Ritchie George - Powrót z jutra. Sekrety życia po życiu.doc

(499 KB) Pobierz
SŁOWO WSTĘPNE

 

 

 
 
George G. Ritchie
POWRÓT Z JUTRA

Sekrety życia po życiu

 

Tytuł oryginału:Return from Tomorrow"

Autor: George G. Ritchie with Elizabeth Sherrill

Przełożył z jęz. angielskiego: Jerzy Łatak

Korektor: Lidia Timofiejczyk

Okładka: Marianna Beleć-Kuskowska

Opracowanie graficzne: Michał Szostak Stanisław Momot

Copyright — Catolic Publishing Canada 1989

Copyright — Wydawnictwo "New Age" Zakopane 1992

 

Skład: Zakład Składu Tekstów krakSET — Kraków

Druk: Przedsiębiorstwo Poligraficzne DEKA — Kraków

Tym wszystkim którzy ciekawi są

życia po śmierci... tym wszystkim

którzy łakną poznania swego

Zbawiciela., tym wszystkim którzy

poszukują prawdziwego znaczenia

i sensu życia...

 

W wieku lat 20 George G. Ritchie zmarł w szpitalu wojskowym w Teksasie. Po dziewięciu minutach powrócił do życia. Co tak ważnego stało się w tym czasie, że całkowicie zmienił resztę swego życia?

Dr Raymond A. Moody Jr był tak zafascynowany przeżyciem Georga G. Ritchie, że aż pięć lat poświęcił na badanie podobnych przypadków i opisał je w książce ,,Życie po życiu", którą zadedykował właśnie George G. Ritchie, a przez niego również Temu o którym mu opowiadał.

„Powrót z Jutra" jest jednym z najlepiej przed­stawionych i przekonywujących opisów niewidzialnego królestwa.

Wejrzenie do niego odmieniło na lepsze życie dr Georga G. Ritchie i Twoje może odmienić również.

 

SŁOWO WSTĘPNE

Spoglądając wstecz na historię i rozwój filozofii, równie dobrze można by ją określić jako obsesję śmierci. Śmierć była i jest zagadnieniem podstawowym i głęboko rozważanym przez filozofów.

Niech nas więc nie dziwi, że jako dwudziestoletni student filozofii byłem głęboko zaintrygowany, kiedy w roku 1965 dowiedziałem się o człowieku, który przeszedł śmierć kliniczną, doznał nieprawdopodobnych przeżyć, w czasie kiedy wypełniano formalności po­śmiertne, i ożył, ażeby o tym opowiedzieć.

Ponadto człowiek ten, w czasie kiedy go poznałem, był powszechnie szanowanym lekarzem psychiatrii z od­bytą już czteroletnią praktyką w terapii ogólnej. Co więcej — był chętny do podzielenia się przeżytymi wrażeniami. Nie trzeba dodawać, że skwapliwie skorzy­stałem z okazji wysłuchania go, a to, co usłyszałem, wywarło na mnie głębokie, niezatarte wrażenie. Później dowiedziałem się również o innych podobnych przypad­kach i rozpocząłem ich badanie.

Doktor psychiatrii nazywa się George Ritchie i w ni­niejszej książce opowiada o doznanych przeżyciach. Stanowią one jeden z trzech lub czterech najwspanial­szych i najlepiej udokumentowanych znanych mi przy­padków „śmierci".

Przeżycia doktora Ritchie i wielu innych, którzy znaleźli się w takich samych okolicznościach, nasuwają pytanie, czy rzeczywiście zmarli? Jeżeli przyjmie się definicję śmierci, która wydaje się całkowicie rozsądna

— jako stan organizmu, w którym wznowienie jego funkcji jest niemożliwe — to żaden z tych ludzi nie zmarł. Jakkolwiek cała ta sprawa finalnego diagnozo­wania śmierci jest niewyjaśniona, obecnie powstało wiele kontrowersji wśród specjalistów. Uważam, że dr Ritchie i jemu podobni zbliżyli się do śmierci bardziej niż cała reszta żyjących ludzi. Choćby z tego jednego powodu zawsze chętnie będę słuchał tego, co mają do opowiedzenia. Jest też inne pytanie, które odnosi się do doznanych przeżyć, mianowicie: jaki ona wywarła wpływ na tych, którym się to przydarzyło. Jak to się w niniejszej książce okaże, w przypadku dr Ritchie to wydarzenie miało zasadniczy wpływ na jego życie. Tylko my, którzy żyjemy z nim w bliskiej przyjaźni, możemy prawdziwie ocenić głębię dobroci, zrozumienie i troskę wypływającą z miłości do drugich, charakteryzujące tego niezwykłego człowieka.

Tą uwagą niech mi będzie wolno zakończyć przed­stawienie mojego przyjaciela George'a.

Mam nadzieję, że przez tę książkę również wy go poznacie i pokochacie, jak uczyniła to moja rodzina i ja.

DR RAYMOND A. MOODY

autor książki „Życie po życiu"

 

I

 

Przybyłem do pracy wcześniej, jak to zwykle lubiłem robić, żeby mieć jeszcze parę spokojnych minut przed przyjściem pierwszego pacjenta. Rozglądałem się do­okoła po jeszcze zaciemnionym pokoju — biurko, wygodne krzesło, żółta sofa naprzeciw okna. Odczuwa­łem głęboką satysfakcję z pracy w charakterze psychiat­ry. Podczas moich trzynastu lat pracy jako doktor medycyny często miałem odczucie leczenia tylko części osoby, mając do czynienia raczej z objawami choroby niż samą chorobą.

W Szpitalu Pamięci w Richmond w Virginii, gdzie leczyłem, nie było czasu, aby bliżej poznać pacjenta.

Nie było czasu, aby wysłuchać lub zadać pytanie poza formalnymi pytaniami o stan zdrowia pacjenta. Toteż mając lat czterdzieści znowu podjąłem na nowo studia. Nie było to łatwe, zaproponować żonie opuszczenie Richmond i przeniesienie się do Charlottesville, wypisać dzieci ze szkoły, zrezygnować ze stanowiska dyrektora Akademii Leczenia Ogólnego w Richmond i po wielu latach podjąć na nowo studia, na nowo się urządzać. Lecz w ciągu dwunastu lat po podjęciu tej decyzji byłem z tego wielokrotnie bardzo zadowolony, a szczególnie kiedy w ciszy i spokoju rozpoczynałem swój dzień pracy.

Otworzyłem notatnik leżący na biurku i przeleciałem wzrokiem umówione spotkania na dzień dzisiejszy. Milared Brown, Peter Jone — i tu się zatrzymałem.

Moim pierwszym pacjentem po obiedzie był Fred Owen. Przypomniałem sobie, że wczoraj opuścił on klinikę uniwersytecką. Jego lekarz poinformował mnie w zeszłym tygodniu, że ma raka płuc z przerzutami do mózgu. Wiedziałem już wcześniej, że Fred musi umrzeć na raka płuc. Podejrzewałem to już pięć miesięcy wcześniej, kiedy pierwszy raz przyszedł do mnie z ob­jawami ostrej depresji. Depresja, przerywany kaszel, bezustanne palenie nawet w czasie spotkania, wszystko to spowodowało, że skierowałem go na kompletne badania do Uniwersyteckiego Szpitala w Charlottesville. Widocznie jednak Fred nigdy tam nie był. Trzy tygodnie temu moje podejrzenie wzrosło. Postanowiłem go spra­wdzić. Tu w moim gabinecie nie miałem oczywiście należytego wyposażenia, posłużyłem się stetoskopem, co jednak wystarczyło.

Teraz o pierwszej po południu powinien tu być. Czy to możliwe jest, żebym mógł mu pomóc w obliczu jego bliskiej śmierci?

Wprawdzie dokonał on ogromny postęp w ostatnich miesiącach leczenia, ale wiele zostało jeszcze do zrobie­nia. Czas, przede wszystkim czas, był niezbędnie po­trzebny, lecz właśnie czasem Fred już wkrótce nie miał dysponować.

Co więcej, ten złośliwy rak zaatakował teraz, kiedy miał nieco po czterdziestce. Mogło to wydawać się zaprzeczeniem wszystkich wysiłków, jakich dokonał. Jedno dla niego było jasne. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu od urodzenia. Kłopot jednak w tym, że Fred nie był zły... Od czasu kiedy matka go zanied­bywała, przez następstwa spowodowane przez szefów, którzy go wyeksploatowali oraz nieszczęśliwe małżeńst­wo — doszedł do nieudanych stosunków rodzinnych. Poprawa jego zdrowia była naszym celem. Na początku, zaczynając od zaufania do mnie, pierwszy raz w swoim życiu zetknął się z przyjaźnią, i teraz właśnie ma umrzeć!

Ostatecznie los został przypieczętowany, co było, jak sądził, powodem szachrajskiej gry, jaka prowadzona była z nim od samego początku.

Spośród innych zapowiedzianych wizyt tego ranka moja uwaga skupiła się głównie na Fredzie. W czasie lunchu kanapkę zjadłem w gabinecie, na wypadek gdyby przyszedł wcześniej. Lecz minęła pierwsza, pierw­sza piętnaście,  a  Freda  nie  było  widać. Zjawił się o              pierwszej  trzydzieści pięć. Pierwszy raz od pięciu miesięcy się spóźnił.

- Nie będę w stanie zapłacić - powiedział, nim zdążył usiąść.

- Porzuciłem dziś pracę - mówiąc to machnął ręką.

- Chcieli, abym został, aż znajdą kogoś na zastępst­wo, ale dlaczego miałbym coś takiego dla nich zrobić. Doktor daje mi cztery miesiące życia!  - Podszedł i              oparł się na krześle, próbując jeszcze uśmiechnąć się.

- Czy to nie kawał, doktorze? Wszystkie te niepo­wodzenia to przeszłość, w przyszłości będę działał lepiej, tylko że teraz ja już przyszłości nie mam! Te rozmyś­lania o ułożeniu poprawnego współżycia z moją matką i z moją żoną to teraz tylko strata czasu, prawda?

- Przeciwnie - odrzekłem. To jest bardziej pilne teraz,  niż  kiedykolwiek przedtem.   Twoja  przyszłość zależy bardziej, niż ci się wydaje od tego, z jakim powodzeniem zdołasz te wzajemne stosunki ułożyć.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Moja przyszłość? Mówiłem ci, oni dają mi cztery miesiące, co prawdopodobnie znaczy cztery tygodnie, ponieważ  doktorzy  kłamią jak  nikt  inny.   Szczerze mówiąc, aby to warte było zachodu.

- Ja nie mówię o czterech miesiącach, czterech tygodniach czy czterech latach. Ja mówię o przyszłości, która nie ma wymiaru.

Jak uchylające się przede mną drzwi, ujrzałem otwierające się jego oczy.


 

 

- Czy ty mówisz o... niebie i piekle? Daj spokój, doktorze!

Próbowałem utrzymać ton - „do licha z tym". Mogłem jednak zauważyć, że go tym rozzłościłem. Nasza przyjaźń budowana była wolno, całymi tygod­niami, na porozumieniu, że ja byłem w stosunku do niego otwarty. To było bardzo ważne, często powtarzał, że jestem pierwszą osobą, która nigdy nie próbowała go oszukać.

              Nigdy nie pomyślałem, że od ciebie to usłyszę. Jeśli chciałbym posłuchać kiedyś tego kalamburu o ży­ciu bez końca po śmierci, to szedłbym tam, gdzie mi obiecywali skrzydła, harfę i coś tam jeszcze.

Nabrał głębokiego oddechu, starając się dobrać właściwe słowa, a przynajmniej nie złe. Wiedziałem dobrze z jego wcześniejszych opowiadań, że nawet napomknięcie o religii było dla niego klątwą...

Jego okrutni rodzice, którzy uważali się za poboż­nych dlatego, że chodzili systematycznie do kościoła, przekonani byli, że biciem wychowuje się dzieci.

- Nie wiem nic o harfach i skrzydłach - powie­działem. Mogę ci jedynie powiedzieć, co sam widziałem po... — przerwałem w obawie, czy jakieś niebezpieczne słowo nie zerwie wybudowanego między nami zaufania.

Po tym jak zmarłem, powiedziałem w końcu co miałem powiedzieć. Lecz był to człowiek, który lubił kłamać. Toteż w jego oczach mogłem wyglądać teraz jak wyjątkowo udany kłamca.

      Fred — rozpocząłem z wahaniem. — Był czas, że również   z   uratowania   mnie   doktorzy   zrezygnowali. Uznano mnie za zmarłego — przykryto prześcieradłem. Fakt, że dziesięć minut później zostałem przywrócony do życia, żeby pozostać nieco dłużej na tej Ziemi, jest dla mnie sprawą marginesową tych wspaniałych wydarzeń.

      Posłuchaj, Fred — jest to tak piękna sprawa, że chciałbym ci to opowiedzieć.

Fred wyciągnął z paczki papierosa i zapalił drżącymi rękoma.

      Chcesz,  żebym  uwierzył,  że  masz jakąś  tam możliwość wejrzenia w przyszłe życie? To,  co  masz zamiar powiedzieć, czy to nie jest... Zresztą to nie ma znaczenia, nawet gdyby to miało być zwykłe, wszawe oszustwo, bo wszystko i tak się wkrótce skończy.

      Nie  proszę,  żebyś  w  cokolwiek  uwierzył.  Po prostu mówię ci, w co ja wierzę i wcale nie mam pojęcia, jak to przyszłe życie będzie wyglądać. To, co widziałem, to było tylko spojrzenie z progu i tyle mogę powiedzieć. Lecz to wystarczyło, żeby mnie całkowicie przekonać o dwóch rzeczach.

Po pierwsze, że nasza świadomość nie ulega prze­rwaniu z chwilą fizycznej śmierci, a właściwie to staje się ona bardziej ostra. Po drugie, że to, jak żyjemy tu na Ziemi, jakie wytwarzamy wzajemne stosunki między sobą, ma dużo większe znaczenie, niż możemy sobie wyobrazić.

Po paru minutach Fred był zbyt zły na mnie, żeby mi patrzeć prosto w twarz.

      Jeżeli nawet byłeś tak chory jak przypuszczasz — pytał,  patrząc  w  brązowo-zielony  dywan — jak można mieć pewność, że nie miałeś delirium tremens?

      Ponieważ, Fred, to, co mi się przydarzyło, było najbardziej   realną  rzeczą, jaka kiedykolwiek mi  się przydarzyła. Od tego czasu miałem możliwość studio­wania snów i halucynacji. Miałem pacjentów, którzy mieli halucynacje. Nie ma tu żadnego podobieństwa.

      To znaczy, że uczciwie wierzysz, że my... że my będziemy... że znaczy się później?...

      Mogę ci przysiąc na moje życie, że wszystko, co robiłem przez ostatnie trzydzieści lat: zostanie doktorem psychiatrą, społec...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin