Norton Andre - Free Traders 4 - Na łów nie pójdziemy.rtf

(575 KB) Pobierz
Na ³ów nie pójdziemy

Andre Norton

 

 

Na łów nie pójdziemy

 

Tytuł oryginału: Dare To Go A–Huting

Przełożyła: Dorota Żywno


Rozdział 1

 

Było ciepło, za ciepło dla jednego ze znajdujących się w pokoju. Mimo to uważał, że zwrócenie uwagi na ten upał byłoby nieuprzejmością, chociaż okrągła kropla potu zebrała się tuż pod jednym z jego lekko skośnych oczu, aby spłynąć po policzku. Rozległ się cichy szelest, kiedy pokręcił się na taborecie. Jego niewyściełane siedzisko znajdowało się nieprzyjemnie wysoko nad posadzką z jaskrawych kafelków. Ułożono je we wzory, na które mógł spoglądać tylko przelotnie, gdyż przyprawiały go o ból oczu.

To, że gospodarz nie tylko uważał takie otoczenie za normalne, lecz czuł się w nim swobodnie, było jednym z tych irytujących faktów, w jakie od pewnego czasu obfitowało życie Faree.

Napatrzył się do woli na kosmitów przez te złe lata, jakie spędził w obskurnej portowej dzielnicy zwanej Obrzeżem, skąd wywodziły się jego najwcześniejsze wspomnienia. Jednakże domowe życie obcych było czymś, z czym zapoznawał się dopiero teraz, dzięki pełnemu wymachowi kryształowego wahadła losu.

 Gorąco — nadeszła pełna irytacji myśl Toggora, zawsze brzmiąca tak wysoko, że ledwo mógł ją zrozumieć. Koszula Faree zafalowała, kiedy smaks wypełzł spod niej i wlepił w jego twarz oczy na szypułkach.

 Więc… jessst ci gorąco, maleńki? — Tym razem nie była to myśl, lecz słowa wypowiedziane z sykliwą intonacją. Siedzący w dość dużej odległości od nich trzeci osobnik wstał; pazury jego płetwiastych i pokrytych łuską stóp zazgrzytały na wzorzystej, kamiennej posadzce. — Uprzejmość jest rzeczą ze wszech miar godną pochwały, moi mali przyjaciele, pozwólcie jednak, aby i mnie przypadł w udziale zaszczyt jej okazania. — Wyciągnął żółtą, pokrytą łuskami rękę, opasaną w nadgarstku i powyżej łokcia szerokimi bransoletami z wytartego, twardego jak żelazo drewna, i nacisnął przycisk na ścianie.

Nie usłyszeli szumu, jednak przez pokój ciągnął teraz silny podmuch, wprawdzie nadal był ciepły, ale lepszy od prażącego powietrza, jakie przedtem stało nieruchomo. Ten, który go włączył, szedł między małymi i dużymi stołami, zaścielonymi taśmami do nauki i pudełkami płyt do czytników. Faree wydał stłumione, miał nadzieję, westchnienie ulgi. Udrapowane na jego ramionach fałdy, spływające wzdłuż pleców tak, że swym skrajem zamiatały podłogę, uniosły się lekko. Nie rozpostarł w pełni skrzydeł — na to potrzebował więcej miejsca — lecz przynajmniej mógł je rozprostować.

Wysoki, stary kosmita przyglądał się Faree z entuzjazmem. Strącił na podłogę całą kaskadę pudełek z płytami do czytników, siadł z cichym sapnięciem i roztarł sobie pokrytą łuskami i rogowymi płytami nogę.

Potem pochylił się, opierając dłonie na kolanach. Faree nie wiedział, od jak dawna Zakatianie dziedziczyli tę płaszczyznę istnienia (w taki bowiem sposób mówili o życiu i śmierci), był jednak przekonany, że Wielki Hist–Techżynier Zoror jest rzeczywiście starym mistrzem tej umiejętności, która, podobnie jak w przypadku całego jego gatunku, polegała na gromadzeniu wiadomości o różnych osobliwościach tej rozległej galaktyki — zwłaszcza o historii nowych ras, których odkrycie od czasu do czasu notowano w dziennikach wypraw. Zaiste długowieczna była ta jaszczurcza rasa, a mimo to nawet najstarsi z nich często twierdzili, że dopiero rozpoczynają swoją pracę.

 Chciałbyśśś teraz — zasyczał znów Zoror — żeby ten stary łuskowiec przeszedł od razu do rzeczy i powiedział ci, kim jesteś i skąd przybyłeś. — Zakatianin pokręcił głową, tak że zmarszczona skórzasta kryza, która otulała tył jego głowy i barki, rozpostarła się niczym wielki, ozdobny kołnierz. — To nie takie proste. — Nie możemy tak po prostu pójść do archiwum i zapytać: „Kim jest ta skrzydlata istota? Z jakiej planety i jakiego ludu pochodzi?” To, co tu widzisz — znów machnął ręką, wskazując otaczające ich sterty taśm i szpulek — to relacje z bardzo, bardzo licznych podróży, dostarczone również przez ludzi, którzy opowiadali niewiarygodne historie. Czasami są to opowieści wyssane z palca, czasami jednak zawierają ziarno prawdy, do której — jeśli Wszechmocny jest łaskawy — można zbliżyć się na mniej więcej tyle! — Uniósł rękę i pokazał mu niewielką szparę pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym.

 Więc nic nie znalazłeś? — Faree niecierpliwił się cały poranek, odkąd wszystko, co potrafił sobie przypomnieć, zostało wprowadzone do pamięci wielkiego komputera. Jego niewielki zasób wiadomości zapisano w celu ich porównania z kombinacjami wciąż wątpliwych faktów.

 Tego nie powiedziałem. Istnieją opowieści o istotach podobnych do ciebie. Mówią o nich bardowie z Loel, Zapamiętywacze z Garth i Myślotańce z Udolfa. Opowieści te zebrano na ponad setce światów, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że wszystkie pozostają nieudokumentowanymi baśniami. Ci, którzy je powtarzają, zbierają szczegóły na wielu planetach, najbardziej wiarygodne historie pochodzą jednak z Terry…

 Terra? Przecież to też tylko bajka. — Faree nie próbował ukryć rozczarowania.

 Wcale nie. — Kryza na karku Zorora zafurkotała, kiedy jaszczur potrząsnął głową. — Istnieje pewien element wspólny dla wszystkich światów, z których pochodzą najbardziej zrozumiałe i szczegółowe opowieści. Są to pierwsze planety zasiedlone przez ludzi z Terry. Tak, nie ma najmniejszej wątpliwości, że Terra kiedyś istniała. Świat ten zrodził kilka ras, z których wszystkie obdarzone były jedną niezmienną cechą, a mianowicie ciekawością. Terranie nie byli pierwszymi badaczami kosmicznej ciemności, a mimo to w krótkim czasie rozprzestrzenili się dalej niż wielu ich poprzedników. Przynieśli też ze sobą, tak jak my wszyscy, opowieści — stare, lecz stanowiące część ich życia.

Faree siedział zasępiony. Pomimo całej swej wiedzy, Zoror miał skłonność do gadulstwa. W innych okolicznościach przysłuchiwałby mu się z zaciekawieniem. Teraz jednak pragnął prawdy, nawet jeśli miałaby mu dać tylko bardzo cienką nić przewodnią.

 Ludzie z Terry… z pewnością nie byli do mnie podobni. — Uniósł rękę, aby musnąć skraj jednego skrzydła.

 Nie, nie byli Faree’ami — potwierdził Zoror. — Przynieśli tylko opowieści o nich. W swych baśniach — wiele z nich zgromadził i zbadał Zahaj w mglistej przeszłości — wspominali o Małym Ludku, który mieszkał czasami pod ziemią…

 Z tym na plecach nie mogli! — zaprotestował, rozpościerając trochę szerzej skrzydła.

 To prawda. Żyły jednak różne ich gatunki lub odmiany. Według tych opowieści niektórzy nie mieli skrzydeł. Wszystkich łączyły dziwne stosunki z ludźmi z Terry. Czasami byli dobrymi przyjaciółmi, czasami zażartymi wrogami. Powiadano, że często wykradali ludzkie dzieci i sami je wychowywali, aby odmłodzić swoją krew. Byli bowiem bardzo starzy, tak że niekiedy ich rasa liczyła tylko kilkunastu osobników. Podobno posiadali wielkie skarby… może nawet zasoby wiedzy! — wykrzyknął na głos Zoror. — Zawsze jednak nadchodził taki czas, kiedy ludzie wyganiali ich z domów, może nawet nie tyle z czystej nienawiści — choć legendy mówią i o takich czynach — lecz dlatego, że mieli ziemię, której oni pożądali. Wszyscy znają opowieści o nienasyconej chciwości Terran, która rozsnuwała się niczym czarna mgła wszędzie, gdzie lądowały ich statki, dopóki nie nadszedł dzień Wielkiego Sądu. Zanim do tego doszło, skrzydlate i bezskrzydłe istoty uciekły gwiezdnymi szlakami, nie wiedząc same, gdzie wylądują. Znajdowały planety, na których osiedlały się na jakiś czas. Te same jednak światy przyciągały Terran. Przybywali ludzie, więc Mały Ludek znów musiał ruszać w kosmos. Tak działo się wiele razy, sądząc z legend, które zapisaliśmy. W końcu nie było już więcej meldunków i zostały tylko pieśni i opowieści.

 Więc prowadzili wojnę z Terranami? — Faree zaschło w ustach. Musiał za mocno ścisnąć smaksa, gdyż zwierzątko obróciło się i ostrzegawczo uszczypnęło go w palec.

 Tak, była jakaś wojna, chociaż mało o niej wiemy — przeważnie są to ballady o jakimś Terraninie, którego zabiły złe czary Małego Ludku. Z Udolfa na przykład pochodzi cały cykl tanecznych pieśni opłakujących wodzów. Zginęli oni od oręża, który znał tylko Mały Ludek. Istoty te musiały też stosować jakiś rodzaj kontroli umysłów, gdyż przetrzymywały ludzi w swych twierdzach rzekomo przez dzień albo rok, a potem wypuszczały jeńców, aby się przekonali, że w rzeczywistości minęły lata, odkąd opuścili domy. Jest również raport z Mingry. Chodź, sam zobacz.

Zakatianin zaprowadził Faree do większego stołu, na którym piętrzyły się niebezpiecznie kolejne sterty taśm. Zaczął robić na nim miejsce, układając przedmioty na podłodze. Faree szybko się schylił, aby mu pomóc, zwijając ciasno skrzydła, żeby nie spowodować katastrofy.

 Ten zapis — według rachuby czasu większości istot — jest również stary. — Hist–Techżynier manipulował przy czytniku, sprawdzając czy maszyna jest poprawnie ustawiona.

 Mingra? — Faree nigdy przedtem nie słyszał tego słowa.

 Świat mroku, planeta żywo—umarłych… — Zoror zwracał większą uwagę na dysk, który usiłował włożyć do czytnika, niż na pytania. Jeszcze raz obrócił szpulę, umieszczając ją wreszcie na właściwym miejscu. — To była Hańba Mingryjska, hańba dla wszystkich, którzy są kosmicznymi wędrowcami — choć być może przez lata pamięć o niej tak zblakła, że przetrwała już tylko jako jadowity szept. Patrz uważnie, gdyż spowodowała ją nienawiść jednego gatunku do drugiego, jednak nie ma żadnego wytłumaczenia…

Jego głos przeszedł w cichy syk i ucichł. Faree posłusznie spojrzał na mały ekran. Toggor niecierpliwie kręcił się w jego objęciach, dopóki nie położył go ostrożnie na stole przed ekranem. Zwierzątko zwinęło się w kłębek i przypuszczalnie usnęło. Faree nie zamierzał spać. Odkąd przybył do domu Zorora, który pełnił także funkcję głównej siedziby badaczy z całego kwadrantu, obejrzał wiele takich zapisów. Niektóre były tak nieprawdopodobne i fantastyczne, że musiały być rzeczywiście wymysłami podróżników.

Na ekranie ukazał się obraz. Faree drgnął i poderwał się z krzesła. Bowiem nie był to tylko złowieszczy obraz kuli, słabo podświetlonej z jednej strony czerwonym promieniem, lecz w jego głowie…

Nie wiedział, czy była to pieśń, nie potrafił nawet rozróżnić słów tego niewątpliwie zupełnie obcego języka. W głębi jego duszy zrodziło się jednak przeczucie, że kryła się w nich prawda, złowroga i potężna. Chwyciwszy krawędź stołu, zmusił się do tego, aby ponownie usiąść, lecz nie rozluźnił uścisku, który dodawał mu sił.

 Boli… ciemno… boli… — Zwinięty dotychczas w kulę smaks obudził się i przycupnął przed ekranem, wymachując wielkimi szczypcami, jakby znalazł się w obliczu jakiegoś potwornego niebezpieczeństwa.

Czerwone światło na ekranie buchnęło ze zwiększoną siłą, jakby narastający dźwięk domagał się obrazu. W owym blasku ukazał się jałowy obszar pełen poszczerbionych skał, pociętych — przez erozję lub może szpony burz — na granie i płaskowyże. U stóp wzniesień wciąż zalegał mrok, a smugi cienia ruszały się, jakby rzucało je coś innego niż skały, pod którymi posępnie czatowały.

Trzewiami Faree targnął strach — strach narastający i potężniejszy z każdą chwilą. Sterta szpul z łoskotem spadła na podłogę, kiedy jego skrzydła odpowiedziały na podświadomy bodziec.

W krwawym świetle mignęła z szybkością laserowego pocisku jakaś głowa. Była ucieleśnieniem wszelkiego zła, jakie znał. Kłapała połamanymi zębami i wlepiała w niego oczy podobne do czeluści, w głębi których jarzył się ogień.

To coś znało go, nienawidziło, czyhało na niego! To był…

 Upiór… — Syk Zorora rozproszył straszliwy urok, jakim potwór omal nie omotał Faree, aby wciągnąć go do swej krainy lub wyskoczyć z ekranu. Jak to możliwe? Nigdy w życiu nie widział takiej taśmy. Z czyjego umysłu wydobyto tę okropność, aby j ą później badać… i gdzie… kiedy…?

 To był zbiorowy koszmar — rzekł Zoror. Faree usłyszał go, mimo że prawie całą uwagę wciąż poświęcał potworowi. Makabryczne stworzenie wyłoniło się już z mroku. Mgła przerzedziła się, jakby pełzająca bestia zyskała na realności jej kosztem. Stwór pełzł na skarłowaciałych odnóżach — nie, raczej na grubych mackach; Faree miał wrażenie, że słyszy plaśnięcia przyssawek, odrywających się i ponownie przywierających do skał, w miarę jak sunął naprzód.

Koszmar? To było bardziej realne niż koszmar. Wystarczająco rzeczywiste, aby zabić, gdyby zaatakowało we śnie.

 Co rzeczywiście się stało — rzekł Zakatianin. — Przyjrzyj się skałom z prawej, mój mały przyjacielu.

Faree miał wrażenie, że jeśli oderwie uwagę od pełznącej bestii, narazi się na jej atak, nawet jeśli była to tylko taśma z nagraniem. Mimo to szybko spojrzał w kierunku, który mu wskazał Zakatianin.

U stóp głazu nie było cienia; wieńczył on raczej jego czubek. Miał ludzkie kształty i… Faree wciągnął gwałtownie powietrze, dławiąc okrzyk. Na szczycie skały stała uskrzydlona istota. Od razu pojął, że to ona kierowała potworem.

Szczuła nim ofiarę, nie po to, aby zabić — przynajmniej nie od razu — lecz żeby dręczyć ją strachem. Uskrzydlona istota. Przypatrzył się jej uważnie. Jej skóra na odsłoniętej nodze, ramieniu i twarzy miała brudnoszary kolor. Oczy, podobnie jak u stwora, któremu rozkazywała, były czerwone i płonące. Nosiła ściśle przylegający do ciała, czerwony strój. Jego barwa współgrała z kolorem coraz jaśniejszego nieba. Skrzydła, które leniwie poruszały powietrze, nie przypominały szerokich skrzydeł Faree, których barwy stapiały się tak płynnie, że po rozpostarciu zachwycały swym aksamitnym pięknem. Nie, skrzydła przywódcy bezlitosnych cieni były pozbawione tego delikatnego puchu, jaki pokrywał błony Faree. Miały natomiast ten sam ohydnie szary odcień, co jego skóra. Po rozpostarciu odsłaniały groźnie wyglądające haki na czubkach.

 Skrzydlaty… — szepnął cicho Faree. Do strachu, który go wciąż przejmował, dołączył teraz element prawdziwej grozy. Czyżby mogło go łączyć jakieś pokrewieństwo z tą istotą — mimo tego, co Zoror mówił o prawdziwych i zmyślonych opowieściach? Skądś wiedział, że ta opowieść była prawdziwa…

 Tylko dla dwojga. — Zoror odebrał jego myśl i po raz pierwszy, odkąd odkrył swój talent, gdyż umiał się porozumiewać ze smaksem, Faree poczuł się tym urażony.

 Dla dwojga. — Zakatianin nachylił się i dotknąwszy kontrolki jednym z mocno stępionych pazurów, zgasił ekran. Mimo to, kiedy Faree patrzył na monitor, nadal widział na szczycie skały skrzydlate monstrum, gestem kierujące poczwarą zrodzoną z cieni.

 Dla dwojga. — Powtórzył Zakatianin. — Jednym jest śniący, a drugim stwór, który wysłał taki sen! Ta scena pochodzi ze snu małego dziecka, jednego z wielu, jakie przywieziono na leczenie z Mingry na Yorum ponad sto planetarnych lat temu. Spośród nich przeżyło tylko pięcioro. Co się tyczy reszty… koszmary podobne do tego, jaki widziałeś, prześladowały je tak długo, że część umarła ze strachu, a pozostałe tak skutecznie odcięły się od rzeczywistości, że nikt nie potrafił dotrzeć do ukrytych zakamarków, w których przycupnęły przerażone. Stały się zaginionymi dziećmi. Nie mogliśmy im pomóc.

 Mówiłeś jednak o hańbie… — odparł Faree. Widział coś, co mogło wywołać niekończące się przerażenie, lecz nie rozumiał, na czym mogłaby polegać owa hańba. Taki strach nie był powodem wstydu dla żadnego dziecka ani nawet dorosłej osoby.

 Na Mingrze istniała kolonia sennych marzycieli. Uczyli się tam panować nad swymi snami — wyjaśnił Zoror. — Kiedy wezwano ich na ratunek, a dzieci jęczały i krzyczały we śnie, uciekli, odmawiając udzielenia pomocy. Ci, którzy śnią sny, zawsze balansują na krawędzi tego, co większość ludzi nazywa szaleństwem. Bywało, że zadawali ciosy przez sen, a nawet chwytali za broń i mogli wyrządzić krzywdę osobom znajdującym się w pobliżu. Dlatego wysyła się ich na odludzie, dopóki nie nauczą się panować nad swoją mocą. Jeśli ty zareagowałeś tak gwałtownie na ten zapis snu, pomyśl, jaki wpływ mógłby mieć na kogoś, w kim celowo wzbudzono wrażliwość w tej materii. Senni marzyciele chcieli ochronić nie tylko siebie. Niemniej jednak ci, którzy widzą, jak ich dzieci krzyczą i rzucają się przez potworny, nie kończący się sen… cóż, tacy ludzie nie zawsze mogą odpowiadać za swe czyny. Doszło do brutalnego najazdu na kolonię sennych marzycieli. Pojmano ich i torturowano, kiedy oświadczyli, że nie potrafią ani obudzić dzieci, ani im pomóc. Umierali długo i w mękach. Statek Patrolu na regularnej służbie wylądował na planecie, gdzie ludzie mieli zbroczone krwią ręce, a niejeden umysł nie mógł już znieść ciężaru wspomnień o tym, co się stało. Żyjące jeszcze wtedy dzieci, a nie było ich wiele, zabrano na Yorum, gdzie uzdrowiciele umysłu bezustannie starali się przegnać upiora…

 Upiora — powtórzył Faree.

 Tak nazywały go przez sen. Już wtedy była to bardzo stara nazwa — kolejny fragment Starej Terry, który zawędrował między gwiazdy. Upiorem nazywano kiedyś potwora wymyślonego po to, aby straszyć niegrzeczne dzieci. Dowiedzieliśmy się też, że takie bajki opowiadano na Mingrze, gdzie uważano je za nieszkodliwe i zabawne historyjki.

 Nieszkodliwe? Zabawne? — oburzył się Faree. — Przecież cała ta scena tchnęła złem! Jakie dziecko mogłoby coś takiego wyśnić? Chyba, że jego rasa stosowała kary i miała skłonność do przemocy.

 Dopiero plaga popchnęła ich do takich czynów — odparł Zakatianin. — Żaden z sennych marzycieli nie był też na tyle niezrównoważony, aby tak igrać z własną mocą. Jak z pewnością słyszałeś, śniący są posłuszni nakazom umieszczonym w najgłębszych zakamarkach ich duszy, tak aby swym postępowaniem nie wyrządzili nikomu krzywdy. Pomimo to wszystkie dzieci, których sny potrafiliśmy zapisać, śniły ten sam koszmar. Nie widziałeś jeszcze najgorszego, mój mały przyjacielu. Pewne senne obrazy zamknięto w stanie staży, ponieważ tylko bardzo opanowane i wyjątkowo zrównoważone osoby zdolne są na nie spojrzeć. Przeżywanie wspólnego snu jest możliwe — senni marzyciele uczynili z tej umiejętności prawdziwą sztukę. Osoby, które szkolą się w niej niemal od urodzenia, potrafią nawiązać łączność nawet na skalę międzyplanetarną. Jeśli więc wszystkie dzieci dręczył ten sam koszmar, musiał on mieć jakiś wzór. Patrolowcy, mój własny zespół oraz inne osoby obdarzone rozmaitymi zdolnościami — wszyscy starali się znaleźć źródło tego wspólnego snu, jednak bezskutecznie. Odkryliśmy natomiast, że w całym sektorze galaktyki, składającym się z pięciu układów, panował niepokój, wybuchały zamieszki, nawet toczono małe wojny. Krążyła również pogłoska — która będzie miała dla ciebie znaczenie — że poszukiwanym nieprzyjacielem była rasa skrzydlatych istot. Nikt ich jednak w rzeczywistości nie widział, chociaż przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badania i dotarliśmy do pewnych źródeł, do których zazwyczaj władza nie ma dostępu, na przykład do Gildii Złodziejskiej. Jednakże po wybuchu przemocy na Mingrze najwyraźniej wszystko się uspokoiło. Koszmary nie powróciły, chociaż ochotnicy spośród profesjonalnych sennych marzycieli dziesiątej klasy ofiarowali swoje usługi, aby pomóc w poszukiwaniach. Wreszcie Patrol i władze oznajmiły, że niewątpliwie przyczyną wszystkiego było czyjeś umyślnie złośliwe działanie (ci, którzy tak twierdzili, musieli kłamać w obliczu naocznych dowodów) albo wrodzona wrażliwość dzieci, rozbudzona przez stare bajki. Wtedy władze naznaczyły osadników piętnem Hańby za urządzenie masakry sennych marzycieli i wszystko miało pójść w niepamięć. Zaprzestano poświęcania czasu i uwagi napaści, która w gruncie rzeczy była bardzo błahym wydarzeniem w porównaniu z przemocą, wiecznie zagrażającą zdrowiu psychicznemu na wszystkich zamieszkałych planetach.

 Więc ten sen… oni nigdy nie uwierzyli, że był prawdziwy? — spytał Faree.

Zoror poskrobał się dwoma pazurami po podbródku tuż powyżej pierwszego podgardzielowego fałdu skórnego.

 O tak, uwierzyli. I przez jakiś czas mieli oczy i uszy szeroko otwarte. Wiele z tych taśm — znów wskazał szpule — to ich sprawozdania. Dlatego mamy teraz łatwy dostęp do materiałów i nie leżą one zapomniane w jakimś magazynie. Co jakiś czas dodajemy jakiś fakt albo podejrzenie — zawsze pogłoski, z których wiele składa się w jedną całość. Mały Ludek, Lud z Kopców…

Faree zesztywniał. Lud… z… z… Kopców!

 Słyszałeś już wcześniej tę nazwę, prawda? — stwierdził Zakatianin.

Faree potarł dłonią czoło, jakby chciał odgrzebać jakieś dawno zatarte wspomnienie. Sięgał pamięcią coraz dalej wstecz… Znajdował się w nędznym namiocie, kulił się na stercie spleśniałej trzciny, która była jego jedynym posłaniem. Mężczyzna będący jego właścicielem siedział przy lichym stole, obracając w brudnych dłoniach kubek z obtłuczonym uchem. Na jego dnie wciąż było kilka łyków jakiegoś cuchnącego napoju, który sączył. Lanti uniósł głowę i obejrzał się na Faree. Jego ponure spojrzenie zapowiadało coś, co chłopiec dobrze już znał. Za chwilę masywnie zbudowany łotr nabierze ochoty, aby wezwać go i zbić na kwaśne jabłko. Większość tego gradu ciosów spadnie na jego garbate plecy. O tym dobrze pamiętał — lecz wszystko, co poprzedzało pobyt w tym namiocie i jego żałosną niewolę, przepadło.

 Tak. — Zoror pokiwał głową. — Jakimś sposobem wyczyszczono ci kiedyś pamięć. Kiedy jednak wymieniłem jedno z imion, jakie nadano Ludkowi w przeszłości, zareagowałeś, jakbyś je znał…

Faree potrząsnął głową.

 Nie przypominam sobie. Słyszałem je jednak, na pewno słyszałem! Tylko w samych Obrzeżach, gdzie przewijają się wszelkiego rodzaju kosmiczni wędrowcy, można usłyszeć strzępy rozmaitych opowieści albo przechwałek o wyprawach.

 Aczkolwiek — Zoror popatrzył na niego z troską — jest to jedno z mniej znanych imion ludu, który w rzeczywistości mógł nigdy nie istnieć. Tak czy inaczej, muszę cię ostrzec. Maelen i Krip przywieźli cię tu w nocy powietrznym pojazdem. Wiem, że wiedziało cię niewielu i potrafisz zwinąć je — wskazał jego skrzydła — zdumiewająco ciasno, tak że z oddali w przyćmionym świetle można je wziąć za zmarszczoną pelerynę, jednak za dnia spotkasz wielu ludzi o wzroku dość bystrym, żeby dostrzec różnicę. Pamiętaj, chłopcze, nie jesteś tu bezpieczny!

 Gildia? — To prawda, że przyczynił się do wykrycia jednego ze spisków tych mistrzów groźby. Czyżby jednak zajmował wystarczająco wysoką pozycję na liście ich wrogów, aby przyciągnąć ich uwagę? Jeśli tak…

Zamyślił się. Maelen i Krip Vorlund byli jego przyjaciółmi. Dzięki ich staraniom wyrwał się z nędzy Obrzeży. To w ich obecności i podczas pracy w ich służbie stał się ten cud — po raz pierwszy rozwinęły się jego skrzydła. Jeśli aż tak bardzo rzucał się w oczy, przebywanie z tymi, którzy tak wiele dla niego znaczyli, mogło z kolei narazić ich na niebezpieczeństwo.

 Nie. — Było oczywiste, że Zoror śledził tok jego myśli. Faree nie próbował ich ukrywać, tak zaabsorbowany był tym potencjalnie niefortunnym odkryciem. — To prawda, że Gildia nie ma powodu życzyć szczęścia żadnemu z was. — Zakatianin zachichotał cicho. — Wszyscy troje przysporzyliście jej mnóstwo kłopotów i wystawiliście ją na pośmiewisko. Gdyby wieść o tym się rozniosła, byliby skompromitowani. Ufam jednak, że jesteście na tyle dyskretni, żeby nie rozpowiadać o tym, co się wydarzyło. Oczekujecie raczej z niecierpliwością tego, co przyniesie dzień jutrzejszy. Atoli wśród rozlicznych paskudnych zajęć Gildii można wymienić pewną odmianę handlu niewolnikami, którą jej członkowie zajmują się przy każdej nadarzającej się okazji. Mają oni listę klientów — wielu z nich mogłoby dla przyjemności kupić całe tę planetę — kolekcjonujących osobliwości. Ty się niewątpliwie do nich zaliczasz i na pewnych światach rozkoszy mogliby zapłacić za ciebie bardzo wysoką cenę. Poza tym Gildia ma własne źródło wiadomości, które może nie dorównuje naszemu, lecz jest lepsze niż, powiedzmy, taśmy informacyjne, jakie studiuje Patrol. Niewykluczone, że dowiedziała się czegoś o Małym Ludku, zwłaszcza od czasu Hańby Mingryjskiej. Zgodnie z legendą, jednym z często wspominanych zajęć tej skrzydlatej rasy było gromadzenie i strzeżenie skarbów. Przypuśćmy, że Gildia ubzdura sobie, że pochodzisz z tego tajemniczego ludu i możesz ją zaprowadzić do skarbu… Ach, widzę, że mnie rozumiesz. Tak więc to głównie dla twojego własnego dobra proszę cię, abyś starał się nie rzucać w oczy.

Faree raptownie odwrócił głowę. Omal nie potknął się o taboret, z którego przed chwilą wstał. Słowa Zorora brzmiały jak brzęczenie owadów, gdyż młodzieniec podniósł wysoko głowę i rozdętymi do granic możliwości nozdrzami wciągał powietrze do płuc. W pokoju dotychczas czuć było stęchlizną, kurzem i czasem. Teraz napłynęła fala innego zapachu. Wcześniej podczas oglądania tej potwornej sceny znienacka ogarnął go strach, teraz zaś poczuł zachwycającą woń. Wypełniała jego płuca, sprawiła, że zatoczył się ku drzwiom. Wszystkie kwiaty, jakie znał… korzenny aromat krzewów… przenikliwy zapach wody na pustyni. Ominął stół, unosząc i rozkładając skrzydła. Przestworza… musi wzlecieć…


Rozdział 2

 

Bariera znikła i na progu stanęli Maelen i Krip. Ale gdzie była ta trzecia? Nie mogła się chować za nimi, ponieważ Faree i tak dostrzegłby czubki lub brzegi jej skrzydeł. Wiedział…

Gdzie ona jest!

 Kogo szukasz, braciszku? — spytał Krip, przyglądając mu się uważnie. W jego głosie zabrzmiała nuta zatroskania.

 Jej… tej wdzięcznej… tej, która lata spowita pięknością! Gdzie ona jest, mój bracie, moja siostro? Ukryliście ją? — Nagle przypomniał sobie ostrzeżenie, którego zaledwie przed chwilą udzielił mu Zoror. — Na statku? Chyba nie jest z Gragal! Oni przedtem nie widzieli istot podobnych do nas… Tak — Faree wskazał palcem — powiedział mi.

Miał ochotę krzyczeć, śpiewać, wzlecieć triumfalnie w niebo, aby spotkać ją wysoko wśród chmur, gdzie biegła ich własna droga. Jednak na twarzach jego przyjaciół nie widać było uśmiechów. Dotarła natomiast do niego myśl Maelen, tłumiąc podniecenie, jakie go ogarnęło.

 Tu nikogo nie ma, braciszku — ani z nami, ani na statku. Dlaczego sądziłeś…?

Faree podszedł do niej z wyciągniętymi rękami i wtedy chłód zgasił nagłą radość, jakiej doznał po raz pierwszy w swym ciężkim i jałowym życiu. Ten zapach — nie, nie mógł się mylić! Dobiegał z…

Nagłym ruchem wyszarpnął z rąk Maelen jakiś pakunek zawinięty w kawałek lukswełny, jaką otula się delikatne przedmioty po dokonaniu zakupu. Opakowanie otworzyło się i ujrzał wtedy coś, co eksplodowało płynnie stapiającymi się barwami: różem, perłową bielą i ciepłą szarością wczesnego zmierzchu.

Faree nadal wpatrywał się weń, kiedy owionął go przepiękny zapach, wypełniający jego nozdrza przy każdym oddechu. Ona… ona…

Krzyknął ochryple i upuścił tę cudną rzecz na najbliższą stertę martwych taśm. Ale łączyło się z nią potworne okrucieństwo, cierpienie tak straszne, że natychmiast zdławiło wszystko, co czuł początkowo, zastępując te uczucia przejmującym bólem. Potem z tej męki zrodził się gniew, olbrzymi, wzbierający w nim, dopóki nie zamachnął się i nie strącił na podłogę stosu taśm. Obnażył zęby tak mocno, że wyglądał jak warczące zwierzę, które nie potrafi inaczej dać upustu swej wściekłości, jak tylko wykorzystując kły i pazury. Drugą ręką wyszarpnął zza paska krótki nóż — pamiątkę spotkania z Gildią. Kto mógł mu za to zapłacić… za to cierpienie, smutek… ŚMIERĆ!

 Gdzie…? — warknął bełkotliwie. — Gdzie to było? — Nie odważył się ponownie dotknąć wielobarwnego przedmiotu; samo patrzenie sprawiało mu ból.

Maelen ostrożnie podeszła do niego. Niewielkie ciało Faree dygotało z chęci, aby się na nią rzucić, chociaż była taka duża, i wytrząsnąć z niej to, co chciał wiedzieć. Kobieta podniosła przepiękny drobiazg i rozwinęła go jednym ruchem. Zmuszony patrzeć pomimo wściekłości i zgrozy, zobaczył w jej ręku coś, co wyglądało jak szal. Pasek wycięto z ukosa, co uwypuklało grę kolorów.

 Co to jest? — Maelen nie próbowała przeniknąć zamętu, jaki panował w jego umyśle. Odezwała się cichym głosem, jakim przemawiała do swoich ukochanych maleństw

 tych dziwnych i znajomych zwierząt, z którymi dzieliła życie. — Co to jest, braciszku? — spytała powtórnie.

Od zbyt wielu gwałtownych emocji, jakie targnęły nim w tak krótkim czasie, zrobiło mu się niedobrze i kręciło mu się w głowie; musiał przytrzymać się krawędzi stołu. Trzy razy przełknął ślinę, zanim zdołał wykrztusić słowo.

 To… to jest kawałek skrzydła! — Jego własne skrzydła zadrżały, kiedy to powiedział.

 Doprawdy? — odparł Krip Vorlund. — Czy takiego jak twoje?

Faree odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na ten mieniący się barwami strzęp, który Maelen znów wzięła do ręki. Wspomnienia… czy on coś takiego pamiętał? Borykał się ze swoją wściekłością i wreszcie ją stłumił.

 Być może podobnego do mojego. — Tylko że to, pełne ciepłych barw, było piękniejsze niż jego zielone skrzydła.

 Czy możesz nam powiedzieć coś więcej, braciszku?

 zapytała Maelen, przyjaciółka wszystkich — skrzydlatych i czworonogich — żywych stworzeń, przyglądając mu się badawczo.

Faree nawet nie podniósł ręki. Skrzywił się, gdy poczuł pieczenie w gardle. Nadal był wściekły, lecz czuł coś jeszcze — stratę tak wielką, że przytłaczała go jak brzemię jego skrzydeł, zanim uwolnił je czas i wielki wysiłek.

 Ona nie żyje… — rzekł i w duchu zapłakał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin