy! - zawołał Bob, szykując się do odwrotu.

- Słyszałeś, co powiedziałem!

Bob mruknął coś pod nosem i wyszedł.

- Mack, on ma dopiero szesnaście lat. - Natalie, w miarę opanowana, podeszła do niego, kiedy dociągał popręg.

- Ty miałaś tylko siedemnaście, kiedy spotykałaś się ze swoim mistrzem futbolu.

- Tak, ale poza kilkoma niewinnymi pocałunkami nic się nie działo... Dlaczego masz taką rozbawioną minę?

- Przeprowadziłem z nim długą rozmowę, kiedy się dowiedziałem, że przyjęłaś jego zaproszenie na świąteczną zabawę.

- Co zrobiłeś...?

Mack włożył nogę w strzemię i jednym zręcznym ru­chem wskoczył na siodło. Potem oparł dłonie na przednim łęku i spojrzał Natalie prosto w oczy.

- Powiedziałem, że jeśli cię uwiedzie, będzie miał do czynienia ze mną. To samo powtórzyłem jego rodzicom.

- Jak mogłeś... - Była tak zdumiona, że zabrakło jej tchu.

- W sierocińcu wychowywały cię stare panny, potem mieszkałaś z ciotką, która bladła na słowo „pocałunek” - powiedział bez cienia uśmiechu. - Nie wiedziałaś nic o mężczyznach, o seksie ani o hormonach. Ktoś musiał cię chronić, a nie było nikogo innego.

- Nie miałeś prawa!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin