ROZDZIAŁ 2.rtf

(14 KB) Pobierz

ROZDZIAŁ 2.

-Ojciec umarł. –powiedziała matka i się rozłączyła.

Nie. To nie możliwe. Właśnie straciłam osobę, którą kochałam jak ojca, mimo że nim nie był. To on mnie wychował, zaprowadzał do szkoły. Był przy mnie. Do oczu napłynęły mi łzy, a ja ciągle stałam przy drzwiach jak wryta.

-Co się stało? –usłyszałam głos Vanessy, która właśnie do mnie podbiegła.

-Właśnie straciłam najważniejszą osobę w moim życiu. –odparłam, wycierając z policzka łzy –Mój ojczym właśnie zmarł.

Vanessa podbiegła do mnie i przytuliła.

-Tak bardzo mi przykro. –powiedziała, a jej głos był smutny, współczujący –Rozumiem cię.

-Nie! Nic nie rozumiesz! –zaczęłam na nią krzyczeć –Dzięki niemu zapominałam o swoim prawdziwym ojcu. To on mi pokazał, że można żyć normalnie. On był moim ojcem. Moim przyjacielem, którego nie miałam.  Wsparciem, którego nie okazywał mi mój prawdziwy ojciec. Teraz wszystko znów może się walić. Wspomnienia powrócić. –powiedziałam spokojnie, ale zaraz potem wybuchłam płaczem.

Vanessa przytuliła mnie mocno, nie próbując mnie nawet pocieszać. Wiedziała o tym doskonale, że to nic nie pomoże. Żadne słowa nie ukoją bólu po stracie osoby, którą kochałam. Nic nie zwróci mu życia, nic nie zmaże wspomnień bólu.

Wybiegłam z baru, kierując się w stronę domu. Szłam powoli, spoglądając na pojawiające się na czarnym niebie gwiazdy. Nie zwracałam uwagi na to, czy idę po wyznaczonej ścieżce, czy po trawie. Chciałam jak najszybciej znaleźć się przy mamie. Przytulić ją. Powiedzieć, że mi też go brakuje. Człowieka, który przez tyle lat, zastępował mi prawdziwego ojca. On był moim tatą i tego się będę trzymać. Weszłam do domu. W kuchni przy stole siedzieli już wszyscy. Mama opierała swoją posiwiałą głowę na rękach, które trzęsły się razem ze stołem. Michel i Xavier pocieszali ją, ale widać było, że też bardzo to przeżywają. Jeanette stała za ich plecami, opierając się o ramię Michaela. Od razu podbiegłam do mamy, przytuliłam ją i zaczęłam płakać. Zaraz za moim przykładem poszła reszta rodziny. Siedzieliśmy tak do późnej nocy. Koło czwartej nad ranem poszłam do swego pokoju, by rano wstać na uczelnię. Nie miałam na nic siły. Poszłam do łazienki, szybko się umyłam, przebrałam w piżamę i położyłam się do łóżka.

Leżałam w łóżku. Nie mogłam zasnąć. Ciągle przed oczyma miałam uśmiechniętą twarz taty. Nie ojca czy ojczyma, ale taty. Mojego taty. Koło godziny piątej zasnęłam, ale nie spałam długo. O 5:30 obudziłam się i nie wiedziałam co począć. Nie chciało mi się spać. Usiadłam na łóżku i skrzyżowałam nogi. W głowie zaczęłam układać wiersz, w którym dziękowałam tacie za każdy dzień, za piękny sen. Nawet za łzy. Za to co mam, za to, co nadal trwa, dziękowałam mu.

-Pamiętam tato o tobie, nie potrafię zapomnieć. Te cztery ściany stają się złą twierdzą wspomnień. –mówiłam sama do siebie, mając nadzieję, że tata mnie słyszy.

Niestety. Żadnej odpowiedzi. Moje oczy znów były mokre od łez. Zmęczona płaczem położyłam się i ponownie pogrążyłam się w głębokim śnie.

***

Obudziłam się zalana potem. Znów zły koszmar wyrwał mnie z objęć Morfeusza. Usiadłam na łóżku i zaczęłam płakać. Tak bardzo chciałam, by te wspomnienia zniknęły, by pozwoliły mi żyć normalnie.

-Cloe. –powiedziałam sama do siebie -Daję ci teraz to co mam. Jesteś gdzieś tam w górze, wśród gwiazd. Cicho siedzisz sobie tam, wiem, bo widzę cię w mych snach.

Wyczołgałam się z łóżka i skierowałam się w stronę łazienki. Umyłam się, wytarłam, wysuszyłam włosy i ubrałam niebieskie jeansy oraz czarną bluzkę z długim rękawem. Poszłam do kuchni, by zrobić sobie coś do jedzenia. Przy stole siedziała mama. Wyglądała strasznie. Całą noc tutaj przesiedziała. Podeszłam do niej i przytuliłam ją.

-Mamo. Ktoś musi umrzeć, by ktoś mógł żyć. –powiedziałam cicho, patrząc na Jeanette, która właśnie weszła do kuchni. Podeszła do nas, przytuliła i wyszeptała mi do ucha tylko jedno słowo.

-Dzięki. –po tym pocałowała mnie w policzek.

Pokiwałam lekko głową i odsunęłam się od nich, by zrobić sobie coś do jedzenia. Zrobiłam sobie kanapkę z żółtym serem, oraz nastawiłam wodę na herbatę. Nie byłam głodna, ale kanapkę zjadłam w mgnieniu oka. Gdy woda się zagotowała, przygotowałam trzy herbaty. Dla mnie, mamy i siostry. Postawiłam je na stole i usiadłam przy stole tak, by znaleźć się naprzeciw mamy. Ujęłam jej zimną dłoń w swoją.

-Mamo. Jeśli chcesz, mogę zostać w domu. –powiedziałam, gładząc palcami wierzch jej dłoni.

-Nie Ashley. Powinnaś iść. –powiedziała, dławiąc się własnymi łzami.

-Mama ma rację. –odezwała się Jeanette –Nie powinnaś na samym początku zawalać studiów. Będziesz miała sporo zaległości. A uwierz mi, że to nadrabianie straconych wykładów nie jest miłe. –uśmiechnęła się do mnie.

Posiedziałam jeszcze trochę z nimi, a następnie wyszłam na uczelnię. Szłam powoli londyńskimi ulicami, gdy usłyszałam, że dzwoni mi komórka. Nie spoglądając na wyświetlacz odebrałam i od razu usłyszałam głos Jeanette.

-Hej. Dzięki, że wtajemniczyłaś mamę, nie mówiąc jej tego wprost. –powiedziała smutno, jakby się czymś zamartwiała.

-Nie ma za co- powiedziałam, przyspieszając kroku, by nie spóźnić się na zajęcia.

-To dobrze. Wiesz… -przestała mówić, ale zaraz potem dokończyła –Ja chcę tego dziecka. Staram się, by donosić ciążę do końca. –ciągle mówiła smutno.

-Cieszę się, że chcesz. Mam nadzieję, że jak wrócę, to mi wszystko opowiesz.

-Na pewno. –w jej głosie usłyszałam jakby nutkę radości –Będę kończyć. Do zobaczenia wieczorem. Kocham cię Ash.

-Na razie.- powiedziałam i się rozłączyłam.

Schowałam telefon do kieszeni, zastanawiając się, czemu zadzwoniła. Zawsze wolała pisać SMSa, nawet jeśli chodziło o jakąś ważną sprawę. Pierwszy raz odkąd pamiętam, Jeanette powiedziała, że mnie kocha. Nigdy mi tego nie mówiła. Nie okazywała mi tego uczucia. Mam nadzieję, że z jej dzieciątkiem będzie wszystko dobrze, że będzie miało szansę żyć.

Doszłam na uczelnię i skierowałam się do sali wykładowej. Po drodze mijałam kilka znanych mi twarzy, które widywałam u siebie w barze. Weszłam do sali wykładowej i usiadłam na jednym z niewielu wolnych miejsc. Zaraz wszedł wykładowca, przedstawiając się i zaczął swój wykład o układzie krwionośnym. Temat ten nie był dla mnie nowością, ale 8 godzin spędzonych na słuchaniu o trombocytach, erytrocytach i różnych rodzajów krwinek, przyprawiało mnie o mdłości. Po skończonym wykładzie profesora Webera, postanowiłam pójść do małej kawiarenki, która znajdowała się niedaleko uniwersytetu.

Szłam przez długi holl, spoglądając tylko przed siebie. Wpadłam na kogoś. Zatrzymałam się.

-Przepraszam. –powiedziałam, patrząc na osobą, w którą uderzyłam.

-Nic nie szkodzi.- odpowiedział chłopak.

Był to ten sam chłopak, na którego wpadłam wychodząc z baru. Uśmiechnął się do mnie, a ja poczułam, że tracę grunt pod nogami. Już trzeci raz na niego wpadłam, co zaczęło mi się wydawać dziwne. Czyżby jakieś przeznaczenie, stawiało go na mojej drodze? Wyminęłam go i wyszłam z uczelni. Szłam wąskim, betonowym chodnikiem, na którego końcu znajdowała się mała kawiarenka. Weszłam do niej i zajęłam jeden z wolnych stolików. Podeszła do mnie kelnerka.

-Czy pani coś zamawia?- zapytała, wyjmując swój notesik, by zapisać zamówienie.

-Tak. Poproszę Cafe Macchiato. –powiedziałam, uśmiechając się do niej.

Ciemnowłosa dziewczyna zapisała moje zamówienie i poszła w stronę baru. Po chwili wróciła z moim napojem. Postawiła ją na stoliku, a ja od razu za nią zapłaciłam. Piłam powoli, gdyż nie śpieszyło mi się do domu. Chciałam pobyć trochę sama, przemyśleć wszystko. Była godzina 19, gdy stwierdziłam, że czas wracać do domu. Wstałam od stolika i skierowałam się w stronę wyjścia. Pech chciał, a może i przeznaczenie, że znów wpadłam na tego samego chłopaka. Uśmiechnęłam się do niego. Poczułam, że się czerwienię.

-Przepraszam. –powiedziałam, próbując powstrzymać się od śmiechu.

Wyminęłam chłopaka i wyszłam. Tego już było za wiele. To musiało być jakieś cholerne przeznaczenie, bo przecież ludzie, ot tak nie wpadają na siebie kilka razy. Szłam przez park, a przed oczami miałam twarz tego ów chłopaka. Nie był on jakimś przystojnym aktorem, za którym biegają fanki. Był przeciętnym chłopakiem. Przeciętnym studentem, wyglądającym na takiego, który wie czego chce.

Wróciłam do domu. Mama spała, a Jeanette siedziała w kuchni. Usiadłam obok niej.

-Chcemy tego dziecka. –powiedziała i uśmiechnęła się do mnie.

-Chcemy?- zapytałam z niedowierzaniem.

-Ja i Daniel. –odpowiedziała –Jesteśmy ze sobą pół roku. Nie mówiłam o tym nikomu, bo myślałam, że to tylko taki przelotny związek. Myślałam, że on też to traktuje jak bieg krótkodystansowy.

-Ty chciałaś tego dziecka, czy wpadka? –zapytałam, ciągle się dziwiąc, czemu Jeanette mi o tym wszystkim mówi.

-Chcę. –odpowiedziała uśmiechając się nadal –To dla bezpieczeństwa, żeby nie odszedł.

-Jeanette… -zastanawiałam się co powiedzieć –Przecież on odejdzie jak zechce, choćbyś miała z nim piątkę.

-Wiem... Ale ja go kocham. Nie chcę żeby odszedł. –jej głos drżał, jakby miała zaraz płakać.

-Dobrze się zastanów, zanim wydasz dziecko na świat. Szkoda psuć mu życie, jeśli nie dasz mu szans na start. Często spieprzone życie dzieciom fundują ich rodzice. –sama nie wiedziałam co mówię.

-Dlatego nie piję. Już leci drugi tydzień odkąd nie tknęłam żadnego alkoholu. –mówiła smutno, a po jej policzku popłynęły pojedyncze łzy –Nie chcę, by moje dziecko umarło. Chcę je mieć przy sobie. –mówiła, wycierając łzy- Nie chcę stracić kolejnego dziecka, jedynie przez moją głupotę. Wiem kim jest ojciec dziecka, więc będzie mi łatwiej.

Przytuliłam ją mocno. Siedziałyśmy tak przez dłuższą chwilę, gdy do kuchni wpadli bracia.

-Co tam dziewczynki? –zapytał  Michael, wyjmując jogurty z lodówki.

-Nic. –odpowiedziałyśmy równocześnie.

-A już myślałem, że coś kombinujcie. –powiedział Xavier, łapiąc w rękę lecący w jego stronę jogurt.

-To źle myślałeś. –powiedziała Jeanette z sarkazmem.

Oboje stanęli, opierając się o blat kuchenny. Czekali na jakąkolwiek reakcję z naszej strony. Na jakiekolwiek słowo. Rozczarowali się okropnie, gdy z naszych ust nie padło żadne słowo, żaden dźwięk westchnienia. Po prostu tylko cisza, która była nie do zniesienia.  Od czasu do czasu, można było usłyszeć cichy, w miarę równy oddech, bicie naszych serc, które z każdą minutą ciszy, wydawało się bić głośniej.

-Co tak milczycie?- zapytał Xavier, który miał już dosyć panującej ciszy.

-A co? Pomilczeć już nie można? –zapytałam z sarkazmem.

-No można, można… -powiedział Michael, kierując się w stronę swojego pokoju –Idę do siebie. Mam kupę kartkówek do sprawdzenia.

-Idź. –powiedziałam, odprowadzając go wzrokiem.

Xavier chwilę później też wyszedł, pod pretekstem, że jest zmęczony. Siedziałyśmy nadal, wsłuchując się w ciszę, która dawała nam ukojenie.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin