Jack London - Złoty mak.pdf

(84 KB) Pobierz
Jack London
ZŁOTY MAK
Mam całe pole maków. To znaczy, że dzięki łasce boskiej i życzliwości wydawców stać
mnie na to, aby co miesiąc wybulić pewną ilość złotych monet na ręce sługi bożego, a zarazem
właściciela majątku i w zamian za wyżej wspomniane świadczenie pieniężne uzyskać na okres dni
trzydziestu część uprawnień przysługujących właścicielowi łanu maków. Pole to złoci się na zboczu
Piedmont Hills. U jego stóp leży cały świat. W dali, za srebrną taflą zatoki dymi San Francisco,
które rozsiadło się na pagórkach, niczym drugi Rzym. Nie opodal Mount Tamalpais sięga nieba
swym najeżonym grzbietem. Wpół drogi do miasta widać Złote Wrota, ulubioną siedzibę morskich
mgieł. Z naszego pola często widzimy skrzący się w promieniach słońca daleki błękit Oceanu
Spokojnego i statki, które wytrwale odpływają lub mierzą do portu.
— Ileż radości przyniosą nam te maki! — powiedziała Bess.
— Tak — odparłem. — A jak ci biedacy z miasta, którzy wybiorą się do nas z wizytą, będą
nam zazdrościli! Udobruchamy ich jednak odprawiając każdego z ogromnym naręczem złotego
kwiecia.
— Ale te historie trzeba będzie zwalić — dodałem pokazując palcem liczne, natrętne tablice
(pamiątki po naszym poprzedniku), ustawione w widocznych miejscach wzdłuż granic pola.
Powtarzał się na nich jeden napis:
GRUNT PRYWATNY. PRZEJŚCIE WZBRONIONE
— Czemuż mielibyśmy bronić tym biedaczyskom z miasta spaceru przez nasze pole tylko
dlatego, słowo daję, że nie mają przyjemności znać nas osobiście?
— Mam wstręt do takich tablic — zapewniała Bess. — To są aroganckie symbole władzy.
— Ubliżają godności ludzkiej — dodałem.
— Plamią szlachetne piękno krajobrazu. Ohyda.
— Paskudztwo! — zawołałem z ogniem w oczach. — Precz z tym świństwem!
Czekaliśmy na maki, czekała Bess i ja czekałem, z niecierpliwością mieszkańców miasta,
którym długo nie było dane oglądać rozkwitłych maków. Zapomniałem wspomnieć o domu nad
makowym polem. Był to przysadzisty bungalow, rozbudowany bez ładu i składu. Zamieszkaliśmy
w nim zrywając z naszą miejską przeszłością dla zdrowszego, krzepkiego życia na wsi. Gdy wśród
kłosów zboża pojawiły się pierwsze maki, pomarańczowożółte i złote, chodziliśmy koło nich
uradowani, jakbyśmy upili się winem, i powtarzaliśmy sobie, że maki kwitną. Pośród ciszy
wybuchaliśmy ni stąd, ni zowąd śmiechem albo zawstydzeni wymykaliśmy się chyłkiem z domu,
żeby spojrzeć na nasze skarby. Ale kiedy wreszcie płomienista fala kwiecia zalała pole,
krzyczeliśmy na całe gardło, tańczyli, klaskali w dłonie nie tając już naszego szaleństwa.
Wówczas pojawili się Wandale. W chwili pierwszego najazdu właśnie namydliłem twarz i z
brzytwą zastygłą w podniesionej ręce wyjrzałem na ukochane pole. Na jego krańcu zobaczyłem
dziewczynkę i chłopca z pełnymi naręczami złocistego łupu.
— Ach — pomyślałem w przystępie niezmiernej dobroci — jakże mnie cieszy ich radość!
Jak słodką jest myśl, że oto dzieci skubią sobie maki na moim polu. Niechże je zrywają przez całe
lato. Ale musi to być drobna dziatwa — zastrzegłem się w duchu — i niechaj zrywa sobie kwiatki
tam, na dole. — Tę uwagę wywołało spojrzenie na wysokich złotych kawalerów kiwających
głowami wśród pszenicy pod oknem. Potem brzytwa zniżyła się do poziomu mego oblicza. Golenie
jest czynnością pochłaniającą uwagę, wyjrzałem więc przez okno dopiero po skończeniu tej
operacji. Wyjrzałem i otwarłem usta ze zdziwienia. To chyba nie moje pole? A jednak moje, bo tam
strzeliste sosny skupiły się w godną gromadkę, oto magnolia ugina się pod ciężarem kwiecia, a
japońskie pigwy obryzgały krwią płot przy drodze. Tak, to było moje pole, ale już nie okrywała go
fala ognistych maków i wysocy złoci kawalerowie nie kiwali głowami wśród pszenicy pod oknem.
Porwałem marynarkę i wypadłem z domu. Daleko znikały dwie olbrzymie kolorowe kule,
pomarańczowa i złota, rzec by można — dwa chodzące maki potwornej wielkości.
— Johny — powiedziałem do mego siostrzeńca, dziewięcioletniego chłopczyka — Johny,
gdyby jeszcze raz przyszły dziewczynki i chcia- ły rwać maki na naszym polu, zejdź do nich i jak
najspokojniej i najuprzejmiej powiedz, że nie wolno.
Nastały ciepłe dni. Słońce wyczarowało z żyznego łona ziemi nową falę ognia. Córeczka
sąsiadki grzecznie poprosiła w imieniu mamy, czy mogłaby zerwać parę maków, bo chciałaby
przyozdobić nimi mieszkanie. Bess pozwoliła, ale ja nic o tym nie wiedziałem i gdym ujrzał
malutką na środku pola, wzniosłem ręce ku niebu na podobieństwo semafora i zawołałem:
— Dziewczynko! Dziewczynko!
Dziewczątko wiało tak, że tylko nóżki widać było w powietrzu. Duma rozpierała mi pierś.
Odszukałem Bess, żeby jej powiedzieć, jaki potężny mam organ głosu. Wielkoduszna Bess
natychmiast ruszyła na ratunek udając się z misją pojednawczą do mamy dziewczynki. Ale do dziś
dnia dziewczątko ucieka i chowa się na mój widok. Wiem, że jej matka nigdy już nie będzie wobec
mnie tak serdeczna, jak by była, gdyby nie tamto.
Nadeszły chmurne dni, dęły silne, porywiste wiatry, deszcz lał jak z cebra, pogoda na dobre
się popsuła. Mieszkańcy miasta schowali się w swych norach, jak szczury podczas powodzi.
Ledwie się wypogodziło, niczym szczury, które omal się nie potopiły i z trudem łapią
powietrze, wypełzli na zielone stoki Piedmontu, żeby się wygrzać w słoneczku. Dzikie hordy
wtargnęły na moje pole, wdeptywały w ziemię słodką pszenicę, chciwe łapska darły maki z
korzeniami.
— Postawię tablice zabraniające przejścia — powiedziałem. — Tak — odparła Bess i
westchnęła. — Nie ma innej rady. Daleko jeszcze było do wieczora, gdy Bess westchnęła po raz
wtóry.
— Obawiam się, panie mój i władco, że twoje tablice na nic się zdadzą. Ludzie w ostatnich
czasach zapomnieli sztuki czytania.
Wyszedłem na ganek. Nimfa miejska, w lekkiej sukience i stylowym kapeluszu ze strusimi
piórami, przystanęła przed jedną ze świeżo przeze mnie postawionych tablic i w skupieniu ducha ją
przeczytała. Cała jej postawa wskazywała na to, że pogrążyła się w głębokiej zadumie. Kształtów
była posągowych. Ale to jej nie przeszkodziło odrzucić głowę wstecz, zadrzeć spódnicę i na
czworakach przeleźć pod płotem. Gdy wstała po drugiej stronie, już w obu garściach trzymała
maki. Podszedłem drogą do niej i przemówiłem niewieście do sumienia. Poszła. A ja postawiłem
więcej tablic.
Niegdyś, przed laty wzgórza te usłane były kobiercem maków. Przeciwstawiając
niszczycielskim siłom własną ochotę życia, maki utrzymywały stan równowagi między sobą a
otoczeniem. Ale miesz- kańcy miasta pojawili się jako nowa i straszliwa siła niszczycielska —
równowaga została obalona, maki niemal doszczętnie wyginęły. Jeśli wziąć pod uwagę, że
mieszczanie rwali maki o najdłuższych łodygach i największych koronach oraz że istnieje prawo
odtwarzania się gatunku, ujrzymy jak na dłoni, iż najbardziej okazałe maki przestały się siać, a na
wzgórzach pozostały odmiany cherlawe i karłowate. Poza tym, że były niskie i cherlawe, skąpo
porastały zbocza wzgórz. Dzień w dzień, rok po roku mieszczanie wylegali na Piedmont Hills,
skutek zaś był taki, że tylko tu i ówdzie jakiś geniusz rasy przetrwał w postaci mizernego kwiatka,
szybko przekwitającego, jak dziecko slumsów, które przemyka się przez krótką młodość ku
przedwczesnej, przywiędłej i jałowej dojrzałości.
Ale na moim polu makom doskonale się powodziło. Znalazły tu ochronę nie tylko przed
barbarzyńcami, ale i przed ptactwem. Kiedyś obsiano pole pszenicą. Nie zbierana wysiewała się co
roku, a w jej chłodnym cieniu ziarnka maku kryły się przed bystrymi oczkami śpiewaków bożych.
Potem, pnąc się ku słońcu wśród łodyg pszenicy, maki rosły wysoko i pyszniły się jeszcze bardziej
niż ich królewscy przodkowie na otwartym polu.
Mieszkańcy miasta przeto, patrząc z nagich wzgórz na moje gorejące złotym ogniem pole,
doznawali okrutnej pokusy i — trzeba rzec — pokusie tej ulegali. Przykry był ich upadek, nie mniej
jednak żałosny los spotykał moje ukochane maki. Tam, gdzie zboże okrywa się rosą i wchłania
słoneczny żar, ziemia jest wilgotna. Dlatego maki wyrosłe w zbożu łatwiej wyrwać z korzeniami,
niż złamać łodygę. A ludzie z miasta, jak zresztą wszyscy, najchętniej idą po linii najmniejszego
oporu. Z każdym więc zerwanym kwiatkiem unosili liczne, mocno zwarte pączki, a wraz z nimi
możliwości rozwoju rośliny, i na zawsze niszczyli w zarodku całą przyszłą krasę kwitnących
maków.
Pewien mieszczuch, jegomość w średnim wieku, o białych rękach i rozbieganych oczkach,
szczególnie urozmaicił mi życie. Nazwaliśmy go „repetentem”, bo się powtarzał. Kiedy z ganku
błagaliśmy go, żeby przestał, wolnym spacerkiem podążał w stronę płotu, świetnie symulując, że
nic nie słyszał, tylko z własnej i nieprzymuszonej woli postanowił zakończyć przechadzkę. Aby nie
było żadnych wątpliwości, tu i ówdzie, z niczym nie zmąconą swobodą, pochylił się i skubnął od
niechcenia kwiatek. W ten oszukańczy sposób oszczędzał sobie wstydu człowieka wyrzuconego, a
nas pozbawiał satysfakcji wypędzenia intruza, po czym znów się pojawiał, i to pojawiał się często,
za każdym razem uchodząc z łupem, jaki unieść może silny mężczyzna.
Być mieszkańcem miasta nie należy do przyjemności. Tego jestem pewny. Coś musi być w
miejskim trybie życia, co wywołuje stany niepokojącej ślepoty i głuchoty, a przynajmniej tak się
ma rzecz z osobami, które wchodzą w moje maki. Wśród wielu osób, którym przemawiałem do
sumienia, nie znalazła się ani jedna, co by dostrzegła tablice ustawione przecież w najbardziej
widocznych miejscach, a z tych, na których wołałem z ganku, może jeden na pięćdziesięciu mnie
słyszał. Poza tym przekonałem się, iż stosunek mieszczan do polnych kwiatów ogromnie
przypomina stosunek człowieka umierającego z głodu do jedzenia. Podobnie jak głodomór nie chce
zrozumieć, że z większym pożytkiem zjadłby uncję mięsa niż pięć funtów, tak ci ludzie ani rusz nie
mogą pojąć, że pięćset maków stłamszonych w jednym naręczu nie umywa się do luźnego
bukieciku z paru okazów, kiedy to zielone listki i złote korony zdolne są zagrać całym swym
urzekającym wdziękiem.
Od ludzi pozbawionych smaku bardziej godni są potępienia przekupnie. Hordy młodych
gałganów plądrują moje pole i ograbiają mnie na przyszłość po to tylko, aby wystawać na rogach
ulic i kupczyć kwiatkami wołając: „Do maków kalifornijskich! Za jedne pięć centów bukiet!”
Mimo przedsięwziętych przeze mnie środków zapobiegawczych, niektórzy z nich wyciągali z mego
pola dolara dziennie. Jedna szajka szczególnie boleśnie utkwiła mi w pamięci. Najpierw
przeprowadzili rozpoznanie, czy nie ma psa — przyszli do kuchni i poprosili grzecznie o szklankę
wody. Gdy pili, prosiliśmy ich, żeby nie rwali kwiatów. Kiwnęli głowami, otarli usta i poszli
gęsiego tuż przy ścianie domu. Stratowali maki pod oknami, a potem cała szóstka rozwinęła się na
kształt wachlarza i haratała obu rękami tak długo, aż doszczętnie ogołociła samo serce pola.
Przeszli przez pole szybciej i spustoszyli je lepiej, niż najbardziej gwałtowny cyklon. Wołałem za
nimi, ale lecieli na skrzydłach wiatru ciągnąc za sobą wspaniałe, królewskie maki, połamane i
okaleczone, i dźwigając olbrzymie ich sterty. Jestem przekonany, że nigdy na morzu nie popełniono
brutalniejszego pirackiego gwałtu.
Raz poszedłem na ryby i właśnie wtedy pojawiła się na polu jakaś kobieta. Gdy prośby i
perswazje z ganku nie zrobiły na niej żadnego wrażenia, Bess posłała małą dziewczynkę, która
poprosiła ową niewiastę, by przestała rwać maki. Najspokojniej w świecie haratała dalej. Wtedy
Bess sama poszła do niej, choć skwar był nieznośny. Baba nie przerywając swego zajęcia
zakwestionowała prawo własności Bess i oświadczyła, że uzna je dopiero wtedy, gdy zostaną jej
przedłożone odpowiednie akty prawne i dokumenty. Przez cały czas rwała w najlepsze nie
przepuszczając ani jednemu kwiatkowi. Babsko było duże i wyglądało wojowniczo, a Bess była
tylko kobietą i nie umiała walczyć na pięści. W tym stanie rzeczy najazd trwał tak długo, aż baba
miała dość. Wtedy powiedziała „cześć” i majestatycznie pożeglowała dalej.
— Ludzie rzeczywiście zrobili się niedobrzy w ciągu ostatnich paru lat — powiedziała do
mnie Bess dziwnie zmęczonym głosem, gdyśmy tego wieczoru siedzieli po kolacji w bibliotece.
Nazajutrz byłem gotów zgodzić się z żoną.
— Jakaś kobieta z dziewczynką lezą prosto w maki — oznajmiła May, nasza służąca.
Wyszedłem na ganek i czekałem, aż się pokażą. Dały nura między sosny i wynurzyły się na
polu. Gdy pierwsze maki poszły z korzeniami, zawołałem. Dzieliło nas jakieś sto kroków. Kobieta i
dziewczynka odwróciły się i spojrzały na mnie.
— Proszę nie rwać maków — powiedziałem błagalnym tonem. Zastanowiły się chwilkę.
Potem kobieta powiedziała coś półgłosem do malutkiej, obie zgięły się niczym składane noże i
zaczęła się rzeź. Krzyczałem, ale one nagle ogłuchły. Wrzasnąłem tak przeraźliwie, że dziewczynka
zawahała się. Kobieta dalej darła maki. Słyszałem, jak po cichu dodawała ducha maleńkiej.
Przypomniała mi się syrena, której używałem, gdy trzeba było zawołać do domu małego
Johny, mego siostrzeńca. Był to straszliwy instrument, gotów postawić na nogi nieboszczyka. Teraz
dąłem weń z całej siły, dąłem, ale zgięte we dwoje kobiety wciąż pokazywały mi plecy i ani
drgnęły. Co innego z mężczyzną, ale do walki wręcz z kobietą nigdy jakoś nie miałem wielkiej
ochoty. Tym razem jednak brała mnie chętka wziąć się do tej baby, która podżegała dziewczynkę
do aktów bezprawia.
Wszedłem do bungalow i wziąłem gwintówkę. Wywijając nią na znak, że łaknę krwi, i
wznosząc przeraźliwe okrzyki ruszyłem na wroga. Dziewczynka zwiała z piskiem i schowała się za
sosnami, ale kobieta spokojnie rwała dalej. Mnie jakby w ogóle nie widziała. A właśnie liczyłem na
to, że jak mnie zobaczy, da nogę. Powstała kłopotliwa sytuacja. Ja tu szarżuję przez pole niczym
rozjuszony byk i walę prosto na kobietę, a jej ani się śni zejść mi z drogi. Nie pozostało nic innego,
jak zwolnić kroku i zrozumieć, że się doszczętnie ośmieszyłem. Gdy zbliżyłem się do niej na
odległość dziesięciu stóp, wyprostowała się i raczyła spojrzeć na mnie. Przystanąłem i
zaczerwieniłem się aż po pięty. Może istotnie ją nastraszyłem (czasem wmawiam sobie, że tak
było), a może zrobiło jej się żal tego wariata. W każdym razie wymaszerowała z mojego pola z
wielce godną miną, ba, pełna majestatu, dźwigając w ramionach olbrzymi złotopomarańczowy
ładunek.
Niemniej od tej pory oszczędzałem płuc, ale nadal wywijałem gwintówką. Dokonałem też
świeżych uogólnień. Dopuszczając się rabunku, kobiety korzystają z przywilejów swej płci.
Mężczyźni okazują więcej respektu dla cudzej własności. Ich zbrodnicze popędy nie działają tak
silnie jak u kobiet. Białogłowy mniej niż mężczyźni boją się broni palnej. A jeśli zdobywamy
ziemię wśród niebezpieczeństw i na polach bitewnych, dzieje się to dzięki męstwu naszych matek.
My, Anglosasi, jesteśmy rasą rabusiów lądów i mórz — cóż w tym dziwnego, skoro w
niemowlęctwie ssiemy piersi kobiet tego samego pokroju co niewiasty, które plądrują moje złote
łany.
A grabież nie ustawała. Syrena i wygrażanie bronią palną nic nie pomagały. Miejski ludek
był mężny i nie znał trwogi. Zauważyłem, że zwyczaj „repetowania”, czyli powrotu na miejsce
przestępstwa, coraz bardziej się upowszechnia. Jakież miało znaczenie, ile razy pod rząd ich się
przegnało, skoro zawsze wolno im było unieść z sobą owoce przestępstwa? Kto dwakroć lub
trzykroć wyprosił jedną i tę samą osobę, w tego piersi wzbierają ludobójcze żądze. A jeśliś raz
uprzytomnił sobie, że łakniesz ludzkiej krwi, ślepy los chwyta cię w swoje szpony i ciągnie w
otchłań. Niejednokrotnie łapałem się na tym, że nieprzytomny przykładam strzelbę do ramienia i
biorę na muszkę nieszczęsnych kłusowników. We śnie katrupiłem ich na przeróżne sposoby, a
ścierwo wrzucałem do basenu. Z każdym dniem pokusa, żeby ich siec kulkami po nogach, stawała
się coraz bardziej natrętna. Z każdym dniem wyraźniej czułem, że los mnie woła i muszę mu być
posłuszny. Przed oczami wyrastała mi wizja szubienicy i ze stryczkiem na szyi patrzałem w okrutną
przyszłość moich dzieci, pogrążonych we wstydzie i hańbie. Począłem bać się samego siebie, a
Bess kręciła się po domu pełna trwogi i w tajemnicy przede mną błagała naszych przyjaciół, by
mnie nakłonili do wyjazdu na wywczasy. Wtedy, gdym już się trzymał ostatkiem sił, przyszła myśl,
która mnie ocaliła: A może by tak konfiskować? Jeśli najazdy przestaną przynosić łupy, stracą rację
bytu i muszą się skończyć.
Po tym odkryciu pierwszy wkroczył na pole mężczyzna. Czekałem na niego. Patrzę... ach,
co za radość! Był to „repetent” w swej własnej osobie, niezmiernie pewny siebie po uprzednich
sukcesach. Z gwintówką niedbale zwieszoną na ręce podszedłem do faceta.
— Najmocniej pana przepraszam — zacząłem głębokim głosem — ale, widzi pan, mnie
samemu te maki są potrzebne.
Patrzył na mnie; mowę mu odjęło. Widok był niewątpliwie wspa- niały i na pewno
dramatyczny. Stałem przed nim z gwintówką przewieszoną przez ramię, moja pełna słodyczy
prośba jeszcze mi dźwięczała w uszach i czułem się jak Black Bart, Jesse James, Jack Sheppard,
Robin Hood i całe pokolenia innych zbójców.
— No proszę — rzekłem nieco ostrzejszym tonem, który wydał mi się po prostu w sam raz.
— Bardzo żałuję, proszę mi wierzyć, jeśli to panu nie na rękę, ale oddaj pan te maki.
Niedbale podniosłem nieco moją pukawkę i uśmiechnąłem się. To go przekonało. Bez słowa
wręczył mi maki i ruszył w stronę płotu, ale nie szedł już lekkim spacerowym kroczkiem, ani się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin