Michael Palmer - Pierwszy pacjent.pdf

(946 KB) Pobierz
Michael Palmer
Pierwszy pacjent
Książkę dedykuję
doktor kontradmirał E. Connie Mariano
(w stanie spoczynku),
kobiecie renes, lekarce prezydentów.
Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała.
oraz
Matthew, Danielowi i Luke'owi,
dzięki którym to wszystko miało sens.
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim jak zawsze dziękuję Jennifer Enderlin, mo-
jej wyjątkowej, genialnej, wyrozumiałej i pracowitej redaktor w
St. Martin's Press. Jesteś i zawsze będziesz stróżem moich spraw.
Jane Berkey i Meg Ruley z agencji Jane Rotrosen mają wszyst-
kie te cechy, które powinien mieć agent literacki. Są dla mnie
nawet kimś o wiele ważniejszym.
Uzdolniony piosenkarz, muzyk, pisarz, geniusz komputerowy i
autor piosenek Daniel James Palmer wniósł wiele dobrego do
niniejszej książki, między innymi bluesa Alison.
Poza tym:
Dr David Grass służył mi swą siłą oraz rozległą wiedzą neuro-
logiczną.
Niezwykle utalentowana artystka i autorka książek dla dzieci
Dara Golden podzieliła się ze mną ogromnym zrozumieniem i
miłością do koni.
7
Kucharz Bill Collins (www.chefbill.com) rozwiązywał ze mną
problemy, a jednocześnie przygotowywał danie za daniem, z któ-
rych wszystkie zasługiwały na najwyższe laury.
Sally Richardson, Matthew Shear i Matthew Baldacci z St.
Martin's — jesteście wspaniali.
Adwokat Bill Crowe nauczył mnie prosto strzelać, Jay Esposito
dał mi wskazówki, jak kupić używany samochód, a dr Ruth Solo-
mon udzielała mi porad z zakresu weterynarii.
Dziękuję ekipie Ośrodka Medycznego Białego Domu za go-
ścinność.
I wreszcie dziękuję Luke'owi za propozycję wprowadzenia
wątku dotyczącego nanotechnologii, kiedy mu powiedziałem, że
utknąłem.
Jeśli kogoś pominąłem, obiecuję, że wspomnę o was następ-
nym razem.
ROZDZIAŁ 1
Śmigła Marine One zwolniły, a w końcu całkowicie się zatrzy-
mały. Tumany kurzu wzbiły się w znieruchomiałym powietrzu,
aby wkrótce ponownie opaść. Minutę później dwadzieścia metrów
dalej wylądował drugi, identyczny helikopter. Z pierwszej maszy-
ny wysiadł sierżant piechoty morskiej w galowym mundurze.
Stanął na baczność u podnóża schodków. Otwarły się drzwi przy-
sadzistego śmigłowca Sikorsky Sea King.
Tak oto, bez większej pompy, najpotężniejszy człowiek na zie-
mi — w towarzystwie swego słynnego, wszechobecnego czworo-
noga — pojawił się w ciepły wieczór na prowincji stanu Wyoming.
Piętnaście metrów dalej Gabe Singleton, wciąż w siodle, uspo-
kajająco klepał konia po karku. Rano do Okręgowego Ośrodka
Medycznego Ambrose zawitał agent Secret Service. Zapowiedział
przyjazd prezydenta, ale nie był w stanie precyzyjnie określić go-
dziny. Zeszłej nocy na OIOM-ie Gabe miał dwa bardzo ciężkie
przypadki. Po wyczerpującym dyżurze nawet wizyta tak znakomi-
tego gościa nie mogła go powstrzymać przed tradycyjną prze-
jażdżką po pustyni.
— Siemasz, kowboju! — zawołał prezydent Andrew Stoddard
ze schodków śmigłowca. Zszedłszy, zasalutował żołnierzowi. — Co
powiesz?
9
— Powiem, że zdrowo mnie wystraszyłeś tymi swoimi heli-
kopterami... I mojego konia też.
Mężczyźni podali sobie ręce, a potem się uścisnęli. Po
Stoddardzie — który zdaniem Gabe'a wyglądał jak prezydent już
w czasach, gdy dzielili pokój na pierwszym roku studiów w Aka-
demii Marynarki Wojennej — widać było teraz trudy trzech i pół
roku sprawowania urzędu. W krótko przyciętych, ciemnobrązo-
wych włosach prześwitywały srebrne pasemka, a w kącikach nie-
samowicie niebieskich oczu rysowały się głębokie kurze łapki.
Mimo to nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że jest to człowiek,
który panuje nad sytuacją. Jako pilot zdobył odznaczenia w ope-
racji Pustynna burza, później zaś został gubernatorem Karoliny
Północnej. Jego gwiazda wschodziła, odkąd tylko pierwszy raz
spojrzał na ten świat.
— To jeden z mankamentów tej roboty — rzekł prezydent, po-
kazując gestem za siebie. — Latam w dwa helikoptery, żeby jakiś
wariat z bazooką miał tylko pięćdziesiąt procent szansy na to, że
mnie zestrzeli. Dryblasy z Secret Service sprawdzają każdy cen-
tymetr ziemi, po której będą stąpać te oto buty, i każdy sedes, na
którym usiądą te oto prezydenckie pośladki. Mam zespół lekarzy,
którzy wiedzą, że nie chodzi o to, czy w ogóle kiedykolwiek wyda-
rzy się coś złego, ale o to, kiedy konkretnie się to stanie.
— Jeśli masz ochotę zmienić pracę, to mnie na ranczo przy-
dałby się zaganiacz.
— A ilu teraz masz? — spytał Stoddard, rozglądając się.
— Ty byłbyś pierwszy. Pakiet świadczeń socjalnych też nieste-
ty mamy kiepski, poczynając od tego, że musiałbyś mi płacić, że-
bym cię mógł zatrudnić.
— Dobra, reflektuję. Nie wiem, czy śledzisz sondaże, ale moja
posada wcale nie jest taka pewna. Masz chwilę, żeby pogadać ze
starym kumplem?
— Pod warunkiem że dasz mi odprowadzić mojego drugiego
starego kumpla, Kondora, do stajni.
— Piękny koń.
10
— Piękny psiak. Wabi się Liberty, prawda?
Gabe poklepał psa po twardym jak kamień karku.
— Masz dobrą pamięć — powiedział Stoddard. — Liberty
nieźle się zasłużył. Jeździ ze mną po świecie i zmienia nastawienie
do pitbulli, tak jak my zmieniamy nastawienie do Ameryki. Wiesz,
Gabe, ja przez całe życie miałem psy, ale żaden nie mógł się z nim
równać. Silny jak tygrys, mądry jak sowa, a przy tym równie ła-
godny i niezawodny jak ten twój koń.
— Może powinieneś był go nazwać Paralela.
Prezydent zaśmiał się głośno.
— Świetne. Oto mój wierny pies Paralela. Twardy jak orzech,
lecz łagodny jak puder dla niemowląt. Carol też to się spodoba,
szczególnie że w przeciwieństwie do swojego męża ona akurat
wie, czym się różni paralela od metafory. Ej, Griz! — zawołał.
Tuż obok wyrósł jak spod ziemi łysiejący agent Secret Service o
szerokiej szyi i wydatnym torsie. Oczywiście miał na sobie obo-
wiązkowy czarny garnitur i ciemne okulary.
— Pan wzywał?
— Griz, to jest Gabe Singleton, mój współlokator ze studiów.
Doktor Gabe Singleton. Jakieś pięć lat się nie widzieliśmy, a zu-
pełnie jakby to było wczoraj. Gabe, przedstawiam ci Treata Gri-
swolda, mojego stróża numer jeden i zapewne człowieka numer
dwa w całym Secret Service. Pedantyczny do bólu. Zarzeka się, że
w razie czego przyjmie za mnie tę kulkę. Ale jak patrzę na ten jego
krzywy uśmiech i cwane oczka, to w ogóle mu nie wierzę.
— W takim razie poczekamy, zobaczymy, panie prezydencie —
rzekł Griswold, jednocześnie omal nie miażdżąc Gabe'owi dłoni.
— Bardzo chętnie odprowadzę Kondora. Jako chłopak sprzątałem
stajnie i jeździłem rozgrzewki.
Gabe od razu polubił agenta.
— W takim razie daleko pan zaszedł — rzekł, podając tamte-
mu lejce. — Siodlarnia jest w stajni. Może kiedyś wybierzemy się
we dwóch na przejażdżkę.
11
— Bardzo chętnie — odparł Griswold. — Chodź, Liberty,
odprowadzimy tego olbrzyma do łóżka.
Stoddard ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził ku tylnym
drzwiom. Dom o siedmiu pokojach był przed rozbudową zwykłą
wiejską chatą i wciąż panowała w nim taka atmosfera. Budynek
pozostał Gabe'owi po rozwodzie z Cyntią Townes. Związek z inte-
ligentną, pełną życia pielęgniarką trwał pięć lat. Kobieta kochała
go na zabój od pierwszej do ostatniej chwili. Jej błąd.
Na odchodnym, zanim oddała mu klucze i pojechała podjąć
pracę jako nauczycielka w Cheyenne, powiedziała, że jeśli Gabe
zapragnie ponownie ułożyć sobie z kimś przyszłość, musi się
wcześniej uporać z przeszłością. Przez następnych siedem lat dok-
tor stosował się do jej rady, starannie unikając jakichkolwiek po-
ważnych związków. Może nawet w końcu zdołał zapomnieć o
przeszłości, jednak poważnie wątpił, czy przeszłość kiedykolwiek
zapomni o nim.
— Wybacz, że tak długo cię tutaj nie odwiedzałem — rzekł
Stoddard. — Bardzo dobrze wspominam te nasze wieczorne prze-
jażdżki i wędkowanie w górach.
— Tak, góry Laramie. Nie ma drugiego takiego miejsca na
ziemi. No ale daruj sobie przeprosiny, brachu. Z tego, co słysza-
łem, miałeś parę innych rzeczy na głowie. Ratowanie świata i ta-
kie tam.
Stoddard uśmiechnął się smętnie.
— To trochę bardziej absorbujące, niż mi się kiedyś wydawało
— powiedział, siadając przy okrągłym dębowym stole w kuchni —
ale i tak chcę zmienić świat na lepsze.
— Pamiętam, że tak samo mówiłeś, kiedy na studiach pierw-
szy czy drugi raz krążyliśmy po barach. Próbowałem pozostać
cynikiem i wierzyć, że jesteś tylko idealistycznym głupkiem, ale
jakiś głos mi podpowiadał, że oto mam przed sobą faceta, które-
mu to się może udać. A potem, kiedy mnie spiłeś na umór, posta-
nowiłem ci uwierzyć na słowo.
— Dobrze wiesz, że to było zwykłe szczęście debiutanta. Mu-
siałeś mieć wirusa albo co.
12
— A propos. Na pewno się nie zdziwisz, że nie poczęstuję cię
piwem, ale mogę zaparzyć kawę... albo herbatę.
— Herbaty to się chętnie napiję — odparł prezydent, kładąc
przed sobą kartonową teczkę. — A skoro już jesteśmy na etapie
przeprosin... Wybacz, że nie dotarłem na pogrzeb twojego taty.
Dziękuję, że dałeś mi znać o jego odejściu.
— A ja dziękuję, że znalazłeś czas, żeby zadzwonić z Ameryki
Południowej.
— Twój tata był dość... specyficzny, ale zawsze go lubiłem.
— Był z ciebie bardzo dumny. Wiesz, w końcu obaj jesteście
absolwentami Annapolis.
Gdy tylko Gabe powiedział te słowa, natychmiast tego pożało-
wał. Pomimo próśb Cinnie bardzo się starał poradzić sobie ze
sprawą Fairhaven i reakcją ojca. Nie chciał, żeby to tak zabrzmia-
ło.
— Ależ Gabe, z ciebie na pewno też był dumny — odparł lekko
zażenowany Stoddard. — Doktorat z medycyny, te wszystkie mi-
sje, na które jeździłeś, twoja fundacja na rzecz młodzieży...
— Dzięki. Słuchaj, skoro już mowa o staruszkach, to co sły-
chać u twojego ojca?
— Znasz LeMara. On się nigdy nie zmienia. Ciągle próbuje
wszystko kontrolować, mnie też. Ostatnio mi powiedział, że wy-
kupił miejsce na rosyjskim promie kosmicznym. Za piętnaście
milionów dolarów jako pierwszy siedemdziesięciopięciolatek w
historii będzie sobie parzył ziółka na międzynarodowej stacji ko-
smicznej.
— Piętnaście milionów. Niech mu Bóg da zdrowie.
— Daj spokój. Dla mojego ojca to jak waluta w monopolu.
Sam sobie policz. Jak od tych jego piętnastu miliardów odejmiesz
piętnaście milionów... a potem jeszcze trzy miliardy i kolejny mi-
liard... to wciąż pozostaje coś koło dziesięciu. Nie zdziwiłbym się,
gdyby za ten lot zapłacił gotówką z szuflady z bielizną.
13
Gabe się uśmiechnął. Jeśli on sam przez lata cierpiał na niedo-
bór ojcowskiego zainteresowania, to Drew Stoddard miał go w
nadmiarze.
Charyzmatyczny,
świetnie
prosperujący
prze-
mysłowiec kształtował go, kiedy ten był jeszcze w pieluchach.
Rozpacz Buzza Singletona, gdy Gabe wyleciał z Akademii Mary-
narki Wojennej, była niczym w porównaniu z tym, co przeżywał
LeMar Stoddard zmuszony wyjaśniać kolegom z koła łowieckiego
albo klubu polo, że Drew został demokratą — a w dodatku jedną z
najjaśniejszych gwiazd tej partii.
Gabe często się zastanawiał, czy u źródeł niezwykłej przemiany
Stoddarda z elitarystycznego republikanina w prospołecznego
demokratę leżał wypadek w Fairhaven sprzed wielu lat. Tego ro-
dzaju tragedie zmieniają nawet takich niewinnych świadków jak
on.
Postawił na stole czajniczek earl greya oraz talerzyk z maś-
lanymi ciasteczkami. Dawniej, przed wyborami, mężczyźni spoty-
kali się raz, dwa razy do roku, żeby łazić po Górach Dymnych i
Laramie, łowić ryby oraz dzielić się opowieściami i poglądami.
Jednak teraz, mimo wieloletniej przyjaźni, Gabe czuł się nieswojo
na myśl o tym, że mógłby zajmować czas najpotężniejszemu czło-
wiekowi w Układzie Słonecznym rozmowami o niczym. Jednak to
Stoddard postanowił odbyć tę nagłą podróż do Tyler, toteż Gabe
uznał, że jego przyjaciel sam powinien decydować o przebiegu
wizyty.
Nie musiał długo czekać.
— Czy wiesz, że poza potężnym zakładem medycznym na
pierwszym piętrze Eisenhower Office Building mamy także klini-
kę w samym Białym Domu? — zaczął Stoddard.
— Tak, kiedyś coś o tym wspominałeś.
— Zarządza nią Ośrodek Medyczny Białego Domu, który z ko-
lei, nikt nie pamięta dlaczego, stanowi część biura wojskowego.
Zresztą to całkiem ładny zakład: niedawno odremontowany, naj-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin