Jack London - Nieoczekiwanie.pdf

(112 KB) Pobierz
Jack London
NIEOCZEKIWANE
Widzieć dostrzegalne i robić powszednie — to prosta sprawa. Życie indywidualne skłonne
jest raczej do bezwładu niż ruchu. Skłonność tę wzmaga cywilizacja, w której zasięgu widzi się
tylko dostrzegalne, a nieoczekiwane nadchodzi bardzo rzadko. Jeżeli jednak nadchodzi i jest
wystarczająco ważne, niezaradne jednostki giną. Nie mogą zobaczyć niedostrzegalnego, nie mogą
stawić czoła nieoczekiwanemu, nie potrafią dopasować starannie sformowanego życia do kształtów
odmiennych, niecodziennych łożysk: giną u kresu własnego, utartego łożyska.
Bywają jednak ludzie powołani do wielkich przeżyć. Jednostki zaradne wymykają się prawu
dostrzegalnego i powszedniego, przystosowują życie do kształtu najdziwaczniejszych nawet łożysk,
w które zabłądzą lub zostaną zepchnięte siłą. Taką jednostką była Edyta Whittlesey. Urodziła się w
rolniczej okolicy Anglii, gdzie życie płynie naturalnym rzeczy porządkiem, a nieoczekiwane jest
tak bardzo nie oczekiwane, że uchodzi za niemoralność, jeżeli się czasami zdarzy. Edyta Whittlesey
poszła na służbę wcześnie, była więc młoda, gdy naturalnym rzeczy porządkiem została pokojową
wielkiej damy.
Zasadą cywilizacji jest narzucanie ludzkich praw życiu, dopóki nie zacznie ono działać
regularnie i sprawnie, jak maszyna. Unicestwia się nieprzyjemne, przewiduje nieuniknione.
Człowiek nie moknie na deszczu, nie marznie podczas mrozów. Nawet śmierć nie skrada się
groźnie ciachając kosą znienacka, lecz jest przygotowanym zawczasu pogrzebowym orszakiem
sunącym gładko do rodzinnego grobowca, gdzie troskliwie odkurza się wszystko, a zawiasy oliwi,
żeby ich rdza nie pokryła.
Takie właśnie było życie Edyty Whittlesey. Nic się nie działo. Trudno nawet nazwać
wydarzeniem to, że mając dwadzieścia pięć lat towarzyszyła swej pani w wycieczce do Stanów
Zjednoczonych. Łożysko zmieniło tylko kierunek, zostało jednak tym samym dobrze naoliwionym
łożyskiem. Bez przygód i niespodzianek wiodło na drugą stronę Atlantyku. Nawet okręt nie był
okrętem na morzu, lecz pakownym wielopiętrowym hotelem, który porusza się szybko i pewnie,
niezmiernym ciężarem gniecie fale i zmuszając je do uległości odmienia ocean w do znudzenia
spokojną sadzawkę. Na amerykańskim brzegu łożysko wiodło dalej lądem; było to bardzo
przyzwoite łożysko wiodące do hotelu na każdym postoju, a między postojami do hoteli na kołach.
W Chicago, kiedy jej pani oglądała jedną stronę życia towarzyskiego, Edyta Whittlesey
poznawała drugą. Objawiła nawet pewną zdolność do zmagania się z nieoczekiwanym i do
zwycięstwa nad nim, gdyż podziękowała za służbę i została Edytą Nelson. Hans Nelson, imigrant,
Szwed z pochodzenia i cieśla z zawodu, ulegał germańskiemu niepokojowi, który na szlaku
wielkiej przygody wciąż popycha tę rasę ku zachodowi. Hans był muskularny, ciężki,
zrównoważony, a mierną wyobraźnię łączył z niezwykłą przedsiębiorczością. Posiadał nadto
uczciwość i dar kochania równe jego niepożytej energii.
— Będę pracował ciężko, a jak zbiorę trochę pieniędzy, pojadę do Colorado — rzekł Edycie
następnego dnia po ślubie.
Po roku Nelsonowie byli w Colorado, gdzie Hans pierwszy raz ujrzał kopaczy złota i zaraził
się ich gorączką. Poszukiwania wiodły go przez Dakotę, Idaho i wschodni Oregon, aż do gór
Kolumbii Brytyjskiej. W obozie i na szlaku Edyta Nelson towarzyszyła mężowi — dzieliła jego
szczęście, kłopoty i trudy. Dreptanie hodowanej w domu kobiety zamieniła na posuwisty chód
górala. Nauczyła się spoglądać w oczy niebezpieczeństwu śmiało, ze zrozumieniem, i na zawsze
pożegnała paniczny strach zrodzony z nieświadomości, pospolity wśród mieszczuchów. Bo
mieszczuchy głupieją ze strachu jak przerażone konie i zamarli ze zgrozy oczekują losu, zamiast
porwać go za bary, albo rzucają się naprzód i w samobójczym pędzie ścielą drogę własnymi
trupami.
Edyta Nelson spotykała nieoczekiwane na każdym zakręcie ścieżki, a wzrok wyćwiczyła
tak, że w krajobrazie widziała przede wszystkim niedostrzegalne, ukryte. Ona, co nie zajmowała się
kuchnią nigdy w życiu, potrafiła upiec doskonały chleb nad otwartym ogniem na zwyczajnej
patelni, i to bez użycia chmielu, drożdży czy proszku do pieczenia. A kiedy zużyła ostatni kubek
mąki i ostatni kawałek boczku, stać ją było na przystosowanie się do okoliczności: z moka- synów i
miękko garbowanych skórzanych części ubrania i rynsztunku przyrządziła niby to gulasz, który
mimo wszystko trzymał dusze w cielesnej powłoce i dawał siły do wleczenia się naprzód. Nauczyła
się objuczać zarówno konia, jak człowieka, choć było to zadanie, które złamałoby mieszkańca
miasta i odarło go z resztek ambicji. Wiedziała nawet, jakie węzły najlepiej nadają się do tego lub
owego rodzaju bagażów. Umiała także — nie tracąc równowagi ducha — rozpalić ogień z mokrego
drewna podczas gwałtownej ulewy. Krótko mówiąc, Edyta Nelson pod każdym względem
zwyciężała nieoczekiwane. Ale WIELKIE NIEOCZEKIWANE miało jeszcze zastąpić jej, drogę i
wystawić Edytę na ciężką próbę.
Fala poszukiwaczy złota odpływała na północ, ku Alasce, więc nurt ten musiał porwać i
rzucić w stronę Klondike Hansa Nelsona z żoną. Jesienią roku 1897 znaleźli się w Dyea, nie mieli
jednak pieniędzy, aby przenieść sprzęt na drugą stronę Przełęczy Chilkoot i spławić później w dół
Yukonu do Dawson. Owej zimy Hans Nelson pracował w swoim fachu, pomagał przy budowaniu
wyrastających jak grzyby po deszczu domów miasta Skaguay, gdzie zaopatrywali się kopacze.
Cieśla był w ostatecznej rozpaczy. Przez całą zimę słyszał nieodparty zew Alaski.
Najgłośniej wołała Zatoką Latuya, toteż latem. 1898 roku długie na siedemdziesiąt stóp czółno
Siwaszów płynęło labiryntem skał nadbrzeżnych. W czółnie byli Hans Nelson i jego żona, a prócz
nich (nie licząc Indian) trzech białych mężczyzn. Indianie zostawili pasażerów i bagaże nad
ustronną zatoczką mniej więcej sto mil od Zatoki Latuya i wrócili do Skaguay. Trzej biali ludzie
zostali, ponieważ wchodzili w skład zorganizowanej grupy, której uczestnicy pokrywali w równych
częściach koszt wyprawy i mieli otrzymywać jednakowe zyski. Edyta Nelson podjęła się
gospodarowania, przysługiwał jej więc udział taki sam jak mężczyznom.
Zrąbano pierwsze jodły, zbudowano trzyizbową chatę. Utrzymywanie w niej porządku
stanowiło zadanie Edyty Nelson. Mężczyźni mieli szukać złota, co robili, i znaleźć złoto, co
również się powiodło. Nie było to wspaniałe odkrycie, lecz dość ubogi pokład, gdzie wielogodzinna
harówka przynosiła każdemu kopaczowi piętnaście do dwudziestu dolarów dziennie. Lato, krótkie
na Alasce, przeciągało się niezwyczajnie, więc Hans Nelson i jego. towarzysze korzystali ze
sposobności i powrót do Skaguay: odkładali z dnia na dzień. W końcu było za późno. Od dawna
uzgodniono, że poszukiwacze odpłyną w towarzystwie kilkudziesięciu miejscowych Indian, którzy
wybierali się w jesienną podróż handlową wybrzeżem oceanu, Siwasze czekali na białych do
ostatniej chwili, wreszcie ruszyli w drogę. Spółka nie miała wyboru; musiała wyglądać
przypadkowej okazji. Tymczasem trzebiono drzewa na działce i gromadzono opał.
Indiańskie lato marudziło, drzemało. Później nagle, jak na dźwięk surmy, przyszła zima.
Nadciągnęła nocą, a kiedy kopacze zbudzili się, wyła wichura, szalała zamieć śnieżna, zamarzały
wody. Nawałnica ścigała nawałnicę, w przerwach zaś panowała cisza i słychać było tylko szturm
morza na bezludne wybrzeże, gdzie słone bryzgi inkrustowały plażę zlodowaciałą bielą.
W chacie działo się dobrze. Zdobyty złoty piasek wart był około ośmiu tysięcy dolarów i
poszukiwacze mogli się tylko cieszyć.
Porobili rakiety śnieżne, tropili zwierzynę, by zaopatrywać spiżarnię w świeże mięso, a w
długie wieczory siadywali przy tasiemcowych partiach wista lub pedro. Ponieważ ustała praca na
działce, Edyta Nelson przekazała mężczyznom podsycanie ognia i zmywanie naczyń, sama zaś
cerowała skarpety i naprawiała odzież.
W ciasnej chacie nie znano utyskiwań, swarów, drobnych sprzeczek, więc mieszkańcy jej
często gratulowali sobie wzajemnie, że żyją tak wesoło i po przyjacielsku. Hans Nelson (solidny,
poważny, raczej sztywny) szczerze i od dawna podziwiał żonę za jej łatwość obcowania z ludźmi.
Harkey — wysoki, chudy Amerykanin z Teksasu, człowiek przyjemny, choć małomówny, dobrze
zgadzał się z towarzystwem, póki nikt nie zahaczył jego teorii, że złoto rośnie. Czwarty wspólnik,
Michael Dennin, wnosił do zacisznej izby irlandzki humor. Był wysoki, atletycznie zbudowany,
skłonny do nagłych wybuchów gniewu o byle drobiazg i niezawodnie pogodny w obliczu wielkich
przykrości lub ciężkich trudów. Piąty i ostatni z kompanii, Dutchy, z własnej woli stanowił zwykły
cel żartów. Sam sobie robił na przekór, byle budzić śmiech na swój rachunek i byle trwała uciecha.
Zdaje się, miał jasny, świadomy cel w życiu: chciał być wesołkiem, szafarzem śmiechu.
Poważne kłótnie nie mąciły nigdy nastroju w szczupłym gronie. Panował tam umiejętnie
podsycany, pełen zadowolenia duch pomyślności, gdyż każdy mógł poszczycić się wynikiem
krótkiej pracy w ciągu lata: szesnastoma setkami dolarów.
Wreszcie nadeszło Nieoczekiwane.
Mieszkańcy chaty usiedli do śniadania późno, jak zwykle od czasu, gdy zima przerwała
regularną pracę przy dobywaniu złota. Była już ósma, ale paliła się świeca zatknięta w szyjkę
butelki. Edyta i Hans zajmowali oba końce stołu. Po jednej stronie, plecami do drzwi, siedzieli
Harkey i Dutchy. Miejsce naprzeciw nich było wolne. Dennin. nie przyszedł jeszcze.
Hans Nelson zerknął na pusty stołek, wolno pokiwał głową i siląc się na dobry humor,
powiedział:
— Zawsze pierwszy pcha się do żarcia. Bardzo dziwne. Może zachorował?
— Gdzie Michael? — zapytała Edyta.
— Wstał trochę wcześniej od nas i wyszedł na dwór — wyjaśnił Harkey.
Dutchy zrobił rozpromienioną minę, jak gdyby gotował figiel. Udawał, że wie coś niecoś o
powodach nieobecności Dennina. Uśmiechał się tajemniczo. Inni zaczęli go głośno wypytywać.
Edyta zajrzała do sypialni mężczyzn i wróciła do stołu. Hans spojrzał na żonę, lecz przecząco
pokręciła głową.
— Nigdy nie spóźnia się na posiłki — orzekła.
— Nic nie rozumiem — podjął Hans. — Zawsze ma apetyt pierwsza klasa; je niczym wilk.
— Bardzo niedobrze — odezwał się Dutchy i smutno pokiwał głową.
Zebrani przy stole zaczęli żartować na temat zniknięcia towarzysza.
— Wielka szkoda! — wtrącił znów Dutchy.
— Czego szkoda? — zapytał chór.
— Biedny Michael — westchnął Dutchy grobowym tonem.
— A cóż się stało Michaelowi? — zawołał Harkey.
— On więcej wcale nie głodny — ubolewał Dutchy. — Cały apetyt precz! On nie lubi
żarcia.
— Nie widać tego, by wpycha zawsze, aż mu się uszy trzęsą — powiedział Harkey.
— On nie chce być niegrzeczny dla pani Nelson — podjął szybko Dutchy. — Ja wiem, ja
wiem wszystko! To bardzo niedobre. Po co on tutaj nie jest? Bo wyszedł na dwór. Po co wyszedł na
dwór? Żeby dostać apetyt. Jak on to robi? Chodzi boso po śniegu. Aha! Ja wiem wszystko! Tak
bogate ludzie robią apetyt, kiedy apetyt pójdzie precz. Michael ma tysiąc i sześć setek dolarów. On
bogaty człowiek. On nie miał apetytu. Jak otworzyliście drzwi, widzieliście, jak chodził boso po
śniegu. Ale wy nie widzieliście apetyta. To cała bida Michaela! Jak on zobaczy apetyt, on go cap! i
przyjdzie na śniadanie.
Bredniom wesołka odpowiedział donośny śmiech. Ledwie przebrzmiał, drzwi otwarły się i
do izby wszedł Dennin. Siedzący przy stole odwrócili głowy, spojrzeli na spóźnionego przybysza.
Trzymał dubeltówkę. W oczach wszystkich podniósł ją do ramienia i dwa razy dał ognia. Po
pierwszym strzale Dutchy padł na stół, wywrócił kubek z kawą i płową czupryną zarył w talerzu
płatków owsianych. Czołem przygniótł bliższy brzeg, toteż pełen włosów talerz stanął na blacie
stołu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Harkey podskoczył, zerwał się z miejsca, ale trafiony
drugim strzałem, upadł twarzą na podłogę. „Wielki Boże!” — zagulgotało mu w krtani i zamarło.
Tak przyszło NIEOCZEKIWANE.
Hans i Edyta zdrętwieli. Sztywno siedzieli za stołem, urzeczony wzrok utkwili w mordercy.
Niewyraźnie widać go było przez obłok prochowego dymu. Wśród grobowej ciszy kawa rozlana z
kubka Dutchy'ego ściekała na podłogę: kap, kap, kap... Dennin złamał dubeltówkę. Wyrzucił puste
gilzy. Trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą sięgnął do kieszeni po ładunki.
Wsuwał je właśnie do luf, gdy Edyta Nelson ocknęła się, zaczęła działać. Nie miała
wątpliwości, że Dennin chce zabić ją i Hansa. Na chwilę — nie dłuższą niż trzy sekundy —
poraziła, sparaliżowała kobietę potworna, niepojęta forma, w jakiej objawiło się nieoczekiwane.
Później Edyta wyszła mu na spotkanie, chwyciła je za bary. Chwyciła zresztą w ścisłym słowa tego
znaczeniu, gdyż kocim susem skoczyła na mordercę i obydwiema rękami uczepiła się szalika, który
miał związany na szyi. Dennin, napadnięty znienacka, zachwiał się, cofnął o kilka kroków.
Próbował odzyskać swobodę ruchów, nie wypuszczał broni z ręki. Stało się wszakże coś dziwnego:
twarde mięśnie Edyty nabrały kociej zwinności. Kobieta uskoczyła w bok i szarpnięciem za szyję
przegięła mordercę prawie do podłogi. Wyprostował się, okręcił szybko dokoła własnej osi. Edyta
nie wypuszczała szalika. Trzymała mocno i uczepiona oburącz wirowała wraz z Denninem.
Wreszcie nogi jej oderwały się od podłogi, a ciało zaczęło krążyć w powietrzu tworząc wir, który
nagle zderzył się ze stołkiem. Mężczyzna i kobieta runęli na podłogę, lecz w upadku nie zaprzestali
obłąkańczej walki i szamocząc się przemierzyli połowę izby.
Hans Nelson oprzytomniał, pojął nieoczekiwane o pół sekundy później niż żona. Procesy
nerwowe i procesy myślowe zachodziły w nim wolniej. Był większym organizmem, toteż
zmarnował pół sekundy, nim dostrzegł, zrozumiał, zaczął wreszcie działać. Edyta zdążyła już
skoczyć na Dennina i chwycić go za gardło, gdy Hans porwał się na nogi. Ale nie był tak chłodny i
opanowany jak żona. Wpadł w furię, w szał godny Wikinga. W chwili gdy podnosił się ze stołka,
otworzył usta i wydał głos pośredni między rykiem a wyciem. Błyskawiczny wir dwóch ciał krążył
już po izbie, a Hans rycząc wciąż i wyjąc ścigał go i pochwycił wreszcie, kiedy Edyta i Dennin
runęli na podłogę.
Hans rzucił się na powalonego mordercę i nieprzytomnie zaczął okładać go pięściami. Tłukł
potężnie, jak młotem, toteż Edyta poczuła wkrótce, że Dennin nie stawia już oporu. Wypuściła z
rąk szalik, odpełzła nieco dalej. Dysząc ciężko leżała na podłodze i patrzyła. Wciąż padały
szaleńcze razy. Dennin nie czuł ich bodaj. Nie reagował, nie ruszał się nawet. Kobiecie przyszło na
myśl, że musiał zemdleć. Zawołała, żeby Hans dał spokój. Krzyknęła po raz drugi, ale Hans nie
zwracał uwagi na jej głos. Chwyciła męża za rękę, lecz osiągnęła tylko tyle, że rozmach osłabł
trochę.
Nie podszept rozsądku skłonił kobietę do tego, co zrobiła później, nie litość ani
posłuszeństwo nakazowi religii: „Nie zabijaj!” Było to raczej poczucie prawa. Etyka rasy i
otoczenia z dni młodości kazały jej własnym ciałem osłonić bezbronnego mordercę przed furią
męża. Hans spostrzegł, że bije żonę, i wtedy dopiero przestał. Pozwolił Edycie odciągnąć się od
ofiary. Podobnie rozjuszony, ale karny pies pozwala odciągnąć się swojemu panu. Podobieństwo to
sięgało jeszcze dalej. Na zwierzęcy sposób złość harczała w głębi gardzieli Nelsona,. który kilka
razy próbował znów rzucić się na zdobycz i uczyniłby to niezawodnie, gdyby Edyta zwinnie nie
zagradzała mu drogi.
Uparcie odciągała szaleńca, wlokła do tyłu. Nigdy nie widziała męża w takim stanie, więc
bała się go bardziej niż Dennina w gorączce walki. Nie mogła uwierzyć, że ta rozszalała bestia jest
jej Hansem. Ze zgrozą uświadomiła sobie nagle, że jak dziki zwierz może w każdej chwili chwycić
jej dłoń zębami. Hans nie chciał bić żony, lecz gorąco pragnął podjąć przerwaną egzekucję. Przez
kilka sekund szamotał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz Edyta cierpliwie zagradzała mu drogę,
uchylała się z nim razem, aż wreszcie rozsądek zaczął powracać i mąż dał za wygraną.
Obydwoje z trudem dźwignęli się na nogi. Hans stanął pod ścianą, oparł się plecami. Twarz
mu drgała, w gardle głuche, nieprzerwane warczenie cichło z sekundy na sekundę, aż umilkło
zupełnie. Przyszła pora na reakcję. Edyta stała pośrodku izby. Załamywała ręce, jęczała i
wzdychała ciężko, trzęsła się jak liść na wietrze.
Nelson nie patrzył na nic, nic nie widział. Ale wzrok Edyty błądził niespokojnie po scenie
niedawnych wydarzeń, od jednego szczegółu do drugiego. Dennin leżał bez ruchu niedaleko stołka
obalonego szaleńczym wirem. Częściowo pod sobą miał dubeltówkę, nie zamkniętą jeszcze po
wyrzuceniu pustych gilz. Z jego prawej dłoni wysuwały się dwa ładunki. Nie zdążył ich włożyć w
lufy, ale kurczowo ściskał palcami, póki nie opuściła go przytomność. Harkey leżał twarzą do
podłogi w miejscu, na którym upadł. Dutchy pochylony na blat stołu nurzał płową czuprynę w
talerzu płatków owsianych, a talerz sterczał wciąż pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ten
sterczący talerz szczególnie interesował Edytę. Czemu nie spada? To pocieszne! Zgodnie z
naturalnym porządkiem rzeczy talerz płatków owsianych nie powinien stać kantem na stole, choćby
nawet zamordowano człowieka.
Edyta przeniosła wzrok na Dennina, zaraz jednak wróciła do szczególnego talerza. Był taki
zabawny! Odczuła histeryczną ochotę do śmiechu. Później uprzytomniła sobie ciszę i zapomniała o
talerzu. Zapragnęła, by coś się zdarzyło. Jednostajne kapanie kawy ze stołu na podłogę podkreślało
tylko grobowe milczenie. Czemu Hans nic nie robi, nie mówi? Spojrzała na niego i otworzyła usta,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin