Cabot Meg - Zbrodnie w rozmiarze XL 01 - Zbrodnie w rozmiarze XL.doc

(1138 KB) Pobierz
MEG

MEG CABOT

ZBRODNIE W ROZMIARZE XL

Przekład

Edyta Jaczewska

1

- Halo? Jest tam kto? - Dziewczyna w przymierzalni obok ma głos jak wiewiórka. - Halo? Zupełnie jak wiewiórka.

Słyszą, że podchodzi do niej sprzedawca, bo jego breloczek z kluczami melodyjnie pobrzękuje.

- Słucham? Czy mogę w czymś pomóc?

- Tak. - Bezcielesny (ale nadal wiewiórczy) głos niesie się nad przepie­rzeniem między naszymi boksami. - Macie te spodnie w jakimś mniejszym rozmiarze niż XS?

Zastygam w bezruchu zjedna nogą w połowie nogawki dżinsów, które właśnie wciągam. Śnię czy to się dzieje naprawdę? Bo co miałoby być mniejsze niż XS? Przecież mniejszego rozmiaru już nie ma?!

No dobra, ostatnio rzadko patrzę na metki. Ale tak się składa, że pamię­tam: mniejsze są już tylko rozmiary dziecinne...

- Bo ja - wyjaśnia sprzedawcy wiewiórczy głos - zazwyczaj noszę S. A ta para w rozmiarze XS totalnie ze mnie spada. A to dziwne. Bo wiem, że nie schudłam, odkąd po raz ostatni byłam w waszym sklepie.

Wiewiórce trudno odmówić racji, zdaję sobie sprawę, kiedy podciągam przymierzane dżinsy. Nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni mieści­łam się w M. No dobra, przypominam sobie. Ale za tym akurat etapem mojej przeszłości jakoś szczególnie nie tęsknię.

Co jest grane? Zwykle noszę XL... Ale przymierzyłam XL i prawie w nich pływałam. To samo z L. Dziwne, bo ostatnio nie stosowałam diety, chyba że liczy się splenda, którą posłodziłam sobie kawę dzisiaj rano przy śniadaniu.

Ale jestem całkiem pewna, że rogalik z serkiem kremowym i bekonem, którego zjadłam do kawy, zniósł się wzajemnie z tą splendą.

I przecież ostatnio nie chodziłam na siłownię. Nie, żebym zupełnie nie ćwiczyła, oczywiście. Po prostu nie robię tego, rozumiecie, na siłowni. Bo w zasadzie można spalić tyle samo kalorii, chodząc, co biegając. Więc po co biegać? Już dawno wyliczyłam, że spacer do Murray's Cheese Shop na Bleeker, żeby zobaczyć, jakie kanapki mają w specjalnej ofercie na lunch, zajmu­je dziesięć minut.

A spacer z Murray's do butiku Betsey Johnson na Wooster, żeby spraw­dzić, czy nie robią jakiejś wyprzedaży (uwielbiam jej welwetowe ciuchy z do­datkiem streczu!) to kolejne dziesięć minut.

A spacer z butiku Betsey do Dean & Deluca na Broadwayu, na popołu­dniowe cappuccino, żeby przy okazji przekonać się, czy mają skórki poma­rańczowe w czekoladzie, które tak lubię, to następne dziesięć minut.

I tak dalej, i zanim się obejrzysz, masz za sobą pełne sześćdziesiąt minut ru­chu. I kto śmie twierdzić, że nie da się sprostać nowym zaleceniom co do liczby ćwiczeń fizycznych? Jeśli ja je mogę wypełnić, to może je wypełnić każdy.

Ale czy to możliwe, żebym od tego całego chodzenia zeszczuplała o całe dwa rozmiary, odkąd po raz ostatni kupowałam dżinsy? Wiem, że zreduko­wałam dzienne spożycie tłuszczu mniej więcej o połowę, odkąd w słoju na słodycze stojącym na moim biurku zastąpiłam całuski Hersheya darmowymi prezerwatywami ze studenckiego ośrodka zdrowia. Ale mimo wszystko.

- No cóż, proszę pani... - mówi sprzedawca do Wiewiórki. - Te dżinsy rozciągają się do figury. To znaczy, że powinna pani mierzyć dwa rozmiary mniejsze niż pani prawdziwy rozmiar.

- Co? - W głosie Wiewiórki słychać konsternację.

I wcale jej się nie dziwię. Czuję się tak samo. Zupełnie, jakby człowiek znów musiał borykać się z równaniami liniowymi.

- No cóż, jakby to?... - tłumaczy cierpliwie sprzedawca. - Jeśli zazwyczaj nosi pani S, to przy dżinsach ze streczem powinna pani przymierzyć XXS.

- No to dlaczego po prostu nie umieścicie na nich rzeczywistych rozmia­rów? - pyta Wiewiórka (całkiem rozsądnie, moim zdaniem). - Bo jeśli wa­sze XS to w rzeczywistości M, to czemu po prostu nie napiszecie, że to M?

- To się nazywa rozmiar schlebiający klientowi - mówi sprzedawca, nie­co zniżając głos.

- Jaki rozmiar? - pyta Wiewiórka, również przyciszając głos. A przynaj­mniej na tyle, na ile może przyciszyć głos Wiewiórka.

- No, wie pani... - Sprzedawca szepcze, ale ja go i tak słyszę. - Obfitszym klientkom podoba się, kiedy mogą się zmieścić w M. Chociaż tak na­prawdę noszą XL. Rozumie pani?

Zaraz. Co takiego?

Szarpnięciem otwieram drzwi do swojej przymierzalni, zanim w ogóle zdążyłam się zastanowić, co robię.

- Ja noszę XL - zwracam się do sprzedawcy, który ma spłoszoną minę. I chyba słusznie. No bo, dajcie spokój! - Co panu nie odpowiada w XL?

- Ależ nic! - woła przerażony. - Absolutnie nic. Ja tylko chciałem powie­dzieć...

- Chciał pan powiedzieć, że XL noszą grubasy?

- Nie - upiera się sprzedawca. - Źle mnie pani zrozumiała. Ja tylko...

- Bo XL to rozmiar, jaki nosi przeciętna Amerykanka - zwracam mu uwa­gę. Wiem, bo właśnie o tym przeczytałam w „People”. - Twierdzi pan, że zamiast reprezentować średnią krajową, jesteśmy wszystkie grube?

- Nie - mówi sprzedawca. - Nie, niczego takiego nie twierdzę. Ja... Drzwi sąsiedniej przymierzalni otwierają się i po raz pierwszy oglądam na własne oczy właścicielkę wiewiórczego głosu. Jest w tym samym wieku co młodzież, wśród której pracuję. Widzę teraz, że ona nie tylko mówi jak wiewiórka. Właściwie trochę też tak wygląda. No, wiecie. Rezolutna. Żywa. Taka drobniut­ka, że zmieściłaby się do kieszeni dziewczynie normalnej postury.

- A poza tym, przecież wy nawet nie robicie ubrań w jej rozmiarze. I dla­czego? - pytam sprzedawcę, kciukiem wskazując Wiewiórkę. - Wie pan, już raczej wolałabym być przeciętna niż nie istnieć.

Wiewiórka robi nieco zaskoczoną minę. Ale potem odzywa się do sprze­dawcy:

- Hm. Właśnie!

Sprzedawca przełyka ślinę nerwowo. I głośno. Widać, że ma kiepski dzień. Po pracy pewnie pójdzie do jakiegoś baru i będzie wszystkim opowiadał: „A potem te baby rzuciły się na mnie i dalej się czepiać o rozmiary schlebia­jące klientowi. To było straszne...”

Do Wiewiórki mówi tylko:

- To ja, hm, może pójdę i, hm, sprawdzę, czy, hm, na zapleczu mamy te dżinsy, którymi jest pani zainteresowana.

A potem czmycha.

Spoglądam na Wiewiórkę. Ona spogląda na mnie. Ma może ze dwadzieś­cia dwa lata i jest bardzo jasną blondynką. Też jestem blondynką- z nie­wielką pomocą ze strony Lady Clairol - ale tuż po dwudziestce to ja byłam już ładnych parę lat temu.

Niemniej i tak widzę wyraźnie, że pomijając różnicę wieku i tuszy, Wie­wiórkę i mnie połączyły więzy, które niełatwo będzie rozerwać.

Obie nas zrobiono w konia za pomocą rozmiarów schlebiających klientowi.

- Weźmiesz je? - pyta Wiewiórka, wskazując ruchem głowy dżinsy, które mam na sobie.

- Chyba tak - odpowiadam. - No bo i tak potrzebuję nowych. Ostatnią parę zarzygano mi w pracy.

- Boże... - wzdycha Wiewiórka, marszcząc swój perkaty nosek. - Gdzie ty pracujesz?

- Och - mówię. - W akademiku. To znaczy w domu studenckim.

- Naprawdę? Na Uniwersytecie Nowojorskim? - Wiewiórka jest zacieka­wiona. A kiedy kiwam głową, woła: - Wiedziałam, że cię skądś znam! W ze­szłym roku zrobiłam tam licencjat. A w którym akademiku?

- Hm - mówię z zakłopotaniem. - Zaczęłam pracę dopiero tego lata.

- Naprawdę? - Wiewiórka jest nieco zbita z tropu. - To dziwne. Bo wy­glądasz tak jakoś znajomo...

Nawet nie mam szans wyjaśnić, czemu wyglądam jej jakość znajomo, bo moja komórka wydaje z siebie pierwsze takty refrenu z Vacation Go-Gos -bolesne przypomnienie faktu, że nie należą mi się żadne wakacje, dopóki nie skończy się mój półroczny okres próbny w pracy, a to oznacza jeszcze całe trzy miesiące oczekiwania. Na wyświetlaczu pokazuje się numer i widzę, że dzwoni moja szefowa. W sobotę.

Więc to powinno być coś ważnego. Prawda?

A jednak nie musi chodzić o nic ważnego. Och, ja uwielbiam moją nową pracę i tak dalej - kontakt ze studentami to świetna sprawa, bo oni są bardzo entuzjastycznie nastawieni do Wielu kwestii, nad którymi ludzie w ogóle się nie zastanawiają, jak wyzwolenie Tybetu czy urlopy macierzyńskie dla pra­cownic zakładów wyzyskujących tanią siłę roboczą i różne inne takie.

Zdecydowany minus pracy w Fisher Hall polega jednak na tym, że miesz­kam tuż za rogiem akademika. A to oznacza, że jestem łatwo osiągalna dla wszystkich jego pracowników. Łatwiej niżbym sobie tego życzyła. No bo rozumiem, jeśli wywołują cię z domu do pracy, bo jesteś lekarzem i jeden z twoich pacjentów cię potrzebuje.

Ale kiedy dzwonią do ciebie, bo automat z napojami zjadł komuś drobne, to zupełnie inna sprawa. Albo dlatego, że nikt nie może znaleźć formularza wniosku o refundację i chcą, żebyś zajrzała do biura i pomogła im szukać.

Chociaż naprawdę rozumiem, że dla niektórych to może brzmieć jak naj­piękniejsze marzenie. No, wiecie, mieszkać dość blisko biura, żeby móc tam wpaść w razie kryzysu z połkniętymi drobnymi. Zwłaszcza w Nowym Jor­ku. Bo droga z domu do pracy zajmuje mi dwie minuty, które w dodatku pokonuję na piechotę (dodając cztery kolejne minuty do swojej codziennej porcji ćwiczeń fizycznych).

Muszę jednak zaznaczyć, że jeśli chodzi o spełnienie marzeń, być może to nie jest akurat najbliższe ideału, bo zarabiam tylko dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów rocznie (co daje mniej więcej dwanaście tysięcy dolarów po odliczeniu podatków miejskich i stanowych, a w Nowym Jorku dwanaście tysięcy dolarów rocznie zapewnia człowiekowi obiad i może parę takich dżin­sów w rozmiarze schlebiającym klientowi, na które zaraz przepuszczę kasę. Nie byłoby mnie stać na mieszkanie na Manhattanie przy takiej pensji, gdy­by nie moje drugie zajęcie, którym opłacam czynsz. Nie udało mi się dostać „służbowego mieszkania”, bo Uniwersytet Nowojorski zapewnia ten „przy­wilej” - to znaczy mieszkanie w domu studenckim, tylko kierownikom ad­ministracyjnym, ale nie ich zastępcom).

Ale i tak mieszkam dość blisko Fisher Hall, żeby szefowa uważała, że może do mnie dzwonić o każdej porze i prosić, żebym „zajrzała”, ile razy mnie potrzebuje.

Na przykład w to piękne, słoneczne wrześniowe sobotnie popołudnie, kiedy kupuję dżinsy, bo poprzedniego dnia jakiś student pierwszego roku wypił nieco za dużo wzmacnianej lemoniady w Upalonej Wronie i zdecydował się podnieść z ziemi, i zwymiotować ją na mnie, kiedy przykucnęłam zbadać mu puls.

Rozważam właśnie za i przeciw odebrania tego telefonu - za: może Ra­chel dzwoni, żeby mi zaproponować podwyżkę (mało prawdopodobne), prze­ciw: może Rachel dzwoni, żeby mnie poprosić, żebym zabrała do szpitala jakiegoś pijanego do nieprzytomności dwudziestolatka (prawdopodobne) -kiedy Wiewiórka nagle wrzeszczy:

- O mój Boże! Wiem, czemu wyglądasz tak znajomo! Czy ktokolwiek powiedział ci kiedyś, że wyglądasz zupełnie jak Heather Wells? No wiesz, ta piosenkarka?

W tych okolicznościach decyduję, że moja szefowa pogada sobie z pocztą głosową. Już i tak wszystko układa się paskudnie (patrz: rozmiar XL), a te­raz jeszcze i to. Totalnie powinnam była nie ruszać się z domu i kupić sobie dżinsy przez Internet.

- Naprawdę tak uważasz? -pytam Wiewiórkę głosem pozbawionym szcze­gólnego entuzjazmu. Ale ona tego braku entuzjazmu w ogóle nie zauważa.

- O mój Boże! - wrzeszczy ponownie. - Ty nawet brzmisz jak ona! Ale przypadek! Tylko - dodaje ze śmiechem -jakim cudem Heather Wells mia­łaby pracować w akademiku, prawda?

- W domu studenckim - poprawiam ją odruchowo. Bo tak powinniśmy go nazywać, ponieważ określenie dom studencki rzekomo rozbudza poczu­cie ciepła i jedności wśród jego mieszkańców, którzy, w przeciwnym razie, mogliby uznać, że mieszkanie w czymś, co się nazywa akademikiem, tchnie instytucjonalnym chłodem i brakiem domowej atmosfery.

Jakby fakt, że lodówki w ich pokojach są na stałe przymocowane do pod­łogi, nie zdradzał natychmiast prawdziwego stanu rzeczy.

- Och, hej - mówi Wiewiórka, nagle poważniejąc. - Nie, żeby było w tym coś złego. To znaczy w pracy w akademiku. Ale ty się nie obraziłaś, że po­wiedziałam, że jesteś podobna do Heather Wells, prawda? Bo wiesz, ja total­nie miałam wszystkie jej płyty. I wielki plakat nad łóżkiem. Kiedy miałam jedenaście lat.

- W najmniejszym stopniu - odpowiadam - nie czuję się urażona. Wiewiórka spogląda z ulgą.

- To dobrze - mówi. - No cóż, chyba lepiej pójdę poszukać jakiegoś skle­pu, który w ogóle ma mój rozmiar.

- Taa - odpowiadam i mam ochotę podpowiedzieć jej Gap Kids, ale się gryzę w język. Bo to nie jej wina, że jest filigranowa. Tak samo jak to zupeł­nie nie moja wina, że noszę rozmiar przeciętnej Amerykanki.

Dopiero stojąc przy kasie, sprawdzam pocztę głosową, żeby zobaczyć, czego chciała moja szefowa. Słyszę jej głos, zawsze tak opanowany i spokojny, ale teraz pełen histerii. Ledwie powstrzymywanej:

- Heather, dzwonię, żeby dać ci znać, że w budynku doszło do śmiertel­nego wypadku. Proszę, skontaktuj się ze mną jak najszybciej.

Zostawiam dżinsy w rozmiarze M na kontuarze i zaliczam kolejny kwa­drans swojej zalecanej dziennej dawki ruchu, biegnąc - tak, biegnąc - całą drogę ze sklepu do Fisher Hall.

2

Pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy, kiedy skręcam za róg Washing­ton Square West, to wóz straży pożarnej zaparkowany na chodniku. Wóz straży pożarnej stoi na chodniku zamiast na jezdni, dlatego że wjazd w ulicę blokuje budka, w której sprzedają stringi w lamparcie cętki po pięć dolarów sztuka - cena wydaje się atrakcyjna, ale kiedy przyjrzycie się dokładniej, zauważycie, że stringi obrębione są czarną koronką, która wygląda, jakby mogła człowieka drapać, kiedy dostanie się, no same wiecie gdzie.

Urząd miejski prawie nigdy nie pozwala zamykać wjazdu w Washington Square West, ulicę, przy której mieści się Fisher Hall, ale stowarzyszenie mieszkańców widocznie zażądało od lokalnego radnego, żeby odwzajemnił jakąś przysługę czy coś, bo udało im się na tę właśnie sobotę zamknąć dla ruchu całą tę stronę parku i zorganizować uliczny festyn. Wiecie, o czym mówią, prawda? Sprzedawcy kadzidełek, facet ze skarpetkami, uliczni por­treciści, cyrkowi klauni i rzeźby z drutu...

Za pierwszym razem, kiedy poszłam na uliczny festyn na Manhattanie, byłam w tym samym wieku co dzieciaki, z którymi teraz pracują. Wtedy się zachwycałam: „Och, uliczny festyn! Ale fajnie!” Jeszcze nie wiedziałam, że te same skarpetki można kupić w Macy's nawet taniej, niż sobie życzy ten facet ze stoiska.

Zresztą, prawdę mówiąc, okazuje się, że jeśli byłaś na jednym festynie ulicznym na Manhattanie, to zupełnie jakbyś była na wszystkich.

Nic nie mogło wyglądać bardziej niewłaściwie niż stoisko ze stringami przed wejściem do Fisher Hall. To po prostu nie jest budynek, do którego pasują stringi.. Majestatycznie góruje nad Washington Square Park, zbudo­wany z czerwonej cegły gdzieś koło 1850 roku. Z jakichś papierów, które znalazłam w swoim biurku pierwszego dnia pracy, dowiedziałam się, że co pięć lat uniwersytet na polecenie urzędu miasta zatrudnia firmę, która wy­wierca całą starą zaprawę i wymieniają na nową, żeby cegły z murów Fisher Hall nie spadały na ludzi.

Niezły pomysł. Tyle że mimo starań urzędu miasta z Fisher Hall i tak wy­padają różne rzeczy i nietrudno oberwać w głowę. Docierały do mnie rapor­ty na temat spadających butelek, puszek, części odzieży, książek, kompak­tów, warzyw, torebek żelków, a raz nawet całego pieczonego kurczaka.

Mówię wam, kiedy mijam Fisher Hall, zawsze spoglądam w górę, tak na wszelki wypadek.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie odrywam wzroku od frontowych drzwi. Usiłuję się zorientować, jak dostanę się do środka, biorąc pod uwagę wielki tłum, który przed nim koczuje - i funkcjonariusza nowojorskiej policji stojącego w drzwiach. Wygląda to tak, jakby oprócz dziesiątków turystów przybyłych na uliczny festyn, mniej więcej połowa studentów z akademika stała na ze­wnątrz, czekając, aż ich znów wpuszczą do budynku. Nie mają pojęcia, skąd to całe zamieszanie. Poznaję to po pytaniach, którymi się przerzucają, usiłu­jąc przekrzyczeć dźwięki fletni Pana dobiegające z kolejnego straganu stoją­cego przed budynkiem, a sprzedającego, hm... Kasety z muzyką na fletni Pana.

- Co się dzieje?

- Nie mam pojęcia. Wybuchł pożar?

- Pewnie znów ktoś przypalił gulaszyk.

- Nie, to Jeff, Znów naćpał się bhangu.

- Jeff, ty głupku!

- Tym razem to nie ja, słowo!

Nie mają pojęcia, że w budynku ktoś zginął. Gdyby wiedzieli, nie rzucali­by takich żartów o bhangu. Na pewno nie.

No dobra - chyba nie.

Potem odkrywam w tłumie znajomą twarz. Twarz kogoś, kto z pewnością wie, co się tutaj dzieje. Widzą to po jej minie. Nie jest zmartwiona wyłącznie tym, że straż pożarna nie chce jej wpuścić do budynku. Jest zmartwiona, bo wie.

- Heather! - Magda, zauważając mnie w tłumie, macha dłonią ozdobioną jaskrawym manikiurem. - Och, Heather! To straszne!

Magda, w służbowym różowym fartuchu (pracuje w stołówce) i leggin­sach w lamparcie cętki, potrząsa sztywnymi lokami i nerwowo, głęboko za­ciąga się papierosem Virginia Slim, którego trzyma między dwoma palcami zakończonymi pięciocentymetrowymi paznokciami. Na każdym z paznokci jest maleńka replika amerykańskiej flagi. Bo chociaż Magda odwiedza swo­ją ojczystą Republikę Dominikany, kiedy tylko może, wielkim patriotyzmem darzy swoją nową ojczyznę i wyraża swoją miłość do niej za pomocą sztuki zdobienia paznokci.

Dzięki temu ją właściwie poznałam. Prawie cztery miesiące temu, u manikiurzystki. To w ten sposób w ogóle dowiedziałam się o wolnej posadzie w akademiku (to znaczy w domu studenckim). Zastępczyni kierownika ad­ministracyjnego pracująca tu przede mną - niejaka Justine - została właśnie zwolniona za zdefraudowanie siedmiu tysięcy dolarów z podręcznej kasy, fakt, który nie na żarty rozsierdził Magdę, kasjerkę ze stołówki akademika (to znaczy domu studenckiego).

- Dałybyście wiarę? - Magda skarżyła się wszystkim, którzy chcieli słu­chać, kiedy pedicurzystka malowała mi paznokcie u nóg na kolor Hot Tamale Red; bo wiecie, nawet jeśli cała reszta życia ci się Wali, jak wtedy mnie, to przynajmniej twoje paznokcie u nóg nadal będą wyglądać ładnie.

-Magda, której kilka stanowisk dalej techniką natryskową nakładano na kciuki miniaturowe Statuy Wolności dla uczczenia Dnia Pamięci Narodo­wej, z rosnącą wzniosłą pogardą opisywała Justine, moją poprzedniczkę.

- Zamówiła z Office Supply dwadzieścia siedem grzejników olejowych i porozdawała je znajomym na prezenty ślubne!

Nadal nie mam pojęcia, jak wygląda grzejnik olejowy ani czemu ktoś miałby chcieć dostać coś takiego w prezencie ślubnym. Ale kiedy usłyszałam, że zwolniła się posada ha uczelni, gdzie jednym z przywilejów pracowniczych -poza dwudziestoma dniami urlopu rocznie i pełną opieką zdrowotną i dentystyczną-jest darmowa nauka, aż podskoczyłam.

Rzeczywiście, wiele zawdzięczam Magdzie. I wcale nie tylko dlatego, że mi pomogła w znalezieniu pracy (ani dlatego że pozwala mi jeść w stołówce za darmo, kiedy tylko chcę - co może być jednym z powodów tego, że już nie noszę M, chyba że według skali rozmiarów schlebiających klientowi), ale dlatego że została jedną z moich najlepszych przyjaciółek.

- Mag - mówię, podchodząc do niej. - O kogo chodzi? Kto zginął?

Bo nie mogę się przestać martwić, że to ktoś, kogo znam, na przykład jedna ze sprzątaczek, które zawsze są takie kochane i usuwają rozmaite pla­my po ludzkich wydzielinach i wydalinach, nawet jeśli nie mają tego w umo­wie o pracę. Albo jeden ze studentów-praktykantów, których powinnam nad­zorować -powinnam jest tu kluczowym słowem, bo w ciągu trzech miesięcy, które przepracowałam w Fisher Hall, tylko garstka moich praktykantów rze­czywiście zrobiła to, co im nakazałam (wielu z nich zachowuje lojalność wobec Justine o lepkich rączkach).

A jeśli już faktycznie robią to, o co poproszę, to tylko wtedy, kiedy chodzi, na przykład, o sprawdzenie i uprzątnięcie pokoju, z którego ktoś się wypro­wadził. Tak, wtedy chętnie wynoszą wszystkie pozostawione rzeczy. Na ogół są to na wpół pełne butelki jagermeistera.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin