May+Karol+-+Kanada-Bill.pdf

(541 KB) Pobierz
326613484 UNPDF
K AROL M AY
K ANADA –B ILL
T ŁUMACZENIE : J AN K ANDZIA
S ZUBRAWIEC
N A STEPIE ŚMIERCI
Między Teksasem, Nowym Meksykiem, terytorium Indian, a ciągnącymi się na północny–
wschód górami Czark, położone jest rozległe terytorium kraju, nie mniej straszne od azjatyckiej
Gobi czy afrykańskiej Sahary. Oko nie może spocząć na żadnym drzewie, czy krzaku. Ani
jeden pagórek, czy godne wspomnienia wzniesienie nie przerywa śmiertelnej, monotonnej
równiny. Żadne źródło nie orzeźwia tam spragnionych ust, by uratować przed śmiercią, na którą
jest narażony każdy, kto zbacza z kierunku, gubiąc drogę w góry, lub na jedną z zieleniących
się prerii. Piach, piach jeszcze raz piach. Tylko czasami dzielny traper, który się ważył na to
pustkowie, trafia na kawałek lądu, na którym przelotny deszcz zlitował się nad kępką
roślinności. Stopa unika tych pól z powodu ostrych, kłujących kaktusów, gdyż ranią ludzi i
zwierzęta. Nie zawierają prawie kropli soków, mogących choćby na chwilę orzeźwić płonący
język.
A jednak kilka dróg przecina tę krainę: w górę, w stronę Santa Fé, do Creeks, Springs i
pokładów złota Gór Skalistych oraz w dół przez Rio Grandę do bogatego Meksyku. Nie są to
jednak drogi komunikacyjne znane cywilizacji. To, co tam się zwie drogą, składa się z paru
suchych palików, wetkniętych co jakiś czas w ziemię, by wskazać kierunek, wolno toczącemu
się wozowi, zaprzężonemu w woły, lub szybszemu traperowi czy squatterowi. Biada temu, kto
pomyli te znaki, od których ta część południowo–zachodniej Ameryki otrzymała nazwę Liano
Estacado. Biada, jeśli zostały usunięte przez dzikie hordy Indian albo zbójeckie bandy,
pragnące zmylić nie znających terenu. Wtedy jest zgubiony!
Daleko, jak niezmierzony ocean, roztaczała się pustynia. Słońce paliło niemiłosiernie, a nad
gorącym piaskiem drżał promień, raniąc i oślepiając oczy. Na tym beznadziejnym pustkowiu
widać było pięć żywych istot jeźdźca, jego konia i trzy sępy, krążące wysoko w powietrzu,
jakby tylko czekały na moment, w którym rumak i jeździec padną, stając się ich zdobyczą. Już
drugi dzień krążyły tropem jeźdźca, a ptactwo instynktownie wyczuwało, że człowiek nie jest w
stanie znieść dłużej trudów tej jazdy.
Samotnikiem w Liano był młody, liczący może dwadzieścia sześć lat, mężczyzna. Nosił
zwykłe odzienie trapera prerii: skórzaną, wystrzępioną koszulę, takie same legginsy i
mokasyny, zaś na głowie miał filcowy kapelusz, którego zarówno kolor, jak i kształty
pozwalały przypuszczać, że jego właściciel dawno nie miał styczności z cywilizacją. Jego
blade, wyczerpane oblicze; smutne, szkliste oczy; zmierzwione, zwisające włosy i ręka,
kurczowo trzymająca strzelbę wskazywały na to, że z ledwością opiera się trudom i
męczarniom podróży.
Równie zmęczone zwierzę było z pewnością, złapanym z jakiegoś stada, mustangiem. Przed
paroma dniami był zapewne jeszcze pełen wigoru, siły i wytrwałości, teraz tylko umęczonym i
pozbawionym resztek sił, koniem. Wysuszony jęzor zwisał mu z pomiędzy rozchylonych
zębów, oczy nabiegły krwią. Krok po kroku mechanicznie posuwał się przed siebie.
Trwało to już od kilku dni. Młody człowiek opuścił wraz z towarzystwem westmenów Santa
Fé, aby dojechać przez góry Czark do Arkansas, został jednak napadnięty przez grupę
Komanczów i tylko swemu koniowi zawdzięcza, iż jako jedyny umknął czerwonym.
Gonili go aż do stepu, w przeciwnym razie nie odważyłby się zapewne wyruszyć na tę
pustynię bez towarzystwa.
Już wczoraj rano skończyły się paliki, wskazujące drogę. Nie miał więc innych
drogowskazów poza kompasem i gwiazdami na niebie. Od trzech dni jego usta nie zetknęły się
z wodą, toteż beznadziejnym wzrokiem obserwował sępy. Im powolniejsze i bardziej utykające
stawały się ruchy konia, tym te skrzydlate bestie opuszczały się niżej. Wreszcie koń stanął i nie
można go było nakłonić, by szedł dalej. Drżał na całym ciele i przy najmniejszym wysiłku mógł
upaść.
— Dokąd teraz, w każdym bądź razie dalej nie! — mruknął obcy po niemiecku. — Czy nie
ma ratunku dla mnie i dla ciebie, poczciwy koniku?
Już miał zeskoczyć z konia, ale zwrócił uwagę na zachowanie zwierzęcia. Drżenie wydawało
się być spowodowane po części zmęczeniem, a częściowo strachem. Wiotkie nozdrza
rozszerzyły się i naprężyły, podniósł łeb, jakby miał zarżeć, co prawdziwy koń prerii czyni, gdy
zdradza bliskość nieprzyjaznej istoty.
Wędrowiec sięgnął po lornetkę, aby sprawdzić widnokrąg i zauważył, iż sępy go opuściły,
zniżając się na zachodzie na ziemię. Ujrzał tam kilka nieruchomych punktów, więc mimo woli
sięgnął po nóż. Potem jednak rzekł sam do siebie, że nie może mu grozić nic ze strony ludzi, bo
wszystko co najgorsze już go spotkało. Może jednym z tych punktów było tylko zdychające
zwierzę, na śmierć którego, czekały pozostałe, aby je rozszarpać. Zsiadł, ujął cugle i poczłapał
wraz z koniem wolno przed siebie. Unosząc od czasu do czasu lornetkę, spostrzegł, że na ziemi
leży człowiek, a w pewnej odległości wokół niego siedzi kilka kojotów i sępów. Z pewnością
nie był jeszcze martwy, bo zwierzęta się na niego nie rzuciły.
Młodego mężczyznę przeszły ciarki. Przed oczami ujrzał własny los, na jaki był skazany,
jeśli nie nadejdzie rychła pomoc.
— Kto to może być? Gdzie jest jego koń? Rozszarpią go, a jego krew…
Zamilkł. Ostatnie słowo skłoniło go do namysłu.
— Nie, naszej krwi nie dostaną, ale ich krew uratuje nas przed śmiercią z pragnienia!
Mężczyzna dał swemu koniowi umówiony znak, aby się położył. Koń posłuchał. Mężczyzna
kucnął i podkradł się w stronę kojotów. Utworzył ze swojego lassa pętlę, umocowując ją nożem
w piasku, po czym położył kilka kawałków suszonego bawolego mięsa, które zabrał ze swego
woreczka z zapasami. Oddalił się nieco i padł na ziemię.
Zwierzęta, widząc to, powoli i z pewnym wahaniem odeszły od upatrzonego łupu. Teraz,
gdy spokojnie i bez ruchu leżał na ziemi, przyczaiły się, podwijając ogony, by spragnionymi
jęzorami, zbadać nową ofiarę. Ledwo pierwsze z nich doszło do pętli, węsząc przynętę, rzuciło
się łapczywie i złapało się. Huknęły dwa strzały. Zwierzę padło i zaraz potem następne.
Traper błyskawicznie się zerwał i pobiegł w ich stronę. Zniknęło zmęczenie. Nożem
otworzył żyły padłego zwierzęcia, po czym jego wargi wessały się w ciepłą, słodkawą krew,
która w innym czasie, wzbudzaliby w nim obrzydzenie. Potem dobiegł do konia i wyrwawszy
zza pasa pojemnik, napełnił go krwią. Następnie podszedł do mężczyzny, którego strzały
zbudziły z odurzenia i podał mu pojemnik.
— Woda! — wyszeptał.
Parujący napój pokrzepił jego, na wpół umarłe ciało. Uniósłszy się, spojrzał ze zdziwieniem
na wybawcę.
— Uff, sir, dobrze mi to zrobiło! Daj mi pan jeszcze kroplę! Pośpieszył do kojotów, by
przynieść resztkę ich krwi.
Thank you, sir! Już myślałem, że jestem u bram nieba. Niewiele brakowało, a te bydlaki
by mnie pożarły, gdyby im pan nie zepsuł apetytu!
— Też byłem bliski takiego losu, pomyślałem więc sobie: lepiej będzie, jak mi dadzą swoją
krew, zamiast ja im moje ciało.
Well! Właściwie to wstrętny napój, ale pana pomysł był najlepszy z możliwych. Pomógł
panu i mnie, wprawdzie tylko na krótko, ale…
Przerwał, zasłonił oko ręką, obserwując małą, niepozorną chmurkę, jaką zauważył na
horyzoncie.
Heigh day, nadchodzi pomoc w biedzie, sir! Za pół godziny będzie deszcz. Zamieniłby
step śmierci w jezioro, gdyby piach nie wchłonął wody. Ale, powiedz pan, jak pan się dostał w
to miejsce bez konia, bez towarzystwa, bez…
— Bez konia? Tam leży moja szkapa. Nie mogła iść ani kroku dalej. Wracam z Santa Fé,
uciekłem Komańczom i chciałem się dostać w góry, aby przejść Red River do Arkansas.
Nazywam się Richard Klausen, moją ojczyzną jest Frankfort w Kentucky.
— Richard Klausen, Frankfort w Kentucky? To zapewne jest pan tym sławnym
człowiekiem, który pisze te piękne niemieckie pieśni, czytane daleko poza Stanami?
Drugi, uśmiechnąwszy się, skinął głową.
— Zgadł pan! Jestem tym, który chciał napisać „Obrazki z prerii” i dlatego przyszedłem
tutaj, aby o mało co, dać się pożreć kojotom. Chciałbym postawić to samo pytanie, które mi pan
zadał.
— Chce pan wiedzieć, jak się nazywam, sir? Nie jestem ani prezydentem ani gubernatorem.
Nazywam się Tom Summerland, od urodzenia, i tak już zostanie aż do utraty skalpu lub aż
mnie pożre jakiś grizzly. Słyszał pan może o Billu Summerlandzie, lawyerze?
— Czy ma pan na myśli tego sławnego adwokata Billa Summerlanda w Stenton, Arkansas?
— Tak. Jest moim bratem i do niego chciałem się dostać. Byłbym mu przyniósł niezły
ładunek złotego proszku i nuggetów, które zebrałem nad Kanadian, ale zabrali mi je palikarze.
— Palikarze?
— Tak, palikarze. A może pan nie wie, jakich szubrawców, tak się nazywa? Jest to różnego
rodzaju hołota, która z pewnych powodów musiała opuścić Stany i tu na pustyni czuje się
bezpieczna z dala od wszelkiej sprawiedliwości. Ciągną się w grupach, plądrują, mordują i
głównie dybią na podróżujących karawanami, zmuszonych do przemierzania stepu śmierci.
Aby ich zmylić wyciągają paliki, usuwając je lub odwracając w mylnym kierunku. Gdy
wędrowiec jest już półżywy, napadają na niego i… no wie pan, czemu się ich nazywa
palikarzami.
Gdy opuściliśmy Spanish Peaks i Kanadian było nas dwudziestu, dobrze uzbrojonych
westmenów. Wszyscy padli od ciosów tomahawków i łuków Kamanczów. Wszyscy prócz mnie
i jeszcze dwóch. Mogliśmy się ratować ucieczką przez Liano Estacado i mieliśmy już większą
część drogi za nami, gdy skończyły się paliki. To skłoniło nas do zachowania ostrożności,
jednak mimo przebiegłości i uwadze, zostaliśmy napadnięci. Był środek nocy; uciekłem w
ciemnościach z pola walki, ale tak, jak mnie pan widzi, bez konia i broni. Trwało to trzy dni, aż
zemdlałem. Nie wiem, jak długo leżałem. Gdy się zbudziłem, pan był przy mnie. Dzięki, sir!
Stary Tom Summerland już jakoś dojdzie do jakiejś strzelby i konia, a wtedy, zobaczy pan, z
wdzięczności połknie nie takie rzeczy jak ten kubek pełen soku z kojota!
Zamilkł. Nomadzi zachodu bywają zwykle milczącymi towarzyszami, a Tom Summerland,
mimo swego wyczerpania, wygłosił chyba najdłuższą mowę swego życia. Ten poczciwy
człowiek wyglądał na prawdziwego gentlemana. Trudy dały się mu we znaki, a jeszcze bardziej
jego ubraniu, ale miał jedną z tych nierzadkich twarzy trapera, na której odbija się mieszanina
niesamowitej przebiegłości i chytrości z uczciwością i wiernością, a to, można wyczuć nawet w
człowieku w łachmanach.
— Co się tyczy strzelby, to już teraz można panu pomóc — rzekł Klausen — Prócz mojej
dubeltówki mam zawieszony przy siodle świetny sztucer. Może go pan dostać. Amunicji i
prowiantu jest dosyć, tylko wody, wody trzeba, nie tylko dla nas, o wiele jeszcze bardziej dla
konia, bez którego jesteśmy zgubieni. Ale Bogu dzięki, miał pan rację, chmura rośnie w oczach.
Obejmuje już pół nieba i myślę, że jesteśmy uratowani od śmierci z pragnienia!
— To pewne, jak moja czapka! Za pięć minut będzie ulewa, sir. Uwierz pan. Tom
Summerland nie pierwszy raz jest na stepie śmierci i zna jego humory, jak swój woreczek na
broń. Pośpiesz się pan, uwiąż konia i zabezpiecz proch, bo pozbędziemy się i tego, i tego.
Podniósłszy się, nałożył czapkę na zmierzwione włosy. Było to nakrycie, w sam raz, na jego
głowę.
Uszyta przed laty przez niego samego przy pomocy jelenich ścięgien z kawałka
niedźwiedziego futra, zapewne już dawniej miała niezwykły kształt. Z biegiem czasu zniknęła
sierść. Zostało tylko kilka frędzli, które zwisały długimi pasmami z nagiej skóry. Przemoczona
tysiące razy i tyleż samo razy wysuszona słońcem, przybrała nieopisany kształt okazałego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin