Pitigrilli - Luksusowe zwierzątka.pdf

(772 KB) Pobierz
PITIGRILLI
LUKSUSOWE
ZWIERZĄTKA
DREAM PRESS LTD
ŁÓDŹ-KOPENHAGA
Whisky and Soda
Wielka kawiarnia, wypełniona po brzegi.
W ciepłym kąciku — panna.
W jej błyszczących zębach, jakby w maleńkich wy­
pukłych zwierciadłach, odbijają się zmniejszone lampki.
Prawie oświetlają jej uśmiech.
Whisky mówi do Sody rzeczy bezwstydne, a Soda
słucha — i podoba się sobie.
— Zajmę się dzisiaj wszystkimi trzema dziurkami.
Nie możemy dopuścić, żeby któraś z nich czuła się po­
krzywdzona. Jeśli się nie mylę, zaniedbaliśmy poważnie
tę najmniejszą. Ostatniej nocy wyraźnie miała o to
pretensję. Biedna mała.
— Ale ja wybiorę kolejność — prosiła Soda. Zawsze
robisz to po swojemu, a dla mnie kolejność nie jest bez
znaczenia.
— Ależ tak, kochana, dzisiaj ty wybierzesz kolejność.
Nazywano go Whisky albowiem — pomiędzy karykatu­
rami, które usiłował uwiecznić na marmurowym stoliku
kawiarni — piętrzyły się kielichy tej płowej trucizny.
7
Soda nie była wyjątkową dziewczyną.
Nie była Rosjanką, nie miała zielonych oczu, nie ka­
zała się biczować mężczyznom, nie przystawała przed
klatkami z mandrylami i nie brudziła sobie końca nosa
kokainą.
Miała dość gustu, aby być dziewczyną jak wszystkie
inne.
Kochanki artystów powinny być kobietami zwykłymi,
manekinami, na których męski esteta może tworzył nowe
formy i nową duszę.
Soda była przepięknym manekinem marzeń dla swego
młodego malarza i dla sukien znakomitego krawca.
On szedł o ósmej przed magazynem na jej spotkanie,
prowadził ją do baru, fundował — stojąco — amerykański
trunek, bez cytryny i z odrobiną wody sodowej.
Potem szli do restauracji, siadali do stołu, mówili
o menu. On przysuwał jadłospis, ona go odsuwała, nie
chcąc nawet zadać sobie trudu wybierania.
Ona rzucała dokoła zabójcze spojrzenia.
On kochał ją od kilku miesięcy.
Ona kochała go od pierwszego wieczoru, kiedy poszli
razem do łóżka. A poszli razem do łóżka pierwszego wie­
czoru, kiedy się poznali.
Potem wychodzili, przechodzili koło kiosku z dzienni­
kami, kupowali La Vie Parisienne albo Le Rire, albo
Fantasio.
Rzucali okiem na wystawę kwiaciarni.
On kupował papierosy zawsze w tym samym sklepie.
Częstował ją. Odmawiała.
Potem wchodzili do kawiarni, zawsze do tej samej.
On zamawiał humorystycznie codziennie whisky i prze­
glądał dzienniki.
Soda przybierała postawę pełną godności i żądała na­
pojów odpowiednich do pory roku.
8
Najczęściej kazała sobie podać kawę, ale bez sacha­
ryny.
Sacharyna, jak wszystkie ludzkie słodycze, pozostawia
gorycz.
Whisky próbował uwiecznić na marmurze profil jakiejś
sąsiadki
lub
mężczyzny
ogłupiałego nad
artykułem
wstępnym.
W rybach tych było wszystko prócz podobieństwa.
— Cóż ja mogę zrobić — tłumaczył — jeżeli osoby nie
chcą być podobne do moich karykatur?
Postarzał straszliwie swoje ofiary.
— To wielka zaleta! — objaśniał. — Moje karykatury
będą podobne jeszcze za dziesięć lat.
— Czemu mnie pan zrobił taką brzydką? — napadła go
pewnego wieczoru kokota, której najbardziej widoczny
towar jak zwykle uszkaradnił.
— Mój ołówek, o pani! nie jest żadnym instytutem
piękności.
Potem przychodzili przyjaciele; gadało się o sztuce
i o dziennikarstwie.
— „Tubero," owszem, jest dobrym pismem humory­
stycznym, ale bardziej humorystyczny jest spis umarłych.
— Któregoś dnia Simonetti wszedł do redaktora
w chwili, gdy telefonował — oczywiście — do hrabiny
Lovadina — i mówił: „dzięki, hrabino, wpadnę na mo­
mencik ucałować rączki, ale zaraz ucieknę, bo o dzie­
wiątej oczekuje mnie księżna Letycja..."
— No, i cóż w tym dziwnego?
— To że od tygodnia był strajk telefonistek...
Wygłaszano nieodwołalnie wyroki:
— Nino Bertini: aptekarz z teatru dramatycznego.
— Wydawca S. Lattes: przytułek dla rachityków lite­
rackich.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin