Konsalik Heinz Günther - Skradzione szczescie - Carola czyli Poszukiwanie milosci (Coś zmienić).pdf

(1220 KB) Pobierz
807487498.001.png
Konsalik Heinz Günther
Skradzione szczescie - Carola czyli Poszukiwanie milosci
(Coś zmienić)
Piękna młoda kobieta i dwaj mężczyźni: mąż - słynny, wiecznie
zapracowany dyrygent, i ten drugi - mający dla niej wiele czasu,
ale...
Carola Donani wybrała. Czy szczęśliwie?
Przez ostatnie kilkanaście minut z Piętrem Bombalem nie można było w ogóle rozmawiać.
Ktokolwiek się do niego odezwał, słyszał w odpowiedzi wrzask; do tego, w miarę upływu czasu,
Bombalo coraz więcej wymagał od tych, którzy go w tej chwili otaczali. Stojąc pośrodku salonu dla
artystów, rwał z głowy czarne, kędzierzawe włosy wznosząc ramiona w oskarżycielskim geście.
— Diabolo! — wołał. — Gdzie jest szampan? Gdzie się podziały kanapki?! I gdzie jest wielki bukiet
róż do nagrania telewizyjnego? O wszystko człowiek musi się troszczyć sam, o wszystko!!!
Pokój pełen był fotoreporterów, dziennikarzy, ludzi z filmu i telewizji, mężczyzn we frakach; byli w
nim również dwaj nie przejmujący się wrzaskiem Bombala portierzy, ubrani w kapiące od złota
uniformy. Stali przed drzwiami, czekając, aż można będzie je otworzyć. Do środka bez przerwy
wnoszono nowe kosze z kwiatami, bukiety róż w celofanowych opakowaniach i pudełka z
orchideami. Nie wiadomo było już, gdzie je stawiać, więc po prostu składano je na stos pod jedną ze
ścian.
O tę właśnie ścianę opierała się niewysoka, szczupła blondynka ubrana w jasnoczerwoną, wieczorową
suknię w starogreckim stylu. Nikt z obecnych nie zwracał na nią uwagi; wokół panowało wielkie
zamieszanie, tuż obok układano pudła z kwiatami i bukiety. Od czasu do czasu ktoś skinął jej
przyjaźnie głową, ale w ciągu tych kilkunastu minut nikt nie wpadł na pomysł, by zamienić z nią kilka
słów; nikt też nie
powiedział jej, że powinna być szczęśliwa podczas takiego wieczoru. Szczerze mówiąc, nawet tego
nie oczekiwała; znała to gorączkowe podniecenie i zamieszanie od lat, powtarzało się bez przerwy.
Zmieniał się tylko język, jakim posługiwano się w tym i innych podobnych salonach: raż był to
francuski, innym razem angielski, hiszpański czy japoński. Dawniej razem z Piętrem Bombalem
układała kwiaty i udzielała wywiadów, mówiąc z fotogenicznym uśmiechem: „O tak, jestem bardzo
szczęśliwa, że mogę być żoną takiego człowieka jak Bernd. To naprawdę wspaniałe, cudowne ży-
cie...". Słowa te podyktował jej Bombalo, gdyż jego zdaniem „docierały do serc czytelników". Potem
stawała z boku pod ścianą i milczała. Czuła po prostu obrzydzenie, gdy musiała kłamać z miłym
uśmiechem na twarzy.
Kobieta spojrzała na gestykulującego, rozwrzeszczanego Bombala, zapaliła papierosa i potrząsnęła
głową. Ciągle to samo, pomyślała. Istny dom wiariatów! Zamieszanie i podniecenie, jakby za chwilę
miał nastąpić koniec świata. A kiedy to wszystko mijało, gdy dziennikarze mieli już swoje wywiady, a
fotoreporterzy i filmowcy zdjęcia w kasetach, wyczerpany, ale szczęśliwy Piętro Bombalo siadał w
fotelu, wypijał koniak i stwierdzał z dumą: „No i co, przyjaciele, czyż nie była to wspaniała
inscenizacja?! Zawsze trzeba pokazywać światu, jak bardzo jest się sławnym... wtedy ludzie
zaczynają w to wierzyć!"
Bombalo znowu podniósł ręce; gwar w salonie ścichł na moment, on zaś podbiegł do drzwi i
nadsłuchiwał przez chwilę.
Jeszcze tylko kilka taktów i koncert się skończy. Słychać było triumfalne tony puzonów, huk kotłów i
fortissimo skrzypiec. Za kilka sekund cała sala zamieni się w chłostane sztormem, dziko falujące i
huczące morze poruszane jedną, olbrzymią falą, rozbijającą się przed podium i odbijającą echem
aplauzu: „Brawo!!! Brawo!!!".
Bombalo cofnął się spod drzwi, zaś kapiący od złota portierzy stanęli na baczność.
— Jeszcze dziesięć sekund, moi panowie! — odezwał się z dumą Bombalo. Wszyscy w salonie
zamarli w milczeniu.
Przez drzwi prowadzące do olbrzymiej sali koncertowej dochodził teraz huk blachy i kotłów.
— Jak on potrafi zaczarować orkiestrę... — zabrzmiał wśród ciszy czyjś głos.
Szczupła, jasnowłosa kobieta zgasiła w doniczce zapalonego przed momentem papierosa i
przygładziła długie włosy. Dziennikarze i operatorzy kamer spojrzeli w jej stronę, jak gdyby dopiero
teraz zauważyli jej obecność. Dwóch fotoreporterów zrobiło jej zdjęcia. Kobieta nie zadała sobie
nawet trudu, żeby się uśmiechnąć; patrzyła prosto przed siebie. Jutro pod tymi zdjęciami tysiące ludzi
będzie mogło przeczytać: „Oto Carola Donani, piękna, promieniejąca szczęściem żona słynnego
dyrygenta, Bernda Donaniego. Mówi się, że sam jej naszyjnik wart jest 200000 marek". Zaś pani
Meyer czy Schmidt westchnie przy porannej kawie i pomyśli: jak szczęśliwa musi być ta kobieta...
Carola Donani odwróciła głowę i spojrzała w kierunku Bombala, Pietra Bombala, impresaria, który
uczynił wszystko, aby nazwisko Bernda Donaniego stało się zjawiskiem w świecie muzycznym:
zawierał umowy na dwa lata naprzód, czarterował samoloty dla Donaniego i jego orkiestry,
przekazywał prasie informacje, że Donani uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, ale cudem się uratował.
Zasługą Bombala były również zdjęcia, na których Donani pokazywał się trzymając za rękę słynne
gwiazdy filmowe; widniały pod nimi podpisy w rodzaju: „Czyżby nowa przygoda? Rzadko można
ujrzeć Donaniego tak szczęśliwego...". Piętro Bombalo doskonale znał się na prowadzeniu interesu,
nie znał jedynie Caroli Donani: nie miał pojęcia, o czym ona myśli, co czuje, jak boleśnie przeżywa to
wszystko. W oczach Bombala była bogatą kobietą — czegóż jeszcze mogła żądać od życia?
Spojrzenia Bombala i Caroli spotkały się, krzyżując jak dwie klingi... w chwilę potem Bombalo
pomknął w stronę drzwi. Ostatni takt, sekunda ciszy, i eksplozja oklasków. Okrzyki, szum. Portierzy
gwałtownie otworzyli drzwi i dziennikarze rzucili się do nich; do salonu wdarły się owacje, gwar i
tupot nóg słuchaczy. I wreszcie w tłumie cisnącym się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin