FENIKS NA MIECZU
Po zdobyciu stolicy Akwilonii i zgładzeniu króla Numedidesa, dobiegający już czterdziestki
Conan zasiada na tronie tego największego z hyboryjskich państw.
Okazuje się jednak, że żywot władcy nie jest usłany różami. Jeszcze nie upłynął rok, a już
minstrel Rinaldo układa podburzające ballady na cześć „umęczonego” Numedidesa.
Ascalant, książę Thune, zbiera wokół siebie gromadę spiskowców zamierzających pozbawić
barbarzyńcę tronu. Conan przekonuje się, że pamięć ludzka jest krótka, a korony czasem
spadają z głów (albo razem z nimi).
1
Nad kopulastymi dachami i lśniącymi wieżami zalegała upiorna cisza i mrok. Cztery
zamaskowane postacie prześlizgnęły się przez uchylone czyjąś ręką drzwi i szybko wtopiły
się w ciemność jednej z setek krętych ulic tworzących prawdziwy kamienny labirynt.
Szczelnie zakutane w płaszcze, bez słowa zniknęły w mroku, niczym duchy pomordowanych.
Przez nie domknięte drzwi spoglądała za nimi twarz wykrzywiona w sardonicznym uśmiechu
— złowrogo błysnęły zmrużone oczy.
— Idźcie, rycerze nocy — szepnął drwiąco głos. — O, głupcy! Nie wiecie, że śmierć
depcze wam po piętach jak ślepy pies.
Powiedziawszy to, mężczyzna zamknął drzwi i zasunął rygle, po czym odwrócił się i ze
świecą w dłoni ruszył korytarzem. Był ponurym olbrzymem o śniadej skórze zdradzającej
stygijskie pochodzenie. Wszedł do komnaty, w której na pokrytej jedwabiem kanapie leżał
wysoki, chudy mężczyzna sączący wino z wielkiego, złotego pucharu.
— No, Ascalancie — rzekł Stygijczyk, stawiając świecę — twoi durnie wypadli na ulicę
jak szczury z nory. Używasz dziwnych narzędzi.
— Narzędzi? — odparł Ascalant. — Oni sądzą, że to ja jestem narzędziem. Od miesięcy,
kiedy buntownicza czwórka wezwała mnie z głębi pustyni, żyję w samym sercu twierdzy
wroga, za dnia kryjąc się w tym nędznym domu, a nocami skradając się przez ciemne uliczki i
jeszcze ciemniejsze korytarze. I dokonałem tego, czego nigdy nie zdołaliby dokonać ci
zbuntowani dworacy. Z pomocą tych oraz innych agentów, z których wielu nigdy nie
widziało mojej twarzy, wznieciłem w państwie niepokój i niezadowolenie. Krótko mówiąc,
pozostając w cieniu, przygotowałem upadek zasiadającego na tronie króla. Na Mitrę, nie na
darmo byłem mężem stanu, zanim wyjęto mnie spod prawa!
— A ci durnie, którzy uważają się za twoich panów?
— Nadal myślą, że im służę, i będą tak uważać, dopóki nie dopniemy celu. Kim są, by
mierzyć się z Ascalantem? Karzeł Volmana — książę Karabanu, Gromel — dowódca
Czarnego Legionu, Dion — tłusty baron Attalus i Rinaldo — pustogłowy minstrel. To ja
uczyniłem z nich stalowe ostrze buntu, a gdy przyjdzie czas, zniszczę ich, wykorzystując ich
własne przywary. To jednak przyszłość — dzisiejszej nocy zginie król.
— Kilka dni temu widziałem armię opuszczającą miasto — rzekł Stygijczyk.
— Udali się na pogranicze niepokojone przez pogańskich Piktów, podnieconych do
szaleństwa trunkami, które dla nich przemyciłem przez granicę. Pieniądze Diona to
umożliwiły. A Volmana wyprowadził z miasta resztę królewskich oddziałów. Za
pośrednictwem swego książęcego krewniaka w Nemedii z łatwością namówił króla Numę,
aby zażądał przybycia Trocera — seneszala Akwilonii i księcia Poitain. Rzecz jasna, taka
misja wymaga nie tylko eskorty własnych oddziałów, ale również honorowej asysty
królewskiej gwardii z Prosperem, prawą ręką króla Conana, na czele. Tak więc w mieście
została tylko przyboczna straż króla i Czarny Legion, który o północy odwoła straże sprzed
drzwi królewskiej komnaty. Wtedy ja z moimi szesnastoma gotowymi na wszystko łotrami
przez ukryte przejście wtargnę do pałacu. A kiedy dokonamy dzieła, to nawet jeśli lud nas nie
poprze, Czarny Legion Gromela wystarczy, aby utrzymać miasto i tron.
— A Dion myśli, że tron przypadnie jemu?
— Tak. Ten tłusty dureń rości sobie do niego prawo ze względu na domieszkę królewskiej
krwi w swoich żyłach. Conan popełnił błąd, pozwalając żyć ludziom chełpiącym się
pokrewieństwem ze starą dynastią, której wydarł koronę Akwilonii. Volmanę chce
przywrócić do łask, aby podźwignąć do dawnej świetności swoje podupadłe włości. Gromel
nienawidzi Pallantudesa, dowódcy Czarnych Smoków, i z uporem prawdziwego Bossończyka
dąży do objęcia dowództwa nad całą armią. Rinaldo jako jedyny z nich nie kieruje się
prywatą. Widzi w Conanie gruboskórnego barbarzyńcę o skrwawionych rękach, który przybył
z północy, by plądrować cywilizowany kraj. Idealizuje króla, którego Conan zabił, aby
zdobyć tron, i pamięta jedynie to, że martwy władca czasami popierał sztukę. Nie pamięta, ile
zła wyrządził, i sprawia, że lud też o tym zapomina. Już otwarcie śpiewają „Lament po
zamordowanym królu”, w której to pieśni Rinaldo opłakuje tego łotra jak świętego i ogłasza
Conana „ponurym dzikusem z piekła rodem” — . Conan śmieje się z tego, ale lud szemrze…
— Czemu on nienawidzi Conana?
— Poeci zawsze nienawidzą władców. Dla nich doskonałość zawsze znajduje się za
ostatnim lub następnym zakrętem. Uciekają przed rzeczywistością w marzenia o przeszłości i
jutrze. Rinaldo to płonąca pochodnia idealizmu. Uważa, że zabijając Conana, uwolni lud od
tyrana. A jeśli o mnie chodzi… no, kilka miesięcy temu moją jedyną ambicją było grabienie
karawan. Teraz powróciły stare marzenia. Conan zginie i Dion zasiądzie na tronie. Później on
też umrze. Jeden po drugim umrą wszyscy moi przeciwnicy. Stanie się tak dzięki ogniowi,
stali lub tym straszliwym nalewkom, które tak dobrze sporządzasz. Ascalant, król Akwilonii!
Jak ci się to podoba?
Stygijczyk wzruszył szerokimi ramionami.
— Był taki czas — rzekł z nieskrywaną goryczą — kiedy ja też miałem ambicje, przy
których twoje zdają się dziecinne i pozbawione gustu. Jakże nisko upadłem! Moi dawni
rywale i pomocnicy wybałuszyliby oczy ze zdziwienia, gdyby ujrzeli Thoth–Amona, Mistrza
Kręgu, służącego jako niewolnik u cudzoziemca wyjętego spod prawa i wspomagającego
drobne ambicyjki baronów i królów!
— Pokładałeś wiarę w magię i zaklęcia — odparł niedbale Ascalant. — Ja wierzę w mój
rozum i miecz.
— Rozum i miecz są niczym źdźbła trawy na wietrze wobec wiedzy Ciemności — warknął
Stygijczyk, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk. — Gdybym nie utracił
pierścienia, byłbyś na moim miejscu, a ja na twoim.
— Jednak — odparł niecierpliwie Ascalant — nosisz na grzbiecie ślady mojego bata i
chyba dalej będziesz je nosił.
— Nie bądź taki pewny! — Przez moment twarz niewolnika wykrzywiła się grymasem
szalonej nienawiści. — Któregoś dnia jakimś sposobem odnajdę pierścień i wtedy, na kły
jadowe Seta, zapłacisz mi…
Porywczy Akwilończyk zerwał się z otomany i mocno uderzył go w twarz. Thoth–Amon
zatoczył się w tył, krew popłynęła mu z rozciętych warg.
— Stałeś się zbyt zuchwały, psie! — ryknął banita. — Uważaj, wciąż jestem twoim
panem, który zna twój mroczny sekret. No, dalej, wejdź na dach i krzycz, że Ascalant jest w
mieście i spiskuje przeciw królowi! Może się ośmielisz?
— Nie ośmielę się — mruknął Stygijczyk, ocierając krew z ust.
— Taak, nie ośmielisz się — uśmiechnął się zimno Ascalant — bo jeśli umrę wskutek
twojej zdrady czy niedbalstwa, kapłan w pustelni na południowej pustyni dowie się o tym i
złamie pieczęć manuskryptu, który mu zostawiłem. A przeczytawszy go, szepnie słowo w
Stygii i o północy zawieje wiatr z południa. I gdzie się wtedy schronisz, Thoth–Amonie?
Niewolnik zadrżał, a jego śniada twarz nagle pobladła.
— Dosyć! — Ascalant raptownie zmienił temat. — Mam dla ciebie zadanie. Nie wierzę
Dionowi. Radziłem mu, aby udał się do swoich włości i pozostał tam, aż dokonamy dzieła.
Ten tłusty dureń nie zdołałby dziś ukryć przed królem swojego zdenerwowania. Pojedziesz za
nim i jeśli nie dogonisz go na drodze, podążysz do jego włości i pozostaniesz przy nim
dopóty, dopóki go nie wezwiemy. Nie spuszczaj go z oka. Trzęsie się ze strachu i może się
wygadać. Gotów nawet pobiec do Conana i zdradzić nasze plany w nadziei ocalenia własnej
skóry. Idź!
Niewolnik skłonił się, ukrywając targającą nim nienawiść i zrobił, co mu kazano. Ascalant
znów zajął się pucharem. Nad bogato zdobionymi kopułami dachów wstawał świt, czerwony
jak krew.
2
Kiedym był wojownikiem, na chwałę bili mi w kotły,
Lud pod kopyta mego konia sypał pył szczerozłoty;
Lecz teraz jestem królem i oto jest przyczyna
Ciosu sztyletem w plecy i zatrutego wina.
(„Droga Królów”)
Komnata była duża i urządzona z przepychem. Na ścianach wykładanych boazerią ze
słoniowej kości wisiały kosztowne gobeliny, na posadzce leżały grube dywany, a wysoki sufit
zdobiły kunsztowne, posrebrzane ornamenty. Za inkrustowanym złotem sekretarzykiem
siedział mężczyzna, którego szerokie bary i spalona słońcem skóra wydawały się dziwnie nie
posuwać do tego ociekającego luksusem wnętrza. Zdawał się być raczej częścią krainy słońca
i wiatru oraz wyniosłych górskich szczytów. Każdy jego ruch zdradzał stalową siłę mięśni
doskonale skoordynowanych z bystrym umysłem i refleksem urodzonego wojownika. W jego
ruchach nie było cienia sztuczności czy pozy. Albo trwał w bezruchu — niczym spiżowy
posąg — albo poruszał się, ale nie gwałtownymi zrywami nadmiernie napiętych mięśni, lecz z
kocią zwinnością trudną do uchwycenia okiem. Jego szaty były skromne, chociaż z
kosztownego materiału. Nie nosił żadnych ozdób ni pierścieni, jedynie przetykaną srebrem
opaskę, która przytrzymywała prosto przyciętą grzywę czarnych włosów.
Odłożył złoty rylec, którym pracowicie kreślił znaki na woskowanych tabliczkach, podparł
brodę pięścią i spojrzał zazdrośnie swoimi płonącymi, niebieskimi oczami na stojącego przed
nim człowieka. Mężczyznę tego niezwykle zajmowały własne sprawy, bo właśnie sznurował
swój pozłacany pancerz i pogwizdywał pod nosem — co było dość niekonwencjonalnym
zachowaniem, jeżeli zważyć, że robił to w obecności króla.
— Prospero — rzekł siedzący za stołem — sprawy związane z kierowaniem państwem
męczą mnie bardziej niż wszystkie bitwy, jakie stoczyłem, razem wzięte.
— Takie są zasady gry, Conanie — odparł ciemnowłosy książę Poitain. — Jesteś królem
— musisz grać swoją rolę.
— Wolałbym pojechać z tobą do Nemedii — rzekł z zawiścią Cymeryjczyk. — Wydaje
się, że minęły wieki, od kiedy ostatni raz siedziałem na koniu. Jednak Publiusz mówi, że
sprawy państwowe wymagają mojej obecności w stolicy. Niech go diabli! Kiedy obalałem
starą dynastię — ciągnął po chwili z niedbałą poufałością, na jaką pozwalał sobie tylko w
rozmowach z Prosperem — wydawało mi się to dość łatwe. Spoglądając teraz wstecz, widzę
za sobą długą drogę: te wszystkie dni znoju i udręki, intryg i zabijania zdają się snem. Jednak
nie dośniłem go do końca, Prospero. Kiedy król Numedides legł martwy u mych stóp i kiedy
zerwawszy koronę z jego okrwawionych skroni założyłem ją na własne, osiągnąłem granicę,
której nie przekraczałem w swoich snach. Byłem przygotowany na to, by założyć koronę, ale
nie na to, aby ją nosić. Za dawnych, dobrych czasów pragnąłem jedynie dobrego konia i
ostrego miecza w garści. Wszystko wydawało mi się proste. Dziś nic nie jest proste, a mój
miecz jest bezużyteczny… Kiedy obalałem Numedidesa, uważali mnie za Wyzwoliciela —
teraz plują na mój widok. W świątyni Mitry postawili posąg tego wieprza, a lud wznosi przed
nim żałobne pienia — hymny ku czci świętego męża zamordowanego przez krwawego
barbarzyńcę. Gdy jako najemnik wiodłem jej armie do zwycięstwa, Akwilonia nie pamiętała
o tym, że jestem cudzoziemcem, ale teraz nie może mi tego wybaczyć. Teraz do świątyni
Mitry, aby palić kadzidła Numedidesowi, przychodzą ludzie, którym jego kaci ucinali ręce i
wyłupiali oczy, ludzie, których synowie zginęli w jego lochach, których żony i córki
zawleczono do jego seraju. Niewdzięczni durnie!
— W znacznej mierze odpowiada za to Rinaldo — odparł Prospero, zaciskając pas o
jeszcze jedną dziurkę. — Śpiewa pieśni, które doprowadzają ludzi do szaleństwa. Powieś go
w błazeńskim stroju na najwyższej wieży w mieście. Niech układa rymy dla sępów.
Conan potrząsnął swoją lwią grzywą.
— Nie, Prospero, nie mogę tego zrobić. Wielki poeta jest czymś więcej niż największy
król. Jego pieśni są potężniejsze od mojego berła. Gdy kiedyś zechciał zaśpiewać dla mnie,
myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi. Umrę i zostanę zapomniany, a pieśni Rinalda będą
żyły wiecznie. Nie, nie — ciągnął król z ponurym błyskiem w oku — w tym się coś kryje,
jakieś drugie dno, którego nie dostrzegamy. Czuję to tak, jak za młodu czułem tygrysa
kryjącego się w wysokiej trawie. Jakiś dziwny niepokój zapanował w królestwie. Jestem
niczym myśliwy, który kuli się przy swoim małym ognisku pośrodku lasu, słysząc szelest
stóp skradających się w ciemności i niemal widząc błyszczące oczy napastników. Gdybym
tylko mógł stawić czoła czemuś uchwytnemu, czemuś, co mógłbym przeciąć ostrzem miecza!
Mówię ci, to nie przypadek, że Piktowie ostatnio tak gwałtownie zaatakowali pogranicze,
zmuszając Bossończyków do wezwania posiłków. Powinienem wyruszyć na czele wojsk.
— Publiusz obawiał się, że to spisek mający na celu porwać cię i zabić — odparł Prospero,
wygładzając fałdy płaszcza i podziwiając swoją wysoką, gibką postać w srebrnym lustrze. —
To dlatego nalegał, abyś został w mieście. Twoje wątpliwości rodzą się z barbarzyńskich
przesądów. Niechaj lud szemrze! Najemnicy są z nami, a Czarne Smoki i każdy zbój w
Poitain oddałby za ciebie życie. Możesz obawiać się tylko zamachu, a ten jest niemożliwy,
jeśli gwardia królewska strzeże cię dzień i noc. Nad czym teraz pracujesz?
— Nad mapą — odparł z dumą Conan. — Mapy, które znajdują się w archiwum, pokazują
dokładnie kraje południa, wschodu i zachodu, ale na północy są niedokładne i
fragmentaryczne. Sam oznaczę północne ziemie. Tu leży Cymeria, gdzie się urodziłem. A
tu…
— Asgard i Vanaheim — rzekł Prospero, spojrzawszy na mapę. — Na Mitrę, byłem
prawie pewien, że te kraje istnieją tylko w legendach!
Conan uśmiechnął się krzywo, mimowolnie dotykając szram na opalonej twarzy.
— Nie mówiłbyś tak, gdybyś spędził młodość na północnej granicy Cymerii! Asgard leży
na północ, a Vanaheim na północny zachód od mojej ziemi ojczystej. Toczy się tam
nieustająca wojna.
— Jacy są ci ludzie z północy? — spytał Prospero.
— Wysocy, jasnowłosi i niebieskoocy. Ich bogiem jest Ymir, lodowy gigant. Każde
plemię ma swojego wodza. Są dzicy i uparci. Potrafią walczyć cały dzień, a całą noc śpiewać
wrzaskliwym głosem swoje pieśni i żłopać piwsko.
— A więc widzę, że naprawdę jesteś jednym z nich — zaśmiał się Prospero. — Śmiejesz
się głośno, pijesz tęgo i śpiewasz dobre pieśni, chociaż nigdy nie widziałem Cymeryjczyka,
który by pił coś mocniejszego od wody, śmiał się głośno czy śpiewał coś innego niż ponure
pieśni żałobne.
— Może to wpływ krainy, w której żyją — odparł król. — Nie ma bardziej posępnej
ziemi; nie kończące się wzgórza porośnięte gęstym lasem, wiecznie szare niebo i wiatr
jęczący głucho w dolinach.
— Nic dziwnego, że ludzie stają się ponurzy — zauważył Prospero, wzruszając ramionami
i myśląc o jasnych, rozświetlonych słońcem równinach oraz czystych, leniwych rzekach
Poitain, najdalej na południe wysuniętej prowincji Akwilonii.
— Nie ma dla nich nadziei ani tu, ani na tamtym świecie — rzekł Conan. — Ich bogiem
jest Crom wraz ze swą ponurą świtą, rządzący pozbawionym słońca królestwem wiecznych
mgieł — krainą zmarłych! Wolę już wierzenia iEsirów.
— No — zaśmiał się Prospero — mroczne wzgórza Cymerii pozostały daleko za tobą. Idę
już. Wychylę za ciebie puchar białego, nemedyjskiego wina na dworze króla Numy.
— Świetnie — mruknął król — ale całuj tancerki Numy tylko od siebie, inaczej wywołasz
międzynarodowy kryzys!
Rubaszny śmiech Conana ścigał wychodzącego z komnaty Prospera.
3
W podziemiach piramid Wielki Set śpi zwinięty;
W cieniu grobowców pełza jego lud przeklęty…
Z bezdennych otchłani wznosi swe wołanie:
Ześlij mi sługą gniewu, o łuskowaty Panie!
Słońce chyliło się już ku zachodowi, wyzłacając zieloną i bladoniebieską linię lasu.
Gasnące promienie ożywały blaskiem na ogniwach złotego łańcucha, który siedzący w
gąszczu jaskrawego kwiecia i liści swojego ogrodu Dion z Attalus nieustannie obracał
pulchnymi dłońmi. Szlachcic podniósł opasły kałdun z marmurowej ławy i płochliwie
rozejrzał się wokół, jakby szukając skradającego się wroga. Znajdował się na polance
otoczonej małymi drzewkami, których splatające się ze sobą gałęzie dawały dostateczny cień.
W pobliżu szemrała srebrzysta fontanna, która współgrała z głosem innych, stojących w
różnych miejscach wielkiego ogrodu i tworząc z nimi cichą symfonię.
Dion był sam, jeśli nie liczyć ciemnoskórej postaci przycupniętej przy kamiennej ławie i
patrzącej nań posępnie.
Szlachcic nie zwracał uwagi na Thoth–Amona. Nie dlatego, by przeczuwał, że może mu
nie ufać jako wiernemu słudze Ascalanta, lecz ponieważ, jak wielu bogaczy, niewiele uwagi
poświęcał ludziom o niższej pozycji.
— Nie powinieneś się tak denerwować, panie — rzekł Thoth–Amon. — Spisek musi się
udać.
— Ascalant może popełnić błąd, tak jak każdy — uciął Dion, pocąc się na samą myśl o
konsekwencjach niepowodzenia.
— Nie on — uśmiechnął się krzywo Stygijczyk — inaczej nie byłbym jego niewolnikiem,
lecz panem.
— Co ty opowiadasz? — rzucił szlachcic opryskliwie, myśląc o czymś innym.
Thoth–Amon zmrużył oczy. Mimo żelaznych nerwów był bliski wybuchu. Nagromadzony
w nim wstyd, nienawiść i wściekłość domagały się ujścia i sprawiały, że był gotów skorzystać
z każdej nadarzającej się okazji. Nie wziął tylko pod uwagę, że Dion patrzy nań nie jak na
ludzką istotę obdarzoną rozumem i wolą, lecz jak na niewolnika, stworzenie niegodne uwagi.
— Wysłuchaj mnie — rzekł Thoth. — Zostaniesz królem. Jednak słabo znasz Ascalanta.
Nie możesz mu ufać. Ja mogę ci pomóc. I zrobię to, jeśli zapewnisz mi ochronę, kiedy Conan
zginie i sięgniesz po władzę. Posłuchaj tylko. Tam, na południu, byłem wielkim
czarnoksiężnikiem. Ludzie mówili o Thoth–Amonie tak, jak niegdyś o Rammonie. Król
Stygii Ctesphon obdarzył mnie wielkim zaszczytem, wynosząc nad innych magów.
Nienawidzili mnie, ale i bali się, ponieważ miałem władzę nad Istotami Ciemności, które
przybywały na me wezwanie i spełniały moje życzenia. Na Seta, moi wrogowie nie znali dnia
ni godziny, kiedy szponiaste palce demonów zacisną się na ich gardłach. Te mroczne,
straszliwe czary rzucałem dzięki Wężowemu Pierścieniowi Seta, który znalazłem głęboko
pod ziemią w starym grobowcu zbudowanym, nim jeszcze praprzodkowie człowieka
wyczołgali się z mulistego morza. Jednak ktoś ukradł mi Pierścień i straciłem mą moc. Inni
czarodzieje powstali przeciwko mnie i chcieli zabić; musiałem uciekać. Przebrany za
poganiacza wielbłądów, wędrowałem z karawaną przez pustynię Koth, gdy napadli na nas
rabusie Ascalanta. Zabili wszystkich prócz mnie; ocaliłem życie, wyjawiając, kim jestem i
przysięgając posłuszeństwo Ascalantowi. Gorzka to była służba! Aby silniej związać mnie z
sobą, opisał wszystko w manuskrypcie, który zapieczętował i oddał na przechowanie
pustelnikowi mieszkającemu przy południowej granicy Koth. Nie odważę się pchnąć go
sztyletem, kiedy śpi, ani wydać go wrogom, bo wtedy pustelnik przeczyta manuskrypt, jak
kazał mu Ascalant, i szepnie słowo w Stygii, a wtedy…
Thoth–Amon zadrżał, a jego śniada twarz przybrała barwę popiołu.
— W Akwilonii mnie nie znają — rzekł po chwili. — Jednak jeśli moi wrogowie w Stygii
dowiedzą się, gdzie przebywam, to nawet dzielące nas pół świata nie wystarczy, by uchronić
mnie przed losem, który zmiękczyłby serce posągu. Tylko król, jego zamki i oddziały
konnicy mogą mnie ocalić. A pewnego dnia odnajdę Pierścień…...
Demogorgon666