Przełożył Jarosław Jóźwiak
Tytuł oryginału PROJECT POPE
Prolog
Szeptacz zatrzymał Thomasa Deckera o pół godziny drogi od domu.
Decker - powiedział Szeptacz, a jego głos rozbrzmiewał w umyśle Deckera. -
Decker,
wreszcie cię dostanę. Tym razem będziesz mój.
Decker obrócił się na szlaku gry, którym podążał już od dłuższego czasu.
Podniósł
strzelbę przytrzymując ją z dala od ciała, gotów przy pierwszej oznace
niebezpieczeństwa
momentalnie przyłożyć ją do ramienia.
W polu widzenia nie działo się jednak nic niepokojącego. Gąszcz nieruchomych
drzew i zarośli ograniczał szlak z obu stron. Wiał lekki wiatr, nie słychać było
ptaków.
Całkowity spokój. Wszystko wydawało się zamrożone w bezruchu, jakby utrwalone w
ten
sposób na wieki. Decker!
Słowo to zabrzmiało w jego mózgu. Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Jedynym
źródłem głosu był jego umysł i jak dotąd, w czasie wszystkich swoich
wcześniejszych
spotkań z Szeptaczem, nie był w stanie stwierdzić, czy w jego umyśle
rzeczywiście pojawił
się jakiś dźwięk. Rozpoznawał po prostu słowa, umieszczone przez kogoś w
określonym
obszarze jego mózgu - w okolicy czołowej, tuż ponad oczami.
Nie tym razem, Szeptaczu odparł nie otwierając ust, formułując jedynie myśli i
słowa
wewnątrz swego umysłu, tak aby Szeptacz mógł je odczytać. - Dziś nie zagram w
twoją grę.
Skończyłem z tym.
Tchórz, odrzekł Szeptacz. Tchórz, tchórz, tchórz!
Do diabła z twoimi gierkami, odparł Decker. Tylko wyjdź i pokaż się, to
zobaczymy,
czy jestem tchórzem. Mam cię dość, Szeptaczu. Mam cię już potąd.
Jesteś tchórzem, powtórzył Szeptacz. Ostatnim razem miałeś mnie w zasięgu
strzału i
nie pociągnąłeś za spust. Jesteś tchórzem, Decker, tchórzem.
Nie mam żadnego powodu, żeby cię zabijać, Szeptaczu. Prawdę mówiąc nie mam nawet na to ochoty. Ale, tak mi dopomóż Bóg, wpakuję ci kulę tylko po to, żeby mieć cię wreszcie z głowy.
Chyba że ja dopadnę cię pierwszy.
Miałeś już swoją szansę - odparł Decker. - Musiałeś mieć już wiele sposobności.
Skończmy więc te pogaduszki. Nie chcesz mnie zabić tak samo, jak ja nie chcę
zabić ciebie.
Jedyne czego pragniesz, to kontynuować grę. A ja mam już dość twoich głupich
gierek. Jestem
głodny, zmęczony i chcę wreszcie iść do domu. Nie mam zamiaru bawić się w
chowanego,
ganiając za tobą po lesie.
W trakcie rozmowy zdążył się już zorientować, gdzie schował się Szeptacz i
powoli
ruszył szlakiem w kierunku miejsca, gdzie tamten siedział ukryty w zaroślach.
Tym razem ci się poszczęściło, powiedział Szeptacz. Znalazłeś kupę kamieni. Może
nawet diamenty.
Cholernie dobrze wiesz, że to nieprawda. Byłeś tam ze mną. Cały czas mi się
przyglądałeś. Wyczułem cię.
Ciężko pracujesz, kontynuował niezrażony Szeptacz. Powinieneś był znaleźć diamenty i przedtem, i teraz.
Nie szukałem diamentów.
Co robisz z kamieniami, które znajdziesz?
Po co zadajesz głupie pytania? Wiesz dobrze, co z nimi robię.
Oddajesz kapitanowi statku, który je sprzedaje w Gutshot. Robi z ciebie głupka.
Dostaje za nie trzy razy więcej, niż mówi.
Tak mi się też wydawało, powiedział Decker. Ale co mi tam! Potrzebuje pieniędzy
bardziej niż ja. Zbiera fundusze na kupno działki na planecie nazywanej Kwiatem
Jabłoni.
Skąd to nagłe zainteresowanie?
Nie sprzedajesz mu chyba wszystkiego?
Rzeczywiście, zatrzymuję sobie lepsze sztuki.
Mógłbym się nimi zająć.
Ty, Szeptaczu? I co byś z nimi zrobił?
Wyszłifował. Wypolerował. Okroił.
Umiesz szlifować kamienie, Szeptaczu?
Cóż, nie kończyłem żadnej szkoły, jeśli o to ci chodzi, Decker. Jestem tylko
amatorem.
Teraz wiedział już dokładnie, gdzie schował się Szeptacz. Gdyby poruszył się
odrobinę, Decker wpakowałby mu kulkę. Nie dał się ogłupić gadką o kamieniach i
szlifowaniu. Wiedział, że Szeptacz podtrzymywał rozmowę tylko po to, żeby
zamydlić mu
oczy.
Rzeczywiście powinien już z tym skończyć. Ten ukryty klown od miesięcy dawał mu
się we znaki, śledził go i wszędzie za nim podążał, straszył, zmuszał do
uczestniczenia w tej
idiotycznej grze, robiąc z niego kompletnego głupca.
Mógłbym pokazać ci w strumieniu niedaleko stąd, powiedział Szeptacz, miejsce,
gdzie
znajdziesz masę kamieni. Jest tam taki jeden, wielki samorodek nefrytu, który
chciałbym
dostać. Jeśli wydobędziesz dla mnie nefryt, możesz zatrzymać sobie całą resztę.
Sam go sobie wydobądź, odparł Decker. Jeśli wiesz, gdzie jest, to na co czekasz?
Ależ ja nie mogę, odrzekł Szeptacz. Nie mam ramion, które mógłbym wyciągnąć,
dłoni, którymi mógłbym go objąć, ani siły, aby go unieść. Ty musisz to dla mnie
zrobić. Chyba
nie masz nic przeciwko temu? Przecież jesteśmy kumplami. Tak długo prowadzimy
już tę grę,
że właściwie jesteśmy starymi przyjaciółmi.
Niech ja cię tylko dorwę, mruknął Decker. Znajdź się tylko w zasięgu strzału...
To nie mnie miałeś w zasięgu strzału, odparł Szeptacz. To był tylko mój cień,
kształt,
który dzięki mnie uznałeś za moją osobę. Kiedy zobaczyłeś kształt i nie
strzeliłeś,
zrozumiałem, że jesteś moim przyjacielem.
Wszystko jedno, powiedział Decker. Nawet jeśli to był cień, następnym razem
pociągnę za spust.
Moglibyśmy być przyjaciółmi, ciągnął Szeptacz. Spędziliśmy razem dzieciństwo.
Razem baraszkowaliśmy i bawiliśmy się. Dorastaliśmy poznając siebie nawzajem, więc teraz, kiedy już dojrzeliśmy...
Dojrzeliśmy?
Tak, Decker. Nasza przyjaźń dojrzała. Nie musimy już więcej grać. Taki był porządek rzeczy. Być może zachowałem się głupio narzucając ci ten rytuał, ale tego właśnie wymagała nasza przyjaźń.
Rytuał? Zwariowałeś, Szeptaczu.
Rytuał, którego nie poznałeś, nie zrozumiałeś, a mimo to grałeś ze mną. Nie
zawsze
robiłeś to z ochotą, nie zawsze wprawiało cię to w dobry humor. Często
przeklinałeś mnie,
wściekałeś się i byłeś żądny mojej krwi, ale jednak grałeś ze mną. A teraz,
kiedy rytuał został
zakończony, możemy razem iść do domu.
Po moim trupie! Nie będziesz mi się pętał po mieszkaniu.
Nie będę się pętał. Zajmę mało miejsca. Mógłbym po prostu wcisnąć się w jakiś
kąt.
Nawet byś mnie nie zauważył. Tak bardzo potrzebuję przyjaciela, ale muszę wybrać
go
starannie. Musimy do siebie pasować.
Szeptaczu, odparł Decker, tracisz czas. Nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi,
ale
tracisz czas.
Moglibyśmy być dla siebie mili. Szlifowałbym twoje kamienie, rozmawiałbym z tobą
w
samotne noce i siedziałbym z tobą przed kominkiem. Mamy sobie do opowiedzenia
tyle
ciekawych historii. A ty, być może mógłbyś mi pomóc z Watykanem.
Z Watykanem?! oburzył się Decker. Co do cholery masz wspólnego z Watykanem?
Rozdział I
Uciekając Jason Tennyson dotarł do stromego pasma górskiego leżącego na zachód
od
Gutshot. Gdy tylko dojrzał światła miasta, nacisnął przycisk katapulty i poczuł,
że podrywa
go w górę siła, której się nie spodziewał. Na moment ogarnęła go ciemność, lecz
już po
chwili, kiedy obrócił się, ponownie ujrzał miasto. Wydawało mu się, że zauważył
przelatującą
lotnię, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Lotnia kontynuowała swój
lot nad
Gutshot, lekko obniżając pułap nad oceanem otaczającym małe miasteczko i port
kosmiczny
od strony przeciwnej niż góry. Zgodnie z jego obliczeniami, około
osiemdziesięciu
kilometrów w głąb morza, lotnia uderzy w wodę i zostanie zniszczona. Miał
nadzieję, że
razem z nią zginie dr Jason Tennyson, ostatnimi czasy nadworny lekarz
margrabiego
Daventry. Radar w bazie lotniczej Gutshot niewątpliwie wyłapał lotnię i już
śledził jej kurs
nad wodą, ale mała wysokość, na jakiej się znajdowała, uniemożliwiała utrzymanie
dłuższego
kontaktu.
Tempo spadania zmniejszało się, lecz w pewnej chwili, gdy spadochron otworzył
się
całkowicie, Tennyson wyrzucony został w bok i zaczął się huśtać wychylając
daleko na boki.
Wpadł w komin wznoszącego się powietrza i poczuł, że spadochron spychany jest w
kierunku
majaczących w oddali szczytów, a kołysanie ustaje. Po chwili jednak wyrwał się i
zaczął
powoli opadać w dół. Zwisając na końcach lin próbował zgadnąć, gdzie wyląduje.
Wyglądało
na to, że będzie to południowy kraniec portu kosmicznego. Wstrzymał oddech i
zacisnął
kciuki. Przesunął ręce między linkami spadochronu i chwycił torbę lekarską,
przyciągając ją
do klatki piersiowej. Oby tak dalej, modlił się. Oby tylko tak dalej. Jak dotąd
szło mu
nadspodziewanie dobrze. Przez cały czas ucieczki udawało mu się utrzymywać
lotnię na
małej wysokości. Mknął przez noc, omijając bazy, których radary przeszukiwały
niebo. W
tych pełnych nienawiści czasach rywalizujących ze sobą lenn utrzymywano stałą
kontrolę
przestrzeni powietrznej. Nikt nie wiedział kiedy i z której strony nadejdą
pikujący w ataku
wojownicy.
Spoglądając w dół, próbował ocenić odległość od ziemi, ale panujące ciemności
sprawiały, że nie mógł nic dojrzeć. Czuł, że jest spięty, więc postanowił się
odprężyć. Kiedy
spadnie, powinien być rozluźniony.
Skupisko świateł miasta znajdowało się w niewielkiej odległości na północ.
Błyszcząca plama portu kosmicznego leżała na wprost, tuż przed nim. W pewnym
momencie
światła portu znikły i Tennyson na uginających się nogach opadł wreszcie na
ziemię. Rzucił
się w bok, przyciskając do siebie torbę. Spadochron opadł tuż koło niego i
Tennyson
próbował teraz wyswobodzić się z plątaniny linek i sznurów.
Jak zauważył, wylądował blisko skupiska dużych magazynów, na południowym
brzegu portu i to właśnie one zasłoniły go przed światłami. Szczęście
najwyraźniej go nie
opuszczało. Nawet gdyby miał możliwość zaplanowania tego wcześniej, nie mógłby
wybrać
lepszego miejsca na lądowanie.
Jego wzrok z wolna przyzwyczajał się do nocnych ciemności. Po chwili rozpoznał,
że
znajduje się tuż obok alei przebiegającej pomiędzy dwoma magazynami. Zauważył
też, że
magazyny ustawione zostały na palach wysokości około trzydziestu centymetrów,
zostawiających wolną przestrzeń między ziemią a podłogą budynku. Było to idealne
miejsce
na ukrycie spadochronu. Mógł złożyć go w kostkę i wepchnąć jak najgłębiej. Gdyby
znalazł
jakiś patyk, mógłby go wetknąć jeszcze dalej. Musiał wsunąć spadochron na taką
odległość,
aby nie zauważyła go przechodząca tędy osoba. Oszczędziłoby mu to dużo czasu.
Wcześniej
obawiał się, że będzie musiał wykopać dziurę lub znaleźć zarośla, gdzie mógłby
ukryć
spadochron. Chodziło tylko o to, aby nie odnaleziono go w ciągu kilku następnych
dni.
Ukryty pod magazynem mógł spokojnie przeleżeć niedostrzeżony kilka ładnych lat.
Teraz miał tylko jeden cel - znaleźć statek i dostać się na jego pokład. Być
może
będzie musiał przekupić członka załogi, ale to nie powinno być trudne.
Przebywające tu
statki, w większości frachtowce, odwiedzały Gutshot dosyć często. Dla niektórych
była to
jednak zapewne pierwsza i ostatnia wizyta w tym miejscu. Kiedy tylko dostanie
się na statek,
będzie bezpieczny. Jeśli nikt nie znajdzie spadochronu, nie odgadną, że
katapultował się z
lotni.
Po schowaniu spadochronu i odwiązaniu torby, którą opasał się wcześniej w talii,
ruszył drogą między magazynami. Na końcu alei zatrzymał się. W porcie, dokładnie
naprzeciw miejsca, w którym stał w tej chwili, znajdował się statek. Kładka
służąca za trap
opuszczona była na brzeg, a długa kolejka oczekujących - różnej maści obcych -
kierowana
była na pokład przez małą grupkę szczuropodobnych stworzeń. Kolejka ciągnęła się
na pewną
odległość od statku, a szczuropodobni strażnicy pokrzykiwali na stojących w niej
obcych,
ponaglając i niedwuznacznie machając trzymanymi maczugami.
Tennyson domyślił się, że statek miał wkrótce odlecieć, zastanawiał się tylko,
dokąd
zmierzał. W porcie stało kilka jednostek pasażerskich innego typu. Była to
pękata stara balia,
pomalowana na czarno i mocno” podejrzana. Nazwa wymalowana była w widocznym
miejscu, ale zajęło mu trochę czasu, zanim zdołał odczytać Wędrownik, bo farba
odpadała
płatami, a kadłub pokrywała warstwa rdzy. Statek nie prezentował się elegancko.
Z pewnością nie był to środek lokomocji, który wybrałby jakikolwiek szanujący się
podróżnik.
...
Marcos31