Liu Marjorie M. - Maxine Kiss 02 - Wołanie z mroku.rtf

(1256 KB) Pobierz

MARJORIE M. LIU

Wołanie z mroku

Przekład Małgorzata Stefaniuk

A(mb)er


Choć moja dusza może spoczywać w mrokach, odrodzę się w boskim świetle. Bo kochając gwiazdy całym sercem, przestałem drżeć przed nocą.

Sarah Williams

The Old Astronomer to his Pupil

(Stary astronom do swojego ucznia)


Rozdział 1

Zombie miały przykry zwyczaj strzelania do mnie, celując w głowę. Większość wiedziała, że to daremne, ale i tak zawsze znalazł się ktoś, kto sądził, że mu się poszczęści.

Był poniedziałkowy poranek. Prawie świtało. Wokół latarni ulicznych z przepalonymi żarówkami leżały odłamki potłuczonego szkła; mury opuszczonych magazynów rzucały cień na chodniki. Martwe miasto, martwa godzina. Seattle było ponurym miejscem, nawet za dnia i w pełnym słońcu. Jakby wybuchła tu kiedyś bomba atomowa, a grzyb po wybuchu nigdy się nie rozwiał.

Było też cicho. Żadnych odgłosów oprócz rzężących oddechów i cichego skowytu; stukot moich kowbojek o betonowy chodnik oraz zgrzyt ostrzonych pazurów; i dudnienie pociągów towarowych wtaczających się na stację kolejową położoną za portem mieszające się z pomrukami wibrującymi lekko w moich uszach; dziecięca symfonia nadchodzącej burzy. Dobra muzyka. Dająca mi poczucie bezpieczeństwa.

Odsunęłam z oczu mokre włosy.

- Zee. Trzymaj go mocniej.

On to Archie Limbaud. Wychudzony, żylasty mężczyzna, z czupryną krótko przyciętych kasztanowych włosów przylepionych do wilgotnej skóry i nakrapianych dużymi łuskami łupieżu. Facet był po czterdziestce i śmierdział jak łazienka nastolatka: brudna i zalatująca fekaliami.

I był zombie. Nie z rodzaju tych rzeźników, co jedzą mózgi. Zwykły człowiek opętany przez demona, który

zamieszkał w jego ciele. Praktycznie trup, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Nie miałam ochoty go dotykać. Leżał rozciągnięty na opustoszałym parkingu, pod żelaznym ogrodzeniem. Zawartość jego portfela walała się na ziemi przede mną. Więcej prezerwatyw niż banknotów, jedna karta kredytowa i nieważne już prawo jazdy. Minutę wcześniej była tam też broń - pistolet kaliber 40 milimetrów, wycelowany w moją głowę - ale to już przeszłość. Został pożarty.

Nienawidziłam broni. Nienawidziłam zombie. Jeśli połączyć to z tym, co wiedziałam o opętanym mężczyźnie leżącym u moich stóp, nie mogłam się zdecydować, czy mam płakać, wrzeszczeć, czy kopnąć tę gnidę w jaja.

Ściągnęłam rękawiczki, wcisnęłam je do tylnej kieszeni i wyciągnęłam dłonie. Mała ręka podała mi nóż sprężynowy. Piękna rzecz z trzonkiem z macicy perłowej i srebrnymi akcentami. Ostrze jak żyletka, nadal lepkie od krwi. Z wygrawerowanymi inicjałami „A.L". Pomachałam nim przed czerwoną twarzą Archiego, a aura nad jego głową zamigotała gwałtownie.

-  To ci dopiero noc - mruknęłam cicho. - Znalazłam ciało.

Archie nic na to nie odpowiedział. Możliwe, że z powodu aluminiowego kija bejsbolowego przy swoim gardle. Ukradzionego pewnie Seattle Mariners, gdybym miała zgadywać. Z miejsca, w którym kucałam, widziałam mury stadionu Safeco Field - Zee i reszta chłopców przechodzili etap fascynacji bejsbolem. Na tapecie był teraz Babe Ruth, a Bill Russell poszedł w odstawkę. Niestety. Ale przynajmniej moi chłopcy nadal mieli obsesję na punkcie Bon Jovi. Gdyby i z tego zrezygnowali, załamałabym się. Za wiele zmian naraz.

Zee, Raw i Aaz przygważdżali Archiego do chodnika. Małe demony, małe ogary. Deszcz mżył. Mokra skóra demonów, o barwie postrebrzanej sadzy, lśniła jak tafla wody.

Sterczące, ostre jak żyletki pasma włosów oblepiały kanciaste głowy, a srebrzyste żyły pulsowały rytmicznie i na tyle głośno, że gdybym przytknęła do nich ucho, usłyszałabym dźwięk podobny do szarpania strun gitary basowej.

Czerwone oczy błyszczały jak rubiny. Stuknęłam Aaza w tył głowy nożem sprężynowym. Jego włosy przecięły stal, jakby to było masło. Raw złapał kawałki ostrza, zanim opadły na ziemię, i wepchnął je sobie do ust, głośno przeżuwając.

-     Uważajcie na tchawicę - ostrzegłam Aaza. - Nie chcę, żeby żywiciel doznał krzywdy.

Aaz posłał zombie pocałunek i odsunął kij od posiniaczonej szyi. Archie zaczął kasłać, próbując poruszyć nogami. Nie miał szans. Raw siedział mu na kostkach, a Zee przyciskał jego nadgarstki do chodnika. Wprawdzie nie miażdżąc kości, ale był blisko. Moi chłopcy są silni.

-     Błagam - wycharczał Archie. - Chcę się nawrócić.

-     Kłamca - sapnął Zee, zanim zdążyłam warknąć do zombie, żeby poszedł się pieprzyć. Mały demon pochylił się niżej nad facetem, żeby liznąć powietrze nad jego czołem. -Rzeźnik kłamie, Maxine. Nadal czuje głód.

-     To morderca. - Mocniej zacisnęłam dłoń na pozostałościach po nożu sprężynowym, bo przed oczami przemknęła mi młoda twarz, zakrwawiona i pocięta, i gołe, smukłe, opalone nogi, rozwarte szeroko. Porozrywana lalka. Porozrywana w kilku miejscach. Nie chciałam tego pamiętać. -Ona była jeszcze dzieckiem.

-        Prostytutką - poprawił mnie Archie. - Już była ofiarą. Dek i Mai, ściśnięci na moim ramieniu, wyjrzeli zza

włosów i syknęli na zombie. W przeciwieństwie do reszty byli zbudowani jak węże. Mieli dwie szczątkowe kończyny, które nadawały się tylko do tego, żeby mogli chwytać się moich uszu. Głowy jak u hien. Ostre uśmiechy. Ogień w oddechu. Archie spojrzał na nich i zadrżał.

Przecięłam ręką wzburzoną aurę i położyłam dłoń na spoconym czole faceta. Wzdrygnął się, cofając głowę, ale chłopcy trzymali mocno, i w ostatniej chwili, zanim go dotknęłam, szeroko otworzył oczy. Gapił się na delikatny pancerz otaczający cały mój palec serdeczny prawej ręki; smukłą pochwę z rtęci z miękkim łączeniem w okolicy stawu, żeby palec mógł się zginać. Pierścień był jak druga skóra, czasami o nim zapominałam.

-     Ofiarą - mruknęłam. - W takim razie kim ty jesteś?

-     Jednym z miliona - wyszeptał Archie, trzęsąc się na całym ciele; wytrzeszczał na mnie płonące nienawiścią oczy' - Nie zabijesz nas wszystkich. Kiedy mury więzienia się rozpadną...

-     Będziesz szczurzą padliną dla reszty demonów - przerwałam mu, nadal myśląc o dziewczynie, którą znalazłam w zaułku zaledwie kilka przecznic od tego miejsca, wezwana do jej nadal jeszcze ciepłego ciała przez Zee i resztę. Zerwali mnie z łóżka, żebym wyśledziła zabójcę. - Twój gatunek zostanie wymordowany, tak jak ludzie. Dla innych jesteś niczym. Nawet wasza Królowa tak mówi.

-     Tropicielko... - zaczął, ale nie pozwoliłam mu skończyć.

Dobrze wiedziałam, co chce powiedzieć. Słyszałam to tysiące razy, od chwili gdy moja matka została zabita, i tysiące razy przed jej śmiercią.

Umrę. Nie dożyję starości. Świat się skończy.

Wszystko to prawda. Ale co mi tam. Od głosu zombie rozbolała mnie głowa. Bijący od niego kwaśny odór, gorący i szczypiący, sprawiał, że zbierało mi się na wymioty. Byłam zmęczona i zziębnięta aż po samą duszę. I jeszcze ta dziewczyna, która straciła życie bez żadnego powodu... umarła w bólach - tylko dlatego, że pasożyt zamieszkujący ciało tego człowieka chciał się nasycić jej cierpieniem. Nawet nie znałam jej imienia. Nie miała żadnych dokumentów, niczego. Stracona na zawsze.

I nie tylko ona. Świat jest duży. Zbyt wielu na nim drapieżców: ludzi, zombie i innych. I ja jedna. Koczowniczka, wędrowiec od urodzenia. Osiadłam w tym mieście dłużej niż w jakimkolwiek innym. Opuszczałem poprzednie miejsca, żeby zachować choć pozór normalnego życia. Jasne. Normalnego.

Jeszcze mocniej przycisnęłam dłoń do czoła Archiego i cicho wysyczałam słowa; pradawne, wibrujące, od których przeszły mnie ciarki i ręce zapłonęły. Archie spiął się i zaczął rzęzić; jego aura nabrzmiewała, próbując mi uciec.

Bez szans. Demon był młody. Łatwy do egzorcyzmowania. Wyciągałam go, patrząc, jak widmowe, poskręcane ciało przeciska się przez otwarte usta żywiciela, niczym chmura trującego dymu. Archie opadł z sił, wtedy Raw i Aaz puścili jego nogi. Dek i Mai ześliznęli mi się po ramionach, żeby być bliżej

dłoni, drapiąc mnie drobnymi pazurami. A przy tym miękkimi, wysokimi głosikami nucili pod nosem Social Disease Bon Jovi.

Kiedy przezroczyste ciało pasożyta już opuściło ciało człowieka, uniosłam rękę - wrzeszcząca ciemność nadal przelewała mi się między palcami. Poczułam też nagłe kłucie na skórze, jakbym wsadziła dłoń w rękawiczkę z lodowato zimnych pokrzyw. Zee dał krok nad nieruchomym Archiem, a reszta chłopców wyciągnęła do mnie ostre jak żyletki szpony.

Oddałam im demona. Nie patrzyłam, jak go zjadają.

Uklękłam obok Archiego i sprawdziłam tętno. Było mocne i równomierne. Powieki mu zadrżały, ale leżał nieprzytomny. Szybko się od niego odsunęłam, wycierając spocone dłonie w dżinsy. Nie miałam pojęcia, jakim był człowiekiem, zanim został opętany, ale domyślałam się, że nie należał do najszczęśliwszych. Demony nie wchodzą w pewnych siebie, zdrowych ludzi. Zbyt wiele zachodu. Brak rys, które można by wykorzystać.

Ale ten facet, Archie Limbaud, obudzi się jako morderca i nie będzie wiedział, że popełnił zbrodnię. Demony nie zostawiały żadnych wspomnień w ludzkich umysłach. Tylko chaos i zrujnowane życie. Znajomi i rodzina już nigdy nie będą patrzeć na ciebie tak samo.

-      Maxine - sapnął Zee, ocierając usta wierzchem chropowatej dłoni. - Słońce wschodzi.

Wiedziałam. Czułam słońce gdzieś nad czarną powłoką nieba i deszczu, wolno wypełzające na

zasłonięty chmurami horyzont. Zostały mi najwyżej minuty.

-       Budka telefoniczna - powiedziałam do Zee. Strzelił pazurami w stronę Rawa i Aaza grasujących

po ocienionych obrzeżach parkingu. Znikali i wyłaniali się z cienia. Obaj, zwinni jak wilki, susami

podbiegli do Zee i zaczęli coś do niego szeptać. Zee słuchał ich z przechyloną głową, potem wskazał kierunek.

Bez słowa odeszłam od Archiego. Nie spieszyłam się. Nie oglądałam za siebie. Trzonek noża wsunęłam we włosy, przysłuchiwałam się metalicznym zgrzytom. Mel pogryzł i połknął resztki narzędzia zbrodni. Mogłam je zostawić. Jako dowód.

Ale chciałam, żeby ten człowiek dostał drugą szansę. Chciałam, żeby się obudził, zdezorientowany i z amnezją, lecz bez ciężaru zbrodni. Nikt na coś takiego nie zasługuje -choć jakaś cząstka mnie uważała, że jego ręce są splamione krwią. Tak samo jak moje. Nie mogłam przestać wycierać ich w mokre dżinsy. Czułam, jakby smród Archiego Lim-bauda wżarł mi się w ciało.

Wczesny poranek nadal był cichy; szara mgła łagodziła wygląd ulic i budynków, poszarpane, ostre kanty. Wdychałam wilgotne powietrze zadowolona, że mokre, poskręcane w loki kosmyki włosów oblepiają moje rozgrzane policzki. Chłopcy biegli w cieniu, zupełnie niewidoczni poza krótkimi chwilami, gdy w ciemnościach jarzyły się ich czerwone oczy. Cały czas myślałam o martwej

dziewczynie. I o matce. Ostrzegała mnie, zanim zginęła. Mówiła, że tak będzie. Ofiary, ciągle i wszędzie. A ja zawsze nie dość szybka. Zawsze spóźniona.

Budkę telefoniczną znalazłam dwie przecznice dalej. Zdemolowany relikt pokryty graffiti. Wykręciłam 911 i zostawiłam krótką wiadomość - zamordowana, nastolatka, niedaleko stadionu Safeco Field - i się rozłączyłam. Wytarłam odciski palców ze słuchawki. Nie pomyślałam, żeby wcześniej włożyć rękawiczki. Nadal byłam w szoku. Chciałam wrócić do martwej dziewczyny, czekać przy jej ciele -jakby to coś zmieniło. Jakby mogło złagodzić ból i samotność jej śmierci.

Szłam jednak przed siebie, na zachód, w stronę Chinatown. Nikogo nie wiedziałam. Błyskały tylko światła przy odległym skrzyżowaniu. Dudnienie pociągów wydawało się głośniejsze, a powietrze ostrzejsze i nagle jakieś takie naelektryzowane. Jak gdyby wszyscy mieszkańcy miasta w jednej chwili otworzyli oczy, wybudzeni ze snu przenikliwym wyciem alarmu. Dek i Mai zaczęli nucić mi do ucha Miłego dnia Bon Jovi.

-    Wam też życzę miłego dnia - rzuciłam chrapliwie, sięgając do włosów, żeby podrapać chłopców po plecach. - Do zobaczenia wieczorem.

Zatrzymałam się w cieniu, z dala od ulicy, a reszta chłopców wyłoniła się z mroku. Podbiegli do mnie, tulili się do moich nóg i ocierali policzkami o kolana. Lubili być pieszczeni. Wsunęłam palce pod ich ciepłe pyszczki, ciesząc się pomrukami zadowolenia małych demonów. Ich skóra parowała w deszczu.

Zee zerknął i pociągnął mnie za rękę, żebym uklękła. Potem bardzo delikatnie ujął moją twarz między pazury i spojrzał mi w oczy z pełnym smutku współczuciem. Aż mnie zapiekło w gardle.

-    Maxine - szepnął ochryple. - Słodka Maxine. Niech twoje serce się nie martwi.

Zostały nam sekundy, nie więcej. Pocałowałam koniuszki swoich palców, po czym przytknęłam je do kościstego czoła Zee. Znowu pomyślałam o matce, z nagłym ukłuciem bólu w piersi. Ona też tak żegnała się z chłopcami przez wszystkie lata, kiedy do niej należeli. Dziś nie mogłam przestać jej wspominać.

-  Dobrych snów. Śpijcie...

Nie skończyłam. Dostałam postrzał w głowę.

Tak po prostu. W prawą skroń. Bez większego hałasu. Siła pocisku wstrząsnęła moim ciałem. Umysł z przerażającą jasnością wzmagał odczucia, kiedy kula wwiercała się w czaszkę - rozdzierający napór małego, okrągłego przedmiotu, miażdżącego moje życie. Czułam to. Naprawdę to czułam. Moja głowa za sekundę wybuchnie jak arbuz. Nie było czasu na strach.

Ale w tej samej chwili - w ułamku sekundy między życiem a śmiercią - gdzieś za chmurami słońce dotknęło horyzontu...

...i chłopcy zniknęli na mojej skórze.

Kula odbiła się rykoszetem; odrzut rzucił mnie na ziemię jak szmacianą lalkę. Opadłam na ręce i kolana i tak zostałam, zdumiona i znieruchomiała. Nadal czułam strzał -wrażenie tak silne, że nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że kula nadal wwierca mi się w kość.

Dotknęłam głowy, tylko dla pewności. Wymacałam włosy i nienaruszoną skórę. Ani kropli krwi. Moje prawe ramię drżało, a tępy, pulsujący ból rozprzestrzeniał się od zatok, przez skronie, aż do podstawy czaszki. Serce waliło tak mocno, że ledwo oddychałam. Widziałam jedynie chodnik i swoje dłonie.

Zmienione dłonie. Jeszcze przed chwilą były jasne i gładkie. Teraz każdy milimetr pokrywały tatuaże: obsydia-nowe, poskręcane cienie, łuski i srebrne mięśnie połyskujące delikatnymi żyłkami organicznego metalu. Paznokcie mieniły się jak czarne perły, tak ostre, że mogłabym wy-drapać dziurę w litej skale. Z nadgarstków wpatrywały się we mnie czerwone oczy. Raw i Aaz. Przymknęłam powieki, próbując wyrównać oddech, i poczułam pięć równoczesnych pociągnięć na skórze. Demony zamieszkujące moje ciało. Umysły i serca, i sny związane z moim życiem aż do momentu, gdy umrę.

Moi przyjaciele, moja rodzina. Moi niebezpieczni chłopcy.

Gdzieś w oddali usłyszałam zawodzenie syren. Policja zjawiała się na wezwanie. Musiałam się podnieść. Spróbowałam i upadłam. Zazgrzytałam zębami i wbiłam paznokcie w beton. Znów spróbowałam.

Tym razem się udało. Zaczęłam iść. Potykałam się, ale nie upadałam. W głowie mi huczało. Zgięłam się wpół, nadal idąc - bałam się zatrzymać. Cały czas się krztusiłam. Miałam wrażenie, że żołądek zaraz wystrzeli mi przez gardło. A jednak ból głowy nagle osłabł.

Drżącą dłonią dotknęłam prawej skroni. Cieszyłam się, że skóra jest gładka, nienaruszona. I natychmiast się zdziwiłam, że żyję.

Strzelano do mnie już wcześniej. Często. Na okrągło. Nigdy nic nie czułam. Kule odbijały się ode mnie. Za dnia mogłaby we mnie uderzyć nawet bomba, a ja bym to przeżyła - bez jednego zadrapania. Co innego nocą, kiedy chłopcy odrywają się od mojego ciała, ale nigdy nie wątpiłam w ich zdolność utrzymywania mnie przy życiu.

Jednak nikt - nikt - nie wpadł do tej pory na pomysł ani też nie miał aż tyle odwagi, żeby spróbować zabić mnie w momencie, gdy noc przechodzi w dzień, w chwili mojej transformacji ze śmiertelnika w istotę nieśmiertelną.

Niemal doskonałe wyczucie czasu. Odrobinę wcześniej, a chłopcy dopadliby strzelca, zanim zdążyłby nacisnąć na spust. Odrobinę później, a byłabym niezniszczalna. I dokładnie to się wydarzyło. Uratował mnie ułamek sekundy.

Cholernie mało brakowało. Rozejrzałam się po mrocznej okolicy, ale niczego nie zobaczyłam poza magazynami, ciemnymi oknami i od północy blaskiem centrum Seattle -zamrożone światła miasta podobne do znieruchomiałych robaczków świętojańskich. Nic, co wzbudzałoby niepokój.

Żadnego strzelca wymachującego flagą. Ale czułam, że jestem obserwowana. Ktoś czaił się gdzieś tam w ciemności. W oddali, inaczej chłopcy wyczuliby jego obecność na długo przed atakiem.

Zombie, pomyślałam. To musiał być zombie. Nie znałam nikogo innego, kto chciałby mnie skrzywdzić.

- Omal nie umarłaś - powiedziałam na głos, pragnąc usłyszeć te słowa, usłyszeć samą siebie, jakbym potrzebowała jakiegoś dowodu na to, że żyję.

Maxine Kiss. Niemal zabita, dokładnie jak matka - kulą w głowę.

Do niej też strzelali zombie. Ale to było co innego. Na nią przyszedł czas.

Rozdział 2

Do schroniska wracałam pół godziny. Ale spacer dobrze mi zrobił, bo gdy stanęłam przed wahadłowymi drzwiami kuchni przytułku, przestałam się już trząść i ustały te napady słabości w kolanach i rękach. Jednak nadal czułam, jak kula wdziera się w moją czaszkę. No i nie mogłam pozbyć się całkowitego przekonania, że ktokolwiek do mnie strzelał, doskonale wie, gdzie mieszkam. A więc wie też, na kim mi zależy.

Najlepiej, żeby już zapadła noc.

Niebo pojaśniało, odsłaniając płachtę chmur. Nadal było ponuro. Mocniej padało. Mimo to byłam zupełnie sucha. Chłopcom nawet podczas snu dopisywał apetyt. Łykali, co się da, wodę ściekającą z moich ubrań i włosów też wchłaniali natychmiast. Miałam nadzieję, że nikt nie będzie się zbytnio zastanawiał, jakim cudem jestem sucha, podczas gdy każdy, kto wchodzi do schroniska, wygląda, jakby przez tydzień moczono go w beczce z marynowanymi śledziami.

Na tym właśnie polega kłopot z tajemnicami. Zawsze możesz na czymś się potknąć. Zwłaszcza jeśli zbyt długo przebywasz w tym samym miejscu.

Schronisko ciągnęło się od przecznicy do przecznicy; było to skupisko odnowionych magazynów, tworzących centrum dla bezdomnych. Zapewniało im dach nad głową, posiłek i kilka innych usług. Utrzymywało się z dotacji firmowych i prywatnych, ale nie aż tak znaczących, aby nazwać pokoje czyimś nazwiskiem lub rozdawać złote gwiazdy. Większość rachunków opłacał jeden człowiek, Grant Cooperon - co zresztą bardzo mu odpowiadało, bo niezależność nie ma ceny.

W powietrzu unosiły się skrzeczące mewy. Na tyłach stało mnóstwo ciężarówek, białych, bez żadnych napisów. W nocy schronisko wysyłało je w miasto, żeby z miejscowych piekarni i sklepów spożywczych pozbierały jedzenie, które w przeciwnym razie wylądowałoby na śmietniku. Zobaczyłam kosze z pączkami i pieczywem. Ktoś wwoził na wózku do kuchni kilka skrzyń pomarańczy. Jedna z nowych wolontariuszek, dziewczyna z blond dredami sterczącymi spod jutowej czapki, szła przede mną, uginając się pod ciężarem piętrzących się w jej rękach pojemników z mlekiem.

Zabrałam od niej dwa z nich, krótko skinęłam głową w odpowiedzi na pełen zaskoczenia okrzyk wdzięczności i szłam dalej. Rękawiczki znów zakrywały mi dłonie. Golf zasłaniał górną część ciała. Nie miałam zbyt dużo ubrań i, poza nielicznymi wyjątkami, nigdy nie pokazywałam swoich tatuaży. Wzbudzały ciekawość, a to mogło przysporzyć problemów. Zresztą chłopcy znikali z mojego ciała o zmierzchu i nigdy nie spali dwa razy w tym samym miejscu.

Czułam ich na sobie - pod włosami, między palcami u nóg, w okolicach intymnych. Jedynie twarzy nie chronili regularnie - ich jedyne ustępstwo na rzecz mojej próżności - choć kawałek małego tatuowanego ciałka wił się tuż pod uchem i lekko wychodził na szczękę. Błysk ciemnej łuski, srebrzyste migotanie ogonka Deka. Wystawał tylko na tyle, żeby zakryć moją jedyną bliznę.

W kuchni wrzało. Na poplamionych żółtych ścianach wisiały dziwaczne zegary w kształcie kotów i kalendarze wokół białej ścieralnej tablicy z grafikiem na dany dzień, którą ktoś regularnie dekorował rysunkami róż. Tłuszcz skwierczał, przesączając powietrze zapachem bekonu i smażonych jajek. Trzeszczało radio; spiker niskim głosem i lekko ironicznym tonem przekazywał prognozę pogody: deszcz, deszcz i jeszcze więcej deszczu, z przerwami nocą - być może - i okazją do popatrzenia na księżyc. Wszędzie wokół mnie ludzie, w większości kobiety, yuppie i hipisi. W tłoku. Obijali się jedni o drugich - zderzenie pereł z jutą, kaszmiru z flanelą, mokasynów z klapkami. Atmosfera nieskrępowa-nia i swobody mimo wszystko wydawała się pretensjonalna. Seattle ma to do siebie.

Przez chwilę stałam, wchłaniając w siebie ten widok, słuchając śmiechów i okrzyków, brzęku naczyń, pisku gumowych podeszew na terakocie. Odgłosy pracy, ludzi zajętych swoimi zadaniami. Lubiłam to. Było domowo. Orzeźwiająco normalnie. Za dnia nie odczuwałam temperatury, ale dźwięki dobrego życia rozgrzewały mnie od środka w sposób, w jaki słońce nigdy nie dałoby rady.

Właśnie o to walczysz, powiedziałam sobie w duchu. O te wszystkie piękne chwile w życiu.

Odstawiłam pojemniki z mlekiem na ladę ze stali nierdzewnej, obok toreb z zamrożonymi borówkami, zostawionymi tu, żeby odmarzły. W zasięgu ręki leżały muffinki, sięgnęłam więc po jedną i ugryzłam kawałek. Bananowa z orzechami. Bardzo smaczna. Nagle poczułam się okropnie głodna. Miałam sporo ciał do wykarmienia i, biorąc pod uwagę to, jak zaczął się ten dzień, możliwe, że następna okazja, żeby coś przegryźć, nie trafi mi się szybko. A kiedy spadał mi poziom cukru we krwi, stawałam się nieprzyjemna. Cholernie nieprzyjemna.

-     Spóźniłaś się - usłyszałam cichy głos z prawej strony. To nie był wyrzut, tylko stwierdzenie.

-     Pięć minut - odparłam, opierając się o ladę. Czubkiem zniszczonego, brudnego kowbojskiego buta trąciłam równie brudną tenisówkę. - Przepraszam.

-     Nie ma sprawy. Wiedziałem, że przyjdziesz. - Ten sam rzeczowy ton. Pełen zaufania. Rzadki komplement, zaskakujący.

Moje serce wykonało małą śmieszną woltę. Matka nie byłaby z tego zadowolona.

Stojący przed mną chłopak miał nie więcej niż piętnaście lat. Byron. Bez nazwiska. Może nawet i imię nie było prawdziwe. Zagadka, pod wieloma względami. Chudy jak patyk, z ciemnymi, nastroszonymi włosami wokół bladej, drobnej twarzy. Twardy, słodki dzieciak w taki cichy sposób, którego ludzie nie doceniają. Żadnego puszenia się, przymi-lania - po prostu siła charakteru wykuta z czystej inteligencji. Żył na ulicy, był wykorzystywany, a teraz w końcu próbował przyzwyczaić się, że ma dach nad głową. Regularne posiłki. Papier toaletowy. Zamek w drzwiach.

Dżinsy i luźna koszula z długimi rękawami, postrzępionymi przy mankietach otaczających chude nadgarstki. Na wierzch zarzucił poplamiony biały fartuch z rysunkami wielkich czerwonych ust, jakby jakaś olbrzymka z mocno umalowanymi wargami porządnie go wycałowała. Byron nienawidził tego fartucha, jak nienawidziłby go każdy szanujący się nastolatek. Rzecz w tym, że reszta obsługi kuchni uwielbiała, kiedy go wkładał, więc chłopak, zaskakująco uprzejmy - lub słusznie przerażony perspektywą, że musiałby się sprzeciwić armii kobiet - nie protestował.

Trzymał zwiniętą gazetę, którą po chwili rozłożył na ladzie. Nie zauważyłam niczego ciekawego, poza jednym krótkim tekstem z nagłówkiem: Potwór czy oszust? Widziany w Paryżu.

Pochyliłam się nad gazetą, zbyt wyczulona na dziwaczne informacje, żeby ot tak je zlekceważyć. Ale w artykule pisali tylko - z całkowitym niedowierzaniem - że jakaś kobieta twierdziła, iż została ugryziona przez zarośniętego mężczyznę o bardzo długich i spiczastych zębach, który potem gorąco ją przepraszał i uciekł, zanosząc się płaczem. Nie nazwałabym tego oznaką demonicznej działalności.

Uniosłam brwi.

-  Wspominałam ci już, żebyś unikał zarośniętych nieznajomych?

-    A konkretnie, co oznacza zarośnięty? - spytał Byron z lekkim, rzadkim u niego uśmiechem.

Sama też niemal się uśmiechnęłam.

-     No więc jak, skończyłeś to, co miałeś zrobić? - zmieniłam temat i znów nadgryzłam muffinkę. Patrząc na Byrona, starałam się nie myśleć o zabitej dziewczynie. Była w jego wieku. To on mógł leżeć martwy w jakiejś ciemnej uliczce. Zaczynałam żałować, że wypuściłam z rąk Archiego Limbauda, bo choć zabiłam demona odpowiedzialnego za śmierć dziewczyny, to jakoś mimo wszystko nie wydawało mi się to wystarczające.

Nigdy nie obwiniaj żywicieli, szeptała pamięć mojej matki. Nawet za ich słabość, przez którą demony mają do nich dostęp. Wszyscy jesteśmy słabi, kochanie. Tylko każdy na swój sposób.

Byron zmarszczył czoło.

-    Matmę czy Schopenhauera?

Nabrałam głęboko powietrza i podałam mu muffinkę.

-    Jedno i drugie.

Obgryzionym brudnym paznokciem dotknął papierowej osłony na ciastku.

-    To, czego nie wiedziałem z algebry, zostawiłem na biurku Granta. I przeczytałem fragmenty, które mi zakreśliłaś.

-         I?

-     I nie jestem na studiach - obruszył się, mimo że brzmiał jak ktoś starszy i dojrzalszy od większości studentów, u których jeszcze tak niedawno żebrał o pieniądze. -Niemieccy filozofowie gadają jakieś głupoty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin