R A Salvatore - Trylogia Klingi Łowcy 03 - Dwa Miecze.pdf

(1563 KB) Pobierz
285809894 UNPDF
R A Salvatore
Dwa Miecze
(The Two Swords)
Trylogia Klingi Łowcy Księga III
Tłumaczenie: Michał Studniarek
PROLOG.
Wobec ciemności, spowijających
krasnoludzkie jaskinie, światło pochodni
wydawało się bardzo słabe. Dym wirował wokół
Delly Curtie, drażniąc jej oczy i gardło równie
mocno, jak mamrotania i narzekania siedzących
w sali ludzi drażniły jej zmysły. Namiestnik Regis
wspaniałomyślnie przekazał sporo pomieszczeń
tym niewdzięcznikom, uciekinierom ze wsi
i miasteczek, splądrowanych przez
bezwzględnego króla Oboulda i jego orki
podczas drogi na południe.
Delly upominała się, by nie być dla tych ludzi
zbyt surową. Wszyscy coś utracili, wielu było
ostatnimi żyjącymi członkami wymordowanych
rodzin, a troje nawet jedynymi ocalałymi
z całego miasteczka! Zaś warunki, najlepsze,
jakie mogli zaoferować Regis czy Bruenor,
niezbyt odpowiadały ludziom.
Ta myśl mocno uderzyła Delly: obejrzała się
przez ramię i zobaczyła, że jej maleństwo,
Colson, zasnęła wreszcie w swojej kołysce.
Cottie Cooperson, chuda kobieta o cienkich,
słomianych włosach i zapadniętych oczach
siedziała obok kołyski, obejmując się ramionami
i kołysząc rytmicznie w tył i w przód.
Delly wiedziała, że wspomina swoje
zamordowane maleństwo.
To wspomnienie otrzeźwiło kobietę. Colson
nie była tak naprawdę dzieckiem Delly, nie
z urodzenia. Zaadoptowała dziewczynkę, tak jak
zaadoptował ją Wulfgar, przyjmując kobietę za
swoją towarzyszkę podróży i żonę. Delly
podążyła za nim do Mithrilowej Hali dobrowolnie,
a nawet z radością; uważała się za dobrą osobę,
szczodrze dodającą mu ducha w poszukiwaniu
przygód, trwającą obok niego w każdym czasie,
nie zważając na swoje potrzeby.
Uśmiech Delly był bardziej smutny niż
radosny. Chyba pierwszy raz pomyślała o sobie,
że jest dobra i szczodra.
Lecz krasnoludzkie ściany zaciskały się wokół
niej.
Delly Curtie nigdy nie sądziła, że będzie tak
tęsknie wspominać szalone życie na ulicach
Luskan, gdy przez większość czasu była na
wpół pijana i każdą noc spędzała w ramionach
innego mężczyzny. Pomyślała o sprytnym
Moriku, wspaniałym kochanku, i o Arumnie
Gardpecku, karczmarzu, który był dla niej jak
ojciec. Pomyślała również o Josim Puddlesie,
znajdując we wspomnieniu jego głupiego
uśmiechu odrobinę odprężenia.
– Nie bądź głupia – mruknęła pod nosem.
Pokręciła głową, odpędzając te myśli. Teraz
jej życie było związane z Wulfgarem
i pozostałymi. Powtarzała sobie, że krasnoludy
z klanu Battlehammer są dobre. Często
ekscentryczne, lecz zawsze miłe i bardzo często
zabawnie absurdalne. Pomimo typowo
gburowatej powierzchowności okazywali się
wybornymi kompanami. Niektórzy nosili dziwne
ubrania i zbroje, inni dziwne i śmieszne imiona,
a większość bujne, rozczochrane brody, lecz
mimo to klan okazał Delly tyle serca, ile nikt
wcześniej, może z wyjątkiem Arumna.
Traktowali ją jak swoją – a przynajmniej starali
się, gdyż pozostało trochę różnic.
Tego nie można było ukryć.
Różnice w zwyczajach ludzi i krasnoludów,
takie jak duszne powietrze w jaskiniach...
powietrze, które bez wątpienia stanie się jeszcze
bardziej zatęchłe, gdyż oba wyjścia z Mithrilowej
Hali zostały zamknięte i zabarykadowane.
– Ach, poczuć jeszcze raz wiatr i słońce! –
westchnęła kobieta po drugiej stronie sali,
unosząc w toaście butelkę miodu, jakby czytając
w myślach Delly.
W całej sali uniesiono kubki. Delly pojęła, że
wszyscy są na najlepszej drodze do upicia się
po raz kolejny. Nigdzie tu nie pasowali, a picie
pomagało uspokoić bezradną frustrację
i odpędzić straszne wspomnienia z przemarszu
Oboulda.
Delly znów popatrzyła na Colson i pokręciła
się wokół stołów. Zgodziła się nimi zajmować,
przypominając sobie czasy, gdy pracowała
w Luskan jako dziewka w karczmie. Za każdym
przejściem wychwytywała strzępki rozmów;
każda myśl trafiała do niej i wgryzała się w tę
odrobinę zadowolenia, jakie jeszcze pozostało
w jej sercu.
– Zamierzam otworzyć kuźnię w Silverymoon
– oznajmił jeden z mężczyzn.
– E tam, w Silverymoon! – odparł inny,
mówiąc z akcentem bardzo podobnym do
krasnoludzkiego. – W Silverymoon mieszka
tylko banda tańcujących elfów. Lepiej jedź do
Sundabaru. Tam są dobrzy ludzie, którzy
poznają się na porządnej robocie.
– W Silverymoon łatwiej go przyjmą –
powiedziała kobieta siedząca przy innym stole. –
I jak powiadają, jest tam o wiele ładniej.
Kiedyś Delly słyszała, jak tymi samymi słowy
opisywano Mithrilową Halę. Hala żyła ze swojej
reputacji. Z pewnością przyjęcie, jakie zgotowali
jej Bruenor i jego rodacy było „wspaniałe”, na
swój wyjątkowy, krasnoludzki sposób. Mithrilową
Hala przedstawiała sobą widok równie cudowny,
jak port w Luskan. Mimo to Delly wkrótce
odkryła, że ten widok szybko stawał się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin