Ecce artifex_rzecz o Junoszy-Stępowskim.pdf

(129 KB) Pobierz
321638899 UNPDF
ECCE ARTIFEX!
Fragment książki A. Grzymały-Siedleckiego pt. „Świat aktorski moich
czasów”
obszarnicze, ale... Gdyby się tak jedno z drugim dało połączyć?
Przybył do Galicji i zgłasza się w Krakowie do teatru. Dyrektor
Kotarbiński, namiętny łowca młodych talentów, daje mu debiut w roli
Dziennikarza w Weselu. Z tym debiutem łączy się wesoła historia.
— Po każdej próbie — opowiadał po latach Junosza — Kotarbiński
podchodził do mnie coraz to z inną przepowiednią. „Pan jesteś rezoner" —
zdecydował po pierwszej próbie, nazajutrz mianował mnie amantem, po
próbie generalnej przyszedł z oświadczeniem: „Pan jesteś
charakterystyczny." Kawalarze zakulisowi już go chwycili na swój warsztat,
już Zawierski zaczął podchodzić do mnie z powiadomieniem: „Pan jesteś
wieżą Mariacką" itd. Nareszcie premiera. Kurtyna w górę, na scenie
Kotarbiński jako Czepiec i ja drżący ze strachu Dziennikarz. Kotarbiński,
ujrzawszy mnie ucharakteryzowanego i przystrojonego we frak, dostrzegł
widocznie jakąś nową we mnie możliwość, bo powiedziawszy: „Cóż tam,
panie, w polityce?" — nie dokończył kwestii, tylko zaczął bacznie
przypatrywać mi się. Sufler w budce z nasileniem mu poddaje: „Chińczyki"
itd. Pochwycił „Chińczyków", zmieszało mu się z tym, o czym myślał — i
nieodwołalnie tym razem coram publico postanowił: „Pan jesteś Chińczyk."
Uczułem, jak podłoga usuwa mi się spod nóg i błagalnie odpowiedziałem:
„Bynajmniej, proszę pana dyrektora."
Historyjka zabawna, ale i dająca nam trochę wiadomości o wrodzonych
uzdolnieniach Junoszy. Kotarbiński coraz to inny odkrywał w nim gatunek
aktora, bo reżyserskie oko raz po raz inny dostrzegało odcień talentu. Tą
mozaiką możliwości aktorskiej żyły początki jego doli-niedoli. Widzimy go
wówczas to w jakichś starych ramolach, np. w Dziejach Józefa, to w błaznach
salonowych (Wąsy i peruka), to w demonicznych okrutnikach (Księżniczka
Kasia Yeatsa). W żadnym nie chybiał, w każdej z ról wyrastał głową nad
szablon i banał. Niezbyt długo zaznawał zwykłych chropawych początków.
Opuściwszy dyrekcję Grubińskiego, nagłym skokiem chwyta pierwszorzędne
w sztukach role — i mówią o nim po wszystkich w kraju teatrach, zwłaszcza
gdy w roku 1913 wchodzi w skład Teatru Polskiego Szyfmana. Ten totalny, a
więc i w sztuce aktorskiej, niemal samouk od pierwszych swoich lat zaczyna
ustanawiać nowe podejście do roli. Oto np. jego Konsul egipski, podstarzały
komiczny ramol impotens z Dziejów Józefa Perzyńskiego. Autor sztuki, po
Lekkomyślnej siostrze, Aszantce i Szczęściu Frania, już praktyk w
komediopisarskiej sztuce, daje figurze szereg gotowych efektów o
zagwarantowanej sceniczności. Każdy aktor, który by tę rolę grał, starałby się
Nasunęła nam się sposobność pogwarzenia o jednej z najbardziej
artystycznych indywidualności aktorskich wyrosłej z gleby Młodej Polski, o
aktorze, który na największych scenach europejskich nie przyniósłby wstydu
naszej sztuce aktorskiej, o Kazimierzu Junoszy--Stępowskim.
Urodził się w powiecie lipowieckim, a więc tam, gdzie geograficzne Podole
styka się z Kijowszczyzną. Pochodził z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Jerzy
Leszczyński, od którego mam te biograficzne dane, znał, tzn. widział raz
Junoszę-Stępowskiego ojca; odznaczał się manierami wielkiego pana,
opartego moralnie na pełni pugilaresu. Zagadką pachnie dzieciństwo
przyszłego aktora. Wychowanie i edukacja godna czasów Mikołaja Reja, a
nawet czasów przedrejowskich: do jakiegoś siedemnastego roku życia noga
jego nie postała w żadnej szkole publicznej. Czy na miejscu odbywały się w
zasadzie jakieś nauki z guwernerami czy nauczycielami prywatnymi — nie
wiadomo; raczej nie. Z roku na rok byczek coraz bardziej wzrastał, mężniał, a
w głowie jak w chłopskiej stodole na przednówku. Dniami i tygodniami z
flintą uganiał się po polach i lasach za zwierzyną, a na folwarkach, bez flinty,
za młodymi dziewczynami.
I potem naraz jakby od magicznego skinienia, a na całą szerz jego
nieposkromionych impulsów — zupełna odmiana. Kazio szaleńczo zabiera
się do nauki, obkłada się książkami, pożera wiedzę. Chwyta całość
chaotycznymi haustami, ale w niektórych dziedzinach, np. w historii, a
zwłaszcza w heraldyce, dochodzi do wcale ładnych rezultatów. Napawa się
nie tylko nauką plus minus gimnazjalną, ale i zaczytuje się w literaturze,
zwłaszcza w utworach modernistów europejskich. Czytał jednak nie tylko
namiętnie, ale i ze zrozumieniem. O sprawach i dziełach literatury zawsze z
nim z przyjemnością można było pomówić.
Co go skłoniło do aktorstwa? Nie wiadomo. Z domu ucieka potajemnie,
jak z pewnych względów należy sądzić; potajemnie i ze świadomością, że o
powrocie do jaśniepańskiego bytu nie będzie już mowy.
Gdy go się później znało dojrzałego, miało się liczne psychologiczne
wskazówki, że rozkoszy tworzenia nie zamieniłby na bogate życie
321638899.002.png
tylko rozszerzyć ową gotową już w tekście sceniczność, by uzyskać
„niezawodną" brawurową rolę. Junosza odrzucił wszystkie autorskie
ułatwienia, nie wyzyskał nic z dozwolonego tu stereotypu. Zaczął szukać
duszy w schemacie teatralnym — i znalazł ją. Wygrzebał z roli człowieka,
istotę czującą, może nawet trochę cierpiącą. Zamiast komiki tubalnej, jaką by
Konsula obdarzali aktorzy starszej daty, powstała komika schowana w swoje
wnętrze, dyskretna, a jednak pamiętna każdemu, kto Junoszę widział w
Dziejach Józefa.
Mimo jednak Konsula, o którym szeroko się mówiło, mimo rosnącej rzeszy
wielbicieli, umiejących ocenić Junoszę za jego „grę od środka", mimo
wszystko nie natrafiał jeszcze na rolę, gdzie by „przeszedł siebie samego".
Stało się to dopiero za sprawą Ludwika Sliwińskiego, gdy Junosza w roku
1914 od Szyfmana przeszedł do teatrów rządowych w Warszawie.
Rzecz działa się wczesną wiosną 1915 roku, Junosza był już po roli Szatana
w Księżniczce Kasi i po roli Pułkownika ze Szpiega Kistemaeckersa. Czy to w
przypadkowym spotkaniu rozmowa miała miejsce, czy też Sliwiński umyślnie
w tym celu do mnie zaszedł — tego już nie pamiętam — dość, że zapytał, czy
na najbliższe miesiące przewiduję jaką dla Junoszy rolę w „Rozmaitościach",
czy też mógłby go zużyć u siebie w Farsie. „A w jakiej roli?" — „W roli
Komisarza w Zdobyciu twierdzy Berg op Zoom bardzo by mi się przydał."
Zdumiałem się. Komisarz ów to klasycznie szablonowy amant-uwodziciel,
tyle że ma do rozporządzenia świetny dialog. Kunsztu konwersacyjnego
Junosza jakby programowo unikał, w uwodzicielach dotychczas nie zasłynął.
Nie mogę zataić, że szczerze Sliwińskiemu odradzałem robienie tego
eksperymentu, ale że Sliwiński uparcie trwał przy swoim, więc dałem
Junoszy permissio na obcą parafię i po kilku tygodniach, na premierze
Zdobycia twierdzy, rozentuzjazmowana Warszawa miała sposobność
stwierdzić, że dzięki jasnowidzowi Sliwińskiemu i pod jego majsterską ręką
nasz dotychczasowy „świetnie obiecujący" stał się mistrzem bez zastrzeżeń.
Miał rację Sliwiński, że nie bał się „niedbałego" słowa Junoszy. Okazało
się, że potrafi poprowadzić dialog w sposób inny, ale nie mniej zajmujący od
sposobu dawnych kaligrafów mówienia scenicznego. Okazało się też, ile
dialog zyskuje, gdy się go nasili sobą, gdy go się nasili pełnią wewnętrzną,
nie tylko kunsztem mówienia.
Olśnił też Junosza jako uwodziciel. W starej szkole gry, gdy aktor
wychodził na scenę w analogicznej roli, zawsze — nawet u Że-lazowskiego
to się dawało odczuć — choćby w minimalnej dozie starał się zaznaczać:
„Prawda, ze wszystkiego znać, że będę tu donżuanem?" Komisarz Junoszy
nie anonsował swojej donżuanerii. Przy poznaniu się z późniejszą swą ofiarą
tylko dwa, trzy razy obrzucił ją zaborczym spojrzeniem — i żadnego
dalszego zabiegu. Dwa, trzy razy zagarnął ją oczami, ale jak! Dla kobiecej
połowy sali dalszy bieg akcji był już przesądzony. Zdobycie twierdzy
niespodziewanie ujawniło, że w tym sprzed kilku lat Konsulu egipskim czy
pajacu z Wąsów i peruki czaiły się pierwszorzędne dane na Ahaswera, na
barona Roeckniza, na wszystkie w ogóle role, gdzie się toczy nowy wariant
odwiecznej wałki jednej płci z drugą — i gdzie, z łaski złudzeń autorskich,
zwycięstwo zostaje przy mężczyźnie.
Przykuwał uwagę artyzmem tej walki. Wobec „przeciwnika" zachowywał
pozory podniecającego chłodu, a publiczność doskonale odczuwała, jak dla
tego hultaja w danej chwili nie istnieje nic na żadnym ze światów, poza
nadzieją, że dopnie celu. Pochlebstwami, gradem zmysłowych obietnic
zasypywał ją z takim nasileniem, że jasnym się stawało: nie daje jej ani
sekundy oprzytomnienia, rozwagi, wydobycia się spod narzuconej na nią
hipnozy. Jak zawsze u Junoszy, ani jednego zboczenia ku jakiemuś
pięknemu teatralnie szczegółowi, ani jednego akcentu „kochankowej"
deklamacji. I tylko od czasu do czasu tryskający spod słów pożar
namiętności przemieniał tę prozę w zdradzieckie strofy niepohamowanej
erotyki. Dawniejsza Warszawa nie bez słuszności szalała za uwodzicielami
Zelazowskiego, ale dopiero na Junoszy w Zdobyciu twierdzy przekonała się,
ile takie role zyskują, gdy się je pozbawi pewnej scenicznej celebry i tzw.
„wielkiej linii".
Do przesytu nagrał ich się potem, tych „pożeraczy serc", bo dyrektorzy i
reżyserzy rzucili się na wyeksploatowanie niespodziewanie odkrytej żyły
złota. Grał ich w dramatach, komediach salonowych, w licznych farsach. Do
przesytu i ponad higienę swego talentu, bo choć zawsze w kadzidłach
zachwytu publiczności, to jednak nie bez tego, by nie musiał się od czasu do
czasu zapożyczyć u swoich dawniejszych kreacyj.
Owi uwodziciele nie zaznaczali się tylko tym, że odkrywali nowy zakres
jego możliwości, ale że przez nich zamanifestował się dalszy niejako ich ciąg,
stopień następny, wyższy — niepospolita psychika męska. Powstają jego
postacie dużego formatu: Otello, Juliusz Cezar, Henryk IV Pirandella, Borgia
z Cezara i człowieka, Wielki Książę Konstanty z Kordiana, szereg pięknych
ról tragicznych, w których Junosza — zdawało się — zapowiadał się jako
najpra-wowitszy następca Bolesława Leszczyńskiego.
Zapowiedź tylko częściowo się sprawdziła. Niestety, nie dało nam go się
321638899.003.png
widzieć ani w Koriolanie, ani w Makbecie, ani w Egmoncie, ani w żadnej z
postaci Schillera, z których taki na przykład Prezydent w Intrydze i miłości
był jakby dla niego pisaną rolą. Nie doczekaliśmy się Junoszowego Don
Salluste'a z Ruy Błasa ani Filipa II z Don Karlosa. A czy nie zainteresowałby
jako Wojewoda w Mazepie? Wielki repertuar właściwie tylko musnął
fizjonomię twórczą tego artysty, z samego wyglądu już przeznaczonego do
ról potężnych. Nie bez jego winy, a raczej nie bez winy jego upodobań.
emocjonalne. Jeżeli plastyka gestu wystarczająco zastępowała słowo czy
bąknięcie, poprzestawał na geście. Kochał się w obrazowym przedstawieniu
uczucia, myśli, całego zresztą człowieka.
Obraz człowieka, fizyczność ludzką czuł, zdaje się, bardziej wyraźnie niż
duchowość tego człowieka. Jako aktor niesłychanie dużo trudu więc wkładał
w to, by widzom podawać na scenie figurę tak fizycznie sugestywną, by z jej
wyglądu można było wnętrze jej odczytać. Stąd jego fenomenalna technika
charakteryzacyjna. Godziny przed rozpoczęciem spektaklu trawił na
upodobnianie swej głowy do obrazu, który sobie zaplanował. Legendarny
jego portret Stefana Batorego z Samuela Zborowskiego uderzał fenomenalną
wiernością rysów. Gdybyśmy posiadali muzeum teatrologiczne, to "w sali
arcydzieł charakteryzacji głowy Junoszy-Stępowskiego na poczesnym by
trzeba było umieścić miejscu. Aktorsko-malarski wysiłek wkładał nie w to, by
oblicze odtwarzanego przezeń człowieka stawało się czymś niezwykłym,
uderzającym, jak to było u mistrzów charakteryzacji — Rapackiego,
Solskiego, lecz by maksimum wyrazu wydobyć ze zwykłości. Z taką samą
pasją budował fizyczny wygląd całej postaci. Zażywnym już zaczynał być
jegomościem, gdy się zabierał do odtworzenia Szambelana w Głupim.
Jakubie, a którego to Szambelana widział jako wychudłe straszydło.
Zamęczał teatralnego krawca, dopóki wspólnymi pomysłami nie skroili
Szambelanowi takiego surduta, spodni itd., że sprawiał wrażenie wysokiego
manekina, poruszającego się na patykach
chuchra.
Przewaga fizycznego odczuwania nad duchowym logicznie w nim
harmonizowała z pewnym artystycznym mankamentem, którego, szczególnie
za młodu, nie mógł zwalczyć: z niemocą ujawniania silniejszych, a zwłaszcza
cieplejszych uczuć. Nie namiętności czy pasji, bo te szły z niego jak
najswobodniej, lecz miłości delikatnej, tkliwości, rozrzewnienia czy znowu
objawów wzniosłości, patriotyzmu, wiary itp. Wspomniałem powyżej o
pułkowniku Łotyszynie we Włamaniu. Całą jego na rosyjski kolor
„zagłobowatość", wreszcie całe gwardyjskie raspaszoł oddawał w sposób,
który sztuce zapewnił sukces. Był porywająco i nieszablonowo zabawny, a
przedziwnie autentyczny. Ale ów Łotyszyn, poza komiką i swoistymi
obciążeniami moralnymi, powinien też mieć prawdziwie dobre serce i tym
sercem wzruszać. Bezwładnym stawał się Junosza, gdy miał uzewnętrznić te
cechy Lotyszyna. Podobną sytuację można było zaobserwować w Kobiecie,
która zabiła, gdzie w strzelistej tyradzie wyznawał miłość — i wyznawał tak
oschle, że tylko gęś by w jego wyznanie uwierzyła. Ten to mankament
Niebywałymi kaprysami rządził się w sprawach repertuaru, jak i w
sprawach sztuki w ogóle. Niełatwo było stać się np. jego ulubionym autorem
lub umiłowaną książką. Z prowokacyjną niezależnością sądów odzywał się o
najbardziej uznanych autorach; tak np. Szekspir poza Otełlem wcale mu nie
imponował, Molier nie cieszył się jego względami. Gdy go zapytano, czy
czuje role fred-rowskie, odpowiedział: „W ostateczności może by mnie
pociągnął Szambelan w Panu Jowialskim." W Weselu w latach
terminatorskich grał Dziennikarza, później natomiast upodobał sobie (czy nie
przez przekorę?) epizodzik Nosa. Bardzo trudno było przewidzieć, co mu
przypadnie do smaku, w gruncie rzeczy sztuka i rola interesowały go tyle, ile
w nich wyczuwał kanwy dla swoich pomysłów. Czyli — był aktorem, ale
aktorem o zdecydowanie własnym sądzie.
Epoka, w jakiej daną sztukę pisano, znamiona literackie tej epoki,
wszelakie sztukaterie (jak to określał) — to dlań była miła ciekawostka, ale
nie obowiązująca go jako aktora. Gwizdał na styl, gwizdał czasem i na autora,
ani trochę nie licząc się z zawartymi w tekście informacjami. „Autor płodzi
postacie swojej sztuki, ale na wychowanie oddaje je aktorom, oni je formują"
— chętnie powtarzał aforyzm.
Miałem sposobność obserwować na próbach, jak on te figury ,,
wychowuje".
We Włainaniu grał pułkownika carskiego, emigranta białogwardzistę.
Utracjusz, trochę pijaczyna, dobre serce i rozbrajająca morał insanity. Po
pierwszych czytanych próbach miał już gotową swoją, najzupełniej swoją
linię postaci. W pozostałym zarysie nie było już miejsca na żadne
chwiejności. Skomponowana linia przylegała do intencji autorskiej na jej
stacjach węzłowych, że tak to określę, ale wcale dowolnie się rządziła na
dystansach między nimi. Bardzo często nie odpowiadało mu jakieś słowo,
szukał innego, które by się „lepiej schodziło z gestem", jaki słowu ma
towarzyszyć. Od definitywnego słowa wolał czasem nieokreślone bąknięcie,
czyli że dźwięk wyraźniej niż pojęcie wypowiadał mu dane stany
321638899.004.png
sprawiał, że nie udawały mu się wszystkie te role, gdzie nie z nawałnicy pasji,
lecz z delikatnej przędzy wzruszeń powstawała postać. Świadom zapewne
tego stanu rzeczy, wytrwałą pracą dokopywał się w sobie do pokładów
uczuciowości. Praca nie szła na marne, Z biegiem lat potrafił wydobywać ze
siebie akcenty emocji, a wzorem Kamińskiego, im bliższy był starości, tym
stawał się cieplejszy. Na kilka lat przed drugą wielką wojną w którejś z
komedii Bernsteina wzruszał słuchacza arcypowściągliwością, oczywiście
„Junoszową", rzewnością miłości, bólem, żałobą serca. Mimo te wysoce
artystyczne dokumenty postępu, Junosza pozostał jednak na ogół nie tyle
aktorskim malarzem serca, ile aktorskim portrecistą charakterów.
pozbawiał np. swego Konsula egipskiego. Skrócimy Junoszę o głowę, gdy
nie uprzytomnimy sobie, do jakiego stopnia prawda — to ultima ratio jego
twórczości. Pozwólmy sobie na dygresję.
' Rzeczą to znamienną dla francuskiego komediopisarstwa, że tak długo
utrzymywał się w nim rodzaj komedii konwersacyjnej, gdzie rozmowa,
szermierka słów, zastępowała konflikty. Rodzaj drama-topisarski wzięty ze
Scribe'a, z "Walki kobiet, ze Szklanki wody, a i jeszcze z dawniejszych
upodobań literackich. Wszędzie indziej w europejskiej literaturze teatru
zapomniano już o dyskusji jako o środku scenicznym, a w ojczyźnie Moliera
jeszcze w epoce ekspres jonizmu korzystała z prawa obywatelstwa.
Dlaczego tej konwersacji, tego dialogu, tak się Francuzi trzymali? Tłumaczę
to sobie tak:
Francuz jest urodzonym logikiem, a więc i urodzonym argumen-tatorem.
A czymże dramatyczność dialogu w sztuce scenicznej, jeśli nie walką
przeciwstawnych sobie racji, przeciwstawnych sobie argu-mentowań?
Świętoszek (w scenach Tartufe'a z Elmirą), cały Mizantrop — to popis
argumentacji, logiki czy sofistyki. Najczulsze sceny u Woltera czy Rasyna
wypełniają się uzasadnieniami przeżywanych uczuć, argumentacją miłosną.
Jako umysłowa cecha narodowa trwała ona w komedii nawet jeszcze w XX
wieku.
Otóż ilekroć nasz zaprzysięgły realista grał rolę konwersacyjną, to za
podszeptem jakiegoś życzliwego duszka na urlop wysyłał swoje poczucie
prawdy psychologicznej i żył już inną prawdą: prawdą artyzmu dialogowania.
Wiedział, że tu postać nic nie zyska na powszedniości mówienia, i otwarcie
szedł za wskazaniami raczej starej szkoły. Takim w gruncie rzeczy był w
Zdobyciu twierdzy, takim w Ósmej żonie Sinobrodego i we wszystkich innych
komediach tego typu. I jak umiał być zajmujący w dialogu! Niemal tak, jak z
jego pokolenia: Irena Solska, Jerzy Leszczyński,
Osterwa.
Jakim jednak potrafił być nie tylko rozmówcą, ale i retorem, krasomówcą
aktorskim! W żadnej innej sztuce nie pokazał tego w tak klasycznym wyrazie,
jak to uczynił w Wielkim kramie Bernarda Shawa.
Grał tu rolę owego Króla, który przez Shawowską przekorność wygłasza
mowę, pod którą jego autor podpisuje się obiema rękami lub udaje, że się z
nią zgadza. Mowa ta zajmuje sobą całą niemal odsłonę i bodaj dwadzieścia
minut z minimalnymi przerwami. Wygłasza tę mowę Król przed dość licznym
gronem, mowa może jest stenografowana, może będzie podana przez radio,
nie powinna więc być mówieniem „roznegliżowanym", musi mieć
Miał Junosza takich słuchaczy, zwłaszcza teatromanów starszego
pokolenia, którzy mu zarzucali niedbałą na scenie dykcję. Wyobrażali sobie
nieraz, że ten artysta propaguje naturalność mowy z powodu wad...
wymowy. Nie wiedzieli, że Junosza w życiu prywatnym miał mowę okrągłą,
nieraz zbyt wyraźną i że tę kaligraficzność musiał niejako łamać i miętosić,
by na scenie dostosowywać ją do swego naczelnego upodobania —
powszedniości mowy. Praca była podwójna: po pierwsze, samo
przełamywanie wyrazistości, po wtóre trzeba było tak wymodelować
„zaniedbanie" dykcji, żeby jednak słuchacz mógł bez trudu i bez wątpliwości
wiedzieć, jakiego tu słowa, jakiej sylaby Junosza nie dopowiedział. Skoro
już o tej dziedzinie techniki Junoszowej mowa, to warto zwrócić uwagę, jaką
gamę „niedbałości" w dykcji wprowadzał on w swoją grę. Kto z was,
starszych, ma go jeszcze dobrze „w uchu", ten sobie może uprzytomni, jak
przestawał „zaniedbywać" się w mowie, gdy tego wymagała sytuacja
uczuciowa postaci. Jakże inaczej jego „niedbałość" dykcji wyglądała w
momentach biernych, a inaczej w poruszeniach wewnętrznych. Nigdy też nie
traciłem podziwu nad inną jeszcze, naturalistyczną jego maestrią,
mianowicie, jak coraz to inne umiał uwydatniać powszedniości mowy,
zależnie od temperamentu człowieka, którego grał, a nawet od środowiska
społecznego, które sztuka ukazywała. Inną dawał ,,niedodykcję" staremu
analfabecie (lub niemal analfabecie), Przewoźnikowi z Mostu
Szaniawskiego, inną Baronowi Wuertzowi z Azais. Zawsze i wszędzie ta
sama troska o autentyczność, którą tak uwydatniał w charakterystyce głowy
czy w kostiumie.
W czasach kiedy rozpoczynał swoją działalność, niełatwo było młodemu
adeptowi sztuki wyrzekać się sukcesu „dykcji i deklamacji". Dla prawdy
pozbawił się go jednak, jak sukcesu komiki, którego dla tejże zasady
321638899.005.png
wyrazistość i elegancję retoryki. Tu Junosza pokazał, co to jest piękne
mówienie! Nawet Królikowski, gdyby żył, nadstawiłby ucha. Każde słowo
miało swój rysunek i swoją oprawę. Ale największy artyzm nadany
poszczególnym słowom nie rozwiąże trudności mówienia tak przewlekłego,
jeśli temu niebywałemu monologowi nie wymyśli się odpowiedniej
architektoniki, jeśli się nieomylnie nie odmierzy proporcji, punktów
ciężkości, jeśli się tokowi zdań nie skomponuje sekretów wzrostu. I tę sprawę
Junosza rozwiązał magistralnie. Pamiętam, trzykrotnie chodziłem na ten akt,
by się Junoszy przysłuchać, a dziś po tylu latach mogę tylko powiedzieć
jedno: u nas czy za granicą nie zdarzało mi się być świadkiem większych
triumfów retorycznych.
I pomyśleć, że do takiej sztuki mówienia dochodził artysta, który —
nadmienialiśmy to przy jego Łotyszynie z Włamania — zawsze gest wolał od
słowa. Widzów przede wszystkim, a potem dopiero słuchaczy dobierał sobie
w audytorium! Dowodzi to, że technikę posiadł nawet w tym, co nie było jego
żywiołem, a do takiej techniki doszedł bez żadnej szkoły, doszedł wytrwałym
samouctwem. Czyli — jak zaciekle musiał pracować, by stać się tym, czym
się stał.
irytował co nieco, gdy go się widziało, jak zabiegał o pan-braterstwo nawet z
takimi magnackimi bubkami, którzy powinni sobie byli mieć za zaszczyt
znajomość z twórcą tej co Junosza miary. Klubowy tryb życia, zielony stolik,
wystawne przyjęcia, limuzyna, szofer, wyprawy myśliwskie itd. zjadały
niemal całość jego dochodów. Mimo że zarabiał bardzo dużo, ciągle był w
długach. Prywatni wekslarze oblegali go i tuczyli się na nim. Czasem jednak
psuł im krew swoją perpetualną niewypłacalnością. Byłem raz świadkiem, jak
jeden z lichwiarzy, pokazując okazały samochód Junoszy, wściekle
stwierdził: „On musi mieć samochód, by móc co dzień objechać wszystkich
znajomych. A po co? By znaleźć takiego, co mu pożyczy pięć złotych."
Arystokratyczne obiboki objadały go i ogrywały przy pokerze, tysiącami
złotych dopłacał do tych wielkoświatowych znajomości. Tracił on, ale ze
stokrotnym zyskiem zarabiała sztuka. Nie tylko bowiem on, jako Junosza
prywatny, ale i jego talent nasiąkł obrazem i wyrazem wielkiego świata i —
tam, gdzie trzeba było to zużyć — w komediach salonowych dawał
prawdziwie autentyczne tego świata maniery ze swoją własną, Junoszowską,
nutką nonszalancji. Mniejsza zresztą o linijkę salonowości w tym talencie.
Nie tak znowu ta czy owa salonowa rola traci na tym, że się ją odtworzy bez
salonowej autentyki (jeśli psychicznie będzie prawdziwa). W karierze
aktorskiej Junoszy znacznie ważniejszym się stawał magazyn obserwacji
salonowej, obserwacji świadomie czy bezwiednie satyrycznej, ironicznej. Nie
wiadomo, czy bez jego snobistycznych zachcianek teatr polski mógłby być
obdarzony setką co najmniej nieporównanych okazów komediowych i
farsowych, którymi zaludniał świat naszych wrażeń przez trzydzieści bez
mała lat. Jakby z nieprzebranego lamusa dziwadeł, jakby z zawsze mu
dostępnego panopticum pełną garścią wygarniał karykatury naszych
najrozmaitszych arystokratycznych czy ziemiańskich cudaków i ramoli, z
obcego świata — przeróżnych głupków, starych donżuanów z urojenia lub
idiotycznych opętańców, jak ten z Zielonego fraka. Nie sposób nie
wspomnieć tu o jego Baronie Wuertzu z Azais. Kreacja dorównywała
najświetniejszym karykaturom, jakie się po teatrach europejskich widywało.
Gdyby się uprzeć, to koncepcję Junoszową Wuertza można by nazwać
amatorskim podejściem do roli, bo postać zbudowała się z jednego li tylko
rysu — ale cóż z tego! Z jednego, ale genialnie dobranego; z jednego, ale
rozhaftowanego w jakże ucieszne arabeski, jakże nieoczekiwane wykrętasy!
Gra była tak porywająca, że Warszawa szalała za tym pokazem sztuki
aktorskiej. Na ulicy znajomi witali się z zapytaniem: „Widziałeś już Junoszę
w Azais. A po niejakim czasie w jednym z kabaretów skomponowano nawet
Przed wnioskami końcowymi tylko o jednej jeszcze grani jego uzdolnień i
o paradoksalnych tego uzdolnienia źródłach.
W pierwszej części tego szkicu wyraziliśmy przekonanie, że słodyczy
tworzenia artystycznego nasz Junosza prawdopodobnie nie wyrzekłby się dla
stanowiska „dziedzica" w lipowieckim powiecie, ale nie gniewałby się, gdyby
tworzenie w teatrze dało się jakoś połączyć... z dobrami JW Stępowskich.
Trzeba teraz powiedzieć więcej. Niepospolitemu temu aktorowi nieraz się
śmiesznie marzyło, że choć uprawia zawód sceniczny, to jednak i nadal, bez
przerwy, pozostaje w sferze tzw. obywatelskiej. Jego na tym punkcie snobizm
był tak bezkrytyczny, że nie miał nawet żadnej maski, obnosił się z nim
jawnie i niejako zadziornie. Zdaje mi się, że trafnego tu użyłem słowa:
zadziornie. W sposobie bycia nawet miał ten człowiek coś z uprzejmej
zadziorności, coś też z tonu leciutkiej wyższości nad „towarzystwem z
miasta". W gruncie rzeczy serdeczny brat--łata całą siłą woli wstrzymywał się
od dopuszczania kolegów do poufałości, dla wybranych tylko czyniąc
wyjątek, i jedynie oni zaspokajali jego gorącą potrzebę kamractwa, zażyłości.
Do niepamięci rozkochany w swoim zawodzie, chętnie by chciał, aby go ktoś
sobie wyobrażał jako magnata, który z kaprysu przylgnął do „komedianckiej
trupy". Jak zaznaczyłem, był w tym zabawny, ale zdarzało się, że czasem
321638899.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin