Card Orson Scott - Ameryka.doc

(175 KB) Pobierz
Orson Scott Card

Orson Scott Card

 

Ameryka

 

Sam Monson i Anamari Boagente spotkali się dwa razy w życiu; dwa razy

w odstępie czterdziestu lat. Pierwsze spotkanie trwało kilka tygodni i

miało miejsce w głębi amazońskiej dżungli, w wiosce Agualinda. Drugie,

zaledwie godzinne, odbyło się przy ruinach zapory wodnej Glen Canyon, na

granicy kraju Navaho i stanu Deseret.

Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Sam był chudym nastolatkiem z

Utah, Anamari za brazylijsk± Indiank± - wci±ż pann±, w rednim wieku.

Kiedy spotkali się po raz drugi, on był gubernatorem Deseret, ostatniego

europejskiego stanu w Ameryce, a ona - jak uważali niektórzy - matk±

Boga. Nikt oprócz mnie nie domylił się wtedy, że spotkali się już

wczeniej. Ja byłem tego pewien i nękałem Sama, aż opowiedział mi

wszystko. Teraz Sam nie żyje, a i ona już dawno odeszła i jestem

jedynym, który zna prawdę. Przed długi czas mylałem; że zabiorę tę

historię do grobu, ale teraz widzę, że nie mogę tego zrobić. Widzę, że

nie będę mógł umrzeć, dopóki tego nie opiszę. Wszystko, czego miałem

dokonać, zrobiłem już dawno temu, więc dlaczego jeszcze żyję? Wydaje mi

się, że to ziemia trzyma mnie przy życiu, żebym mógł przekazać opowieć

o jej zwycięstwie, tak jak utrzymuje życie w w a s , żebycie mogli jej

wysłuchać. Bogowie tacy s±. Nie wystarcza im to, że rz±dz± wszystkim.

Chc± jeszcze być sławni.

Agualinda, Amazonia

Pasażerowie nic jej nie obchodzili. Anamari interesowały tylko

helikoptery przylatuj±ce z dostawami lekarstw. Ten przywiózł spory

pakiet benaxidenu; Anamari ledwie zauważyła chudego, niezgrabnego

chłopca siedz±cego przy skrzyniach i patrz±cego spode łba. Jeszcze jeden

Yanqui, który nie chce tkwić w dżungli. Nic nowego. Do tej pory

Norteamericanos stali się dla Anamari prawie niewidzialni. Przybywali i

znikali.

To z brazylijskimi urzędnikami musiała się użerać, z małymi

biurokratami znosz±cymi z trudem lata prawdziwego zesłania w Manaus, co

wyładowywali swoj± frustrację tyranizuj±c bezradnych Indian. Nie,

przykro mi, nie mamy już penicyliny, nie mamy już strzykawek, co

zrobilicie ze szczepionk± przeciw AIDS, któr± dalimy wam trzy lata

temu? Mylicie, że my plujemy pieniędzmi? Niech przyjd± do miasta, jeli

chc± wyzdrowieć. W Sao Paulo de Olivenca jest szpital, wylij ich tam,

nie mamy zamiaru budować drugiego szpitala w tej głuszy, nie dla wioski

stu brudnych Baniwasów, a ty nie jeste lekark±, jeste tylko star±,

pomarszczon± Indiank±, nie masz żadnego wykształcenia medycznego, nie

mamy dla ciebie lekarstw. Czuli się tacy ważni, kiedy decydowali, czy

indiańskie dziecko będzie żyło, czy umrze. I najczęciej wydawali wyrok

mierci odmawiaj±c dostawy lekarstw. Czuli się wszechmocni jak Bóg.

Anamari wiedziała, że nie ma sensu protestować czy się kłócić -

biurokrata tym pewniej znów zabije w przyszłoci. Jednak czasem, kiedy

potrzeba była nagl±ca, a lekarstwo pospolite, Anamari szła do geologów

Yanqui i pytała, czy maj± to lub tamto. Czasem mieli. Znała Yanquis na

tyle, że wiedziała, iż podziel± się, jeli będ± mieli nadmiar, lecz

jeli nie, to nie kiwn± palcem, by to zdobyć. Nie byli tyranami jak

brazylijscy urzędnicy. Po prostu ni cholery ich to nie obchodziło. Byli

tu, by robić pieni±dze.

To włanie widziała Anamari patrz±c na ponurego, jasnowłosego chłopca

w helikopterze - kolejny Norteamericano, taki sam jak wszyscy

Norteamericanos, tylko młodszy.

Miała więc benaxiden i natychmiast zaczęła rozgłaszać, aby wszyscy

Baniwasi przyszli na zastrzyk. Tę chorobę zasiano w czasie wojny między

Gujan± a Wenezuel±, dwa lata wczeniej; jak zwykle ofiary w większoci

nie były obywatelami żadnego z tych krajów, tylko zwykłymi Indianami z

dżungli, którzy pewnego ranka budzili się z zesztywniałymi kolanami,

sztywniej±cymi coraz bardziej, aż nie byli w stanie wykonać żadnego

ruchu. Benaxiden pomagał, ale trzeba go było brać co kilka miesięcy,

inaczej kończyny znów sztywniały. Jak zwykle biurokraci opóĽniali

dostawę i tuzin Baniwasów z wioski leżało złożonych chorob±. Jak zwykle

jednego czy dwóch Indian nie da się już wyleczyć; do końca życia będ±

mieli zesztywniały staw albo dwa. Jak zwykle Anamari nie mówiła wiele

robi±c zastrzyki, a Baniwasi mówili do niej jeszcze mniej.

Dopiero następnego dnia Anamari znalazła czas, by zauważyć młodego

Yanqui kręc±cego się po wiosce. Miał na sobie pomięte białe ubranie, już

nieco ubrudzone zieleni± i br±zem tętni±cej życiem, amazońskiej dżungli.

Nie zdradzał zainteresowania czymkolwiek, jednak godzinę póĽniej,

obchodz±c chaty i sprawdzaj±c rezultaty wczorajszej kuracji

benaxidenowej Anamari uwiadomiła sobie, że j± ledzi.

Odwróciła się w progu wybudowanej przez rz±d szopy i spojrzała na

chłopca.

- O que e? - zapytała. Czego chcesz?

Ku jej zdziwieniu, odpowiedział łaman± portugalszczyzn±. Większoć

Yanquis nigdy nie trudziła się nauk± tego języka, oczekuj±c, że ona i

wszyscy inni będ± mówić po angielsku.

- Posso ajudar? - spytał. Mogę pomóc?

- Nao - powiedziała. - Mas pode olhar. - Możesz patrzeć. Spojrzał na

ni± z zakłopotaniem.

Powtórzyła to wolniej, wymawiaj±c wyraĽnie. - Pode olhar.

- Eu? - Ja?

- Voce, sim. Ja mówię po angielsku.

- Nie chcę mówić po angielsku.

- Tanto faz - powiedziała. To bez znaczenia.

Wszedł za ni± do chaty. Była tam mała dziewczynka, leż±ca nago we

własnym kale. Doznała paraliżu w wyniku zapalenia opon mózgowych, które

przeszła przed laty, kiedy była niemowlęciem, i Anamari s±dziła, że ona

będzie jedn± z tych, dla których benaxiden przybył zbyt póĽno. Zazwyczaj

tak włanie było - słabsi cierpieli najbardziej. Jednak nie, jej

kończyny znów się zginały i dziewczynka umiechnęła się do nich tym

przygnębiaj±co szczęliwym umiechem, który czasem czynił ofiary

paraliżu tak pięknymi.

No tak. Mimo wszystko miała trochę szczęcia, benaxiden przybył dla

niej na czas. Anamari zdjęła pokrywkę glinianego dzbana na wodę

stoj±cego na jedynym stole w pomieszczeniu i umoczyła w nim jedn± ze

swych czystych szmat. Wytarła ni± dziewczynkę, po czym podniosła jej

w±tłe, wycieńczone ciało i wyci±gnęła spod niej brudne przecieradło.

Pod wpływem nagłego impulsu podała przecieradło chłopcu.

- Leva fora - powiedziała. A kiedy nie zrozumiał, powtórzyła: -

Wynie je na zewn±trz.

Wzi±ł je bez wahania, co j± zdziwiło. - Chcesz, żebym je uprał?

- Możesz je strz±sn±ć z grubsza - powiedziała. - Tam w ogrodzie na

tyłach. Upiorę je póĽniej.

Kiedy już wychodziła, wrócił nios±c zwinięte przecieradło. - Już

skończyłam - powiedziała. - Zatrzymamy się koło mojego domu, żeby je

namoczyć. Teraz ja je poniosę.

Nie oddał jej zawini±tka.

- Ja wezmę - rzekł. - Nie dasz jej czystego przecieradła? - S± tylko

cztery na cał± wioskę - odparła. - Dwa z nich na moim łóżku. Jej nie

przeszkadza to, że leży na macie. Tylko ja w wiosce troszczę się o

pociel. Tylko ja również troszczę się o tę dziewczynkę.

- Ona cię lubi - powiedział.

- Umiecha się tak do wszystkich.

- Zatem może lubi wszystkich.

Anamari mruknęła co pod nosem i ruszyła w kierunku swojego domu.

Były to dwa rz±dowe baraki stoj±ce obok siebie. Jeden pełnił rolę

kliniki, drugi mieszkania. Na zapleczu miała dwie metalowe balie. Podała

jedn± z nich młodemu Yanqui, wskazała na zbiornik z deszczówk± i kazała

mu napełnić balię. Napełnił. To doprowadziło j± do szału.

- Czego ty chcesz! - wrzasnęła.

- Niczego - rzekł.

- Czemu wci±ż się tu kręcisz !

- Mylałem, że ci pomagam - jego głos był pełen urażonej dumy.

- Nie potrzebuję twojej pomocy.

Zapomniała, że miała zostawić przecieradło do namoczenia. Zaczęła

nim trzeć o tarę.

- A więc czemu prosiła, żebym...

Nie odpowiedziała mu, a on nie dokończył pytania. Po dłuższej chwili

rzekł:

- Próbowała się mnie pozbyć, prawda?

- Czego tu chcesz? - powiedziała. - Czy mało mam na głowie, żebym

musiała jeszcze opiekować się jakim chłopcem?

W jego oczach pojawił się błysk gniewu, ale nie odpowiedział jej,

dopóki nie przeszła mu złoć.

- Jeli się zmęczyła, mogę trochę potrzeć.

Chwyciła go za rękę i przygl±dała jej się przez chwilę.

- Miękkie ręce - powiedziała. - Ręce damy. Podrapałby sobie knykcie

o tarę i zakrwawił całe przecieradło.

Zmieszany, włożył ręce do kieszeni. Nad głow± przeleciała mu

olniewaj±co zielona i czerwona papuga; odwrócił się i spojrzał na ptaka

ze zdziwieniem. Papuga siadła na zbiorniku z deszczówk±. - W Stanach

kosztowałaby z tysi±c dolarów - rzekł.

Oczywicie mały Yanqui wszystko przelicza na pieni±dze.

- Tu s± darmo - powiedziała. - Jedz± je Baniwasi. I nosz± ich pióra.

Spojrzał wokół na inne chaty, na nędzne ogródki.

- Ludzie tu s± bardzo biedni - powiedział. - Życie w dżungli musi być

ciężkie.

- Tak mylisz? - warknęła. - Dżungla jest bardzo dobra dla tych

ludzi. Dostarcza im mnóstwo jedzenia, przez cały rok. Indianie z

Amazonii nie wiedzieli, co to bieda, dopóki nie przyszli Europejczycy i

nie kazali im kupować spodni, na które nie było ich stać, budować domów,

których nie mogli utrzymać, i zakładać ogródków. Zakładać ogródki !

Poród tego wspaniałego Edenu. Życie w dżungli było dobre. To

Europejczycy uczynili ich biednymi.

- Europejczycy? - spytał chłopiec.

- Brazylijczycy. Oni wszyscy s± Europejczykami. Nawet ci czarni stali

się Europejczykami. Brazylia jest po prostu jeszcze jednym krajem

Europy, w którym mówi się po europejsku. Tak jak i wy, Norteamericanos.

Wy też jestecie Europejczykami.

- Urodziłem się w Ameryce - powiedział. - Tak samo jak moi rodzice i

dziadkowie, i pradziadkowie.

- Jednak twoi bis-bis-avós, oni przybyli łodzi±. - To było dawno temu

- rzekł.

- Dawno temu ! - zamiała się. - Ja jestem czystej krwi Indiank±.

Należę do tej ziemi od dziesięciu tysięcy pokoleń. Ty jeste tu obcy.

Obcy w czwartym pokoleniu.

- Ale jestem obcym, który nie boi się dotkn±ć brudnego przecieradła

- rzekł. Umiechał się wyzywaj±co.

Włanie wtedy zaczęła go lubić.

- Ile masz lat? - spytała.

- Piętnacie - powiedział.

- Twój ojciec jest geologiem?

- Nie. Kieruje zespołem wiertaczy. Zamierzaj± wywiercić tu próbny

szyb. Jednak on nie s±dzi, że co tu znajd±.

- Znajd± mnóstwo ropy - powiedział.

- Sk±d wiesz?

- Ponieważ mi się to niło - powiedziała. - Buldożery cinaj±ce

drzewa, robi±ce lotnisko, i samoloty przylatuj±ce i odlatuj±ce. Nigdy by

tego nie zrobili, gdyby nie znaleĽli ropy. Mnóstwo ropy.

Czekała, aż zacznie miać się z tego, że sny mog± się ziszczać. Nie

zacz±ł. Po prostu patrzył na ni±.

Tak więc to ona przerwała milczenie.

- Przyszedłe do wioski, by zabić czas, gdy twój ojciec pracuje i nie

ma go, prawda?

- Nie - rzekł. - Przyszedłem, ponieważ jeszcze nie zacz±ł pracy.

Helikoptery dopiero jutro zaczn± zwozić sprzęt.

- Wolisz trzymać się z dala od ojca? Spojrzał w bok.

- Wolałbym widzieć go w piekle.

- To jest piekło - powiedziała i chłopiec rozemiał się. Czemu tu z

nim przyleciałe ?

- Ponieważ mam dopiero piętnacie lat, a tego lata on sprawuje nade

mn± nadzór.

- Nadzór - powiedziała. - Jak nad przestępc±.

- To on jest przestępc± - rzekł ze złoci±.

- A jego przestępstwo?

Zwlekał chwilę, jakby zastanawiaj±c się, czy odpowiedzieć. Kiedy się

odezwał, mówił cicho i patrzył w bok. Wstydził się. Wstydził się

przestępstwa, które popełnił jego ojciec.

- Cudzołóstwo - powiedział.

Słowo zawisło w powietrzu. Chłopiec odwrócił się i znów popatrzył jej

w oczy. Zaczerwienił się lekko.

Europejczycy maj± tak± przezroczyst± skórę, pomylała. Widać przez

ni± wszystkie ich uczucia. Domylała się historii kryj±cej się za tym

słowem; ukochana matka zdradzona, a teraz on musi spędzić lato ze zdrajc±.

- Czy to z b r o d n i a ?

Wzruszył ramionami.

- Może dla katolików nie.

- Jeste protestantem?

Potrz±sn±ł głow±.

- Mormonem. A właciwie heretykiem. Rozemiała się.

- Ty jeste heretykiem, a twój ojciec cudzołożnikiem.

Jej miech nie spodobał mu się.

- A ty jeste dziewic± - powiedział.

Wydawało się, że chciał j± w ten sposób zranić. Przestała trzeć i

stała patrz±c na swoje ręce.

- Czy to także przestępstwo? - mruknęła.

- Tej nocy miałem sen - powiedział. - We nie nosiła imiona Anna

Maria, ale kiedy próbowałem cię tak nazywać, nie mogłem. Mogłem tylko

nazywać cię inaczej.

- Jak? - zapytała.

- Jakie to ma znaczenie? To był tylko sen - zadrwił. Wiedział, że

wierzyła w sny.

- ¦niłam ci się i w tym nie miałam na imię Anamari?

- To prawda, no nie ? Tak masz na imię ?

Nie musiał dodawać drugiej połowy pytania: Jeste n a p r a w d ę

dziewic±, no nie ?

Wyjęła przecieradło z wody, wykręciła je i rzuciła mu. Chwycił je;

brudna woda opryskała mu twarz. Skrzywił się. Wylała mydliny na ziemię.

Obryzgała mu błotem całe spodnie. Nie cofn±ł się. PóĽniej zaniosła

wanienkę do zbiornika i zaczęła j± napełniać czyst± wod±.

- Muszę wypłukać - powiedziała.

- ¦niło ci się lotnisko - rzekł. - A mnie niła się ty. - Lepiej

będzie, jeli w snach będziesz pilnował swojego nosa - powiedziała.

- Wcale o to nie prosiłem, wiesz - rzekł. - Jednak poszedłem tropem

snu do wioski i okazało się, że ty też miewasz sny. - To wcale nie

znaczy, że skończy się to z twoim pinto między moimi nogami, więc możesz

o tym zapomnieć - powiedziała. Wygl±dał na głęboko zgorszonego.

- Rany, o czym ty mówisz ! To byłby nierz±d ! A ponadto jeste tak

stara, że mogłaby być moj± matk±!

- Mam czterdzieci dwa lata - powiedziała. - Jeli to twój interes.

- Jeste więc s t a r s z a od mojej matki - powiedział. Nie mógłbym

poż±dać cię seksualnie. Przepraszam, jeli sprawiłem takie wrażenie.

Zachichotała. - ¦mieszny z ciebie chłopiec, Yanqui. Najpierw mówisz,

że jestem dziewic±...

- To było we nie - rzekł.

- A potem, że jestem starsza od twojej matki i zbyt brzydka, by mnie

poż±dać seksualnie.

Zbladł ze wstydu.

- Przepraszam, chciałem tylko się upewnić, że wiesz, że nigdy bym nie...

- Chcesz mi powiedzieć, że jeste grzecznym chłopcem.

- Tak - odrzekł.

Znów zachichotała.

- Pewnie nawet nie bawisz się ze sob± - powiedziała.

Poczerwieniał. Usiłował znaleĽć jak± odpowiedĽ. Potem rzucił w ni±

mokrym przecieradłem i odszedł, wciekły. ¦miała się do rozpuku. Bardzo

jej się spodobał.

Następnego ranka wrócił i przez cały dzień pomagał jej w klinice.

Nazywał się Sam Monson i był pierwszym Europejcrykiem, jakiego znała,

który miał prawdziwe sny. Mylała, że tylko Indianie mog± je mieć.

Jakikolwiek bóg zsyłał te sny, najwidoczniej zsyłał je też Samowi. Może

ten bóg zetkn±ł ich ze sob± w tej dżungli. Może ten bóg sprawi, że

wiertacze natrafi± na ropę i ojciec Sama zostanie tu tak długo, by udało

się to, co bóg zamierzał osi±gn±ć.

Rozzłociło j±, że bóg wspomniał, że była dziewic±. To wył±cznie jej

sprawa.

Życie w dżungli było lepsze, niż Sam oczekiwał. Tam, w Utah, kiedy po

raz pierwszy usłyszał od Mamy, że musi pojechać ze starym draniem do

Amazonii, obawiał się najgorszego. Wyr±bywanie maczet± drogi w gęstej

dżungli, przeprawianie się przez rzeki pełne piranii w stoczonych przez

korniki dłubankach, wiecznie ciekaj±cy pot, moskity i gęste, ciężkie

powietrze. Okazało się jednak, że amerykańscy nafciarze mieszkaj± w doć

porz±dnym obozie i maj± nawet pr±d z generatora. Nawet jeli padało

przez cały czas, a kiedy nie padało, było tak gor±co, że marzyłe o

deszczu, nie było nieustannego niebezpieczeństwa, jakiego się obawiał

jad±c tu i wcale nie musiał wyr±bywać sobie drogi przez dżunglę. Były tu

cieżki, czasem nawet drogi, a gęsta, żywa zieleń dżungli była

piękniejsza, niż sobie wyobrażał. Nie zdawał sobie sprawy, że zachód

Ameryki jest właciwie pustyni±. Nawet Kalifornia, gdzie mieszkał stary

drań, kiedy nie włóczył się po wiecie wierc±c szyby, nawet te

poronięte lasami wzgórza i pagórki były szare w porównaniu z zieleni±

dżungli.

Indianie byli cichymi, spokojnymi ludĽmi, a nie łowcami głów. Zamiast

unikać ich, jak to robili doroli Amerykanie, Sam stwierdził, że może z

nimi przebywać, poznawać .ich, a nawet pomagać im pracuj±c z Anamari.

Stary drań mógł sobie łazić i popijać swoje piwsko z innymi -

cudzołóstwo i w dodatku piwsko, jakby nie wystarczył jeden godny pogardy

grzech ciała - ale Sam naprawdę robił tu co pożytecznego. Gdyby Sam

mógł co zrobić, by udowodnić, że jest przeciwieństwem swojego ojca,

zrobiłby to; a ponieważ jego ojciec był słabym, poż±dliwym, przyziemnym

człowiekiem nie potrafi±cym się opanować, więc Sam musiał być silnym,

uduchowionym intelektualist±, nie pozwalaj±cym, by rz±dziły nim

jakiekolwiek cielesne ż±dze. Patrz±c, jak ojciec oddaje się pijaństwu,

pamiętaj±c o tym, że nie był on w stanie wytrzymać nawet miesi±c z dala

od Mamy, by nie wzi±ć jakiej kurwy do łóżka, Sam był dumny ze swojej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin