Turtledove Harry 03 - Legion Videssos.rtf

(3146 KB) Pobierz
Harry Turtledove

Harry Turtledove

 

 

 

 

 

 

Legion Videssos

Tom III z serii VIDESSOS Przełożył JANUSZ OCHAB

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kevinowi, Marcelli, Tomowi i Kathy


I

 

 

 

 

 

Za duszno i za gorąco — skarżył się Marek Emiliusz Skaurus, wycierając wierzchem dłoni spo­cone czoło. Późnym popołudniem wyniosłe mury Videssos rzucały cień na przylegające do nich pole ćwiczeń, ale teraz ich szare ściany odbijały napływające falami gorące powietrze. Trybun woj­skowy schował miecz do pochwy.

        Mam już dość.

        Wy, z pomocy, nie wiecie co to dobra pogoda — powiedział Gajusz Filipus. Starszy cen­turion pocił się równie obficie jak jego przełożony, ale przynosiło mu to ulgę. Jak większości Rzy­mian, odpowiadał mu klimat Imperium.

Marek pochodził jednak z Mediolanu, miasta na północy Italii, założonego przez Celtów i jasne było, że nieco ich krwi płynęło w jego żyłach.

        Tak, wiem, jestem blondynem. Nic na to nie poradzę — odrzekł ze znużeniem. Gajusz Fili-pus dokuczał mu z powodu jego wyglądu odkąd się tylko poznali.

„Centurion zaś mógłby służyć za portret na denarze, ze swą szeroką kwadratową twarzą, silnym nosem i podbródkiem, i prostą fryzurą krótko przystrzyżonych, siwiejących włosów. Przy tym, jak prawie wszyscy jego rodacy — nie wyłączając Skaurusa — nie przestał się golić nawet po z górą dwu latach spędzonych w Videssos, krainie brodaczy. Rzymianie byli upartym ludem.

        Popatrz na słońce — powiedział Marek.

Gajusz Filipus sprawdził jego położenie szybkim, doświadczonym spojrzeniem. Gwizdnął za­skoczony:

        Tak późno? Dobrze się bawiłem. Odwrócił się w stronę ćwiczących legionistów, krzycząc:

        No dobra, kończymy! Uformować się do wymarszu do koszar!

Żołnierze, prawdziwi Rzymianie jak i Videssańczycy, Vaspurakanerzy i inni, którzy dołączyli do ich szeregów odkąd legion pojawił się w Imperium, z westchnieniem ulgi odkładali podwójnie plecione, ciężkie ćwiczebne miecze i tarcze z wikliny. Gajusz Filipus, choć już po pięćdziesiątce, miał więcej sił niż większość jego dwudziesto- czy trzydziestoletnich podwładnych — Skaurus nie­raz mu tego zazdrościł.

        Wyglądają całkiem dobrze — powiedział.

        Mogło być gorzej — przyznał Gajusz Filipus. W ustach weterana była to najwyższa pochwa­ła. Bezkompromisowy centurion nigdy nie zadowoliłby się czymś poniżej perfekcji — a przynajm­niej nie przyznałby się do tego.

Mrucząc z niezadowoleniem wepchnął swój miecz do wykonanej z brązu pochwy:

        Nie lubię tego ostrza. To nie jest prawdziwy gladius; jest za długi, videssańskie żelazo zbyt giętkie, a rękojeść nie leży dobrze w dłoni. Powinienem był go oddać Gorgidasowi, a zostawić sobie mój; ten głupi Grek nawet nie zauważyłby różnicy.

        Wielu legionistów z chęcią by się z tobą zamieniło — powiedział Marek. Weteran wiedział o tym i na wszelki wypadek położył dłoń na rękojeści miecza, który w istocie był świetnym okazem sztuki płatnerskiej.

        A jeśli chodzi o Gorgidasa, to brakuje ci go nie mniej niż mnie; tak samo jak i Viridoviksa.

        Nonsens, co do pierwszego i podwójny nonsens, co do drugiego. Mały, chytry Grek i dziki Gal? Słońce musiało ci pomieszać zmysły.

Trybun bez trudu wyczuł nieszczerość w głosie centuriona:

        Jesteś nieszczęśliwy, kiedy nie masz na co narzekać.

        Ani ty, chyba że kradniesz moje pomysły.

Marek uśmiechnął się krzywo — było w tym trochę prawdy. Gajusz Filipus był bardziej typowym Rzymianinem niż on, nie tylko ze względu na wygląd. Był człowiekiem praktycznym, prostolinijnym i nie ufał niczemu, co trąciło zbyt mocno teorią.

Tworzyli groźną parę; weteran jako bystry taktyk, i Skaurus — któremu stoickie wykształcenie i doświadczenie polityczne dawały wnikliwość oceny, a tej Gajusz Filipus nie mógł nigdy dorównać — jako strateg obierający najlepszy aktualny kurs polityczny legionistów. Zanim zaczarowany miecz trybuna skrzyżował się z ostrzem Viridoviksa i przeniósł Rzymian do Videssos, Marek nie marzył o karierze w armii, ale każdy młody człowiek, myślący poważnie o przyszłości, musiał być w stanie wykazać się jakąś wojskową przeszłością. Teraz, jako kapitan najemnych wojsk w po­dzielonym na mnóstwo frakcji politycznych Imperium, potrzebował wszystkich swoich umiejętno­ści dyplomatycznych by przetrwać, rzucony między żołnierzy i dworzan grających na wiele fron­tów — czasami wydawało mu się, że robili to odkąd tylko oderwali się od piersi matki.

        Ej tam, Flakus! Wyrównaj! — krzyczał Gajusz Filipus.

Rzymianin przesunął się o cal czy dwa i popatrzył pytająco do tyłu. Gajusz Filipus obrzucił go karcącym spojrzeniem, raczej z przyzwyczajenia niż ze złości. Szybko ogarnął wzrokiem resztę żo­łnierzy.

        W porządku, ruszamy! — rzucił krótko. Trąbki i rogi powtórzyły jego komendę metalicznym głosem.

Videssańscy strażnicy przy Srebrnej Bramie zasalutowali Markowi jak jednemu ze swoich ofice­rów, pochylając głowy i przyciskając prawą pięść do piersi na wysokości serca. Oddał pokłon, ale spojrzał na obite żelazem wrota i najeżoną kolcami kratę bez cienia sympatii — zbyt wielu nieza­stąpionych Rzymian padło, bezskutecznie próbując je sforsować zeszłego lata. Tylko dzięki rebelii

wewnątrz miasta, Thorisin Gavras mógł z powodzeniem domagać się tronu od Ortaiasa Sphrant-zesa, choć właściwie Ortaias był kiepskim przywódcą. Przy umocnieniach takich jak w stolicy, obrona nie wymagała specjalnie sprawnego dowodzenia.

Legioniści przemaszerowali przez zacienione przejście pomiędzy zewnętrznymi i wewnętrznymi murami miasta, i nagle otoczył ich zgiełk Videssos. Wejście do stolicy zawsze przypominało haust mocnego wina. Nowo przybyły oddychał głęboko, otwierał szerzej oczy i ponownie przystawiał dzban do ust.

Ulica Środkowa, główna arteria Videssos, była Markowi doskonale znana. Rzymianie prze­maszerowali nią w dniu, kiedy po raz pierwszy weszli do stolicy, tędy też dokonali desperackiego ataku na kompleks pałacowy, kiedy chwiał się tron Ortaiasa. Przechodzili nią niezliczoną ilość razy, to w stronę placu ćwiczeń, to znów wracając do koszar.

Dzisiaj maszerowali dosyć wolno —jak zwykle, Ulica Środkowa była zatłoczona. Trybun żało­wał, że nie mają herolda, który torowałby im drogę wśród ulicznego ruchu, jak podczas pierwszego dnia w Videssos, ale był to luksus, którym nie mógł się już cieszyć. Legioniści szli zaraz za parą ogromnych, skrzypiących wozów, pełnych piaskowożółtego wapienia, przeznaczonego zapewne na jakąś budowę. Tuzin koni ciągnęło każdy z nich, ale i tak posuwały się w ślimaczym tempie.

Sprzedawcy tłoczyli się i uwijali jak muchy, nadskakując maszerującym żołnierzom i wychwala­jąc głośno zalety swoich towarów: kiełbas i smażonych ryb (które miały swoje własne muchy), win, lodów o przeróżnych smakach — ulubionego przysmaku zimowego, ale teraz, przy gorącej po­godzie, kiedy przynosił je specjalny goniec, były za drogie dla większości legionistów —wyrobów ze skóry, wikliny czy brązu, i afrodyzjaków.

        Będziesz mógł to zrobić siedem razy w ciągu nocy! — dramatycznie wykrzykiwał sprzedaw­ca. — Proszę, panie, może chciałbyś spróbować?

Wyciągnął fiolkę w kierunku Sekstusa Minucjusza, świeżo promowanego podoficera. Minucjusz był wysoki, przystojny i młody. Jego policzki i broda były stale pokryte granatowoczarnym cieniem zarostu. W uwieńczonym grzebieniem hełmie i doskonale wypolerowanej kolczudze, był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

Wyjął mały słoik z chudej ręki Videssańczyka, podrzucił go kilka razy, jak gdyby zastanawiając się nad zakupem i oddał z powrotem.

        Nie, zatrzymaj to sobie — powiedział. — Nie chciałbym się ograniczać tylko do siedmiu ra­zy.

Legioniści rechotali głośno, śmiejąc się nie tylko z dowcipu, ale i z miny skonfundowanego han­dlarza — jednego z bezczelnych videssańskich pyskaczy.

Wydawało się, że przy prawie każdej przecznicy mijali jedną ze świątyń Phosa — w mieście były ich setki. Odziani na niebiesko kapłani i mnisi, których ogolone głowy świeciły prawie tak jasno, jak złote kule umieszczone na szczytach świątynnych iglic, stanowili niemałą część uliczne­go tłumu. Mijając żołnierzy Marka, kreślili ręką okrągły, słoneczny znak swojej wiary. Wielu mężczyzn, Videssańczyków i Rzymian, którzy przeszli na wiarę Imperium, powtórzyło znak, aby uchronić się od podejrzenia o herezję.

Legioniści maszerowali teraz przez plac Stavrakiosa, ze złoconą statuą tego wielkiego Impera-tora-zdobywcy; przez zgiełk dzielnicy kotlarzy, gdzie Ulica Środkowa zakręcała i biegła wprost na zachód, do Pałaców Imperium; przez plac nazywany Forum Wołów — nikt nie był w stanie wyjaśnić Markowi skąd wzięła się ta nazwa; obok rozległego gmachu z czerwonego granitu, w którym trzymano archiwa Videssos, a który służył jednocześnie za więzienie; na plac Palamas, naj­większy z placów stolicy Imperium.

Jeżeli miasto Videssos było miniaturą Imperium Videssos, to plac Palamas był stolicą w miniaturze. Arystokraci ubrani w swoje tradycyjne brokatowe togi ocierali się o ulicznych twar-dzieli w tunikach z bufiastymi rękawami i jaskrawych trykotach. Tutaj pijana dziwka opierała się o ścianę, jej nogi szeroko rozwarte; tam namdalajski najemnik, z ogoloną z tyłu głową, by lepiej pasował do niej hełm, targuje się z grubym videssańskim jubilerem o cenę pierścionka dla swojej damy; tam mnich i bogato wyglądający piekarz tracą czas spierając się o jakąś kwestię teologiczną, z wyraźną przyjemnością oddając się dyspucie.

Widok najemnika kazał Markowi spojrzeć na Kamień Milowy — obelisk wykonany z tego samego czerwonego granitu co budynki archiwum — od którego obliczało się wszystkie odległości w Imperium. Wielka plansza u jego podstawy głosiła chwałę księcia Draxa, którego regiment zgniótł wywołaną przez Baanesa Onomagoulosa rewoltę w ziemiach zachodnich. Głowa Ono-magoulosa, którą właśnie przywieziono do miasta, wystawiona została na widok publiczny tuż nad planszą. Zmarły rebeliant był prawie łysy, więc zamiast wieszać głowę za włosy, podwieszono ją na lince obwiązanej dokoła uszu. Niewielu Videssańczyków zwracało na nią uwagę — w ciągu kilku ostatnich pokoleń, nieudane rebelie stały się zbyt powszechne, by wzbudzić jakiekolwiek zaintere­sowanie.

Gajusz Filipus podążył za wzrokiem Marka.

              Mógł się tego skurwysyn spodziewać. Trybun przytaknął, kiwając głową.

        Uważał, że po śmierci Mavrikiosa Gavrasa ma prawo do Imperium. Nigdy nie umiał myśleć o Thorisinie inaczej jak tylko o bezwartościowym, małym braciszku Mavrikiosa. I jeżeli można zrobić jakiś większy błąd, to nie przychodzi mi on teraz do głowy.

        Ani mnie. — Gajusz Filipus miał żołnierski szacunek dla tytułu Autokratora Videssos, przy­wróconego przez Thorisina Gavrasa.

Spokój i ciche piękno kompleksu pałacowego zawsze były swego rodzaju szokiem po hałasie

placu Palamas. Marek nigdy nie był pewny, jak zareaguje na to przejście — czasami po prostu go to uspokajało, ale równie często czuł się tak, jakby wycofywał się z samego życia. Dzisiaj — doszedł do wniosku — plac był trochę za krzykliwy jak na jego gust. Ciche popołudnie spędzone bezczyn­nie w koszarach zupełnie mu odpowiadało.

        Panie? — z wahaniem zapytał wartownik.

        Tak? O co chodzi, Fostulus? — Marek podniósł wzrok znad listy żołdu, popatrzył na nią ponownie, żeby zapamiętać, w którym miejscu skończył, i znowu podniósł głowę.

        Tam na zewnątrz jest jakiś łysol, panie. Mówi, że musi z tobą rozmawiać.

        Łysol? — trybun zamrugał oczami. — Masz na myśli kapłana?

        A kogóż by innego? — odpowiedział Fostulus, szczerząc zęby; nie należał do tych Rzymian, którzy czcili Phosa. — Wielki, gruby facet, musi być po pięćdziesiątce, sądząc po brodzie. Ma podłe usta — dodał wartownik.

Marek podrapał się po głowie. Znał kilku kapłanów, ale ten opis nie pasował do żadnego z nich. Lepiej było jednak nie zadzierać z religijną hierarchią Videssos — w pewnych sprawach była ona potężniejsza od samego Imperatora. Marek westchnął i zwinął pergamin, zawiązując go dokładnie tasiemką.

        Cóż, wprowadź go tutaj.

        Tak jest, panie. — Fostulus zasalutował, rzymskim zwyczajem wyrzucając ramię do przodu, po czym odwrócił się zręcznie na pięcie i pospieszył do wyjścia. Ćwieki w podeszwach jego cali-gae stukały na kamiennej podłodze.

        Nie spieszyłeś się zbytnio. — Skaurus usłyszał gderanie duchownego, gdy Fostulus prowa­dził go do małego stolika w tylnym rogu koszarowego holu, który był prowizorycznym biurem Marka. Trybun wstał, by przywitać zbliżającego się gościa.

Fostulus miał rację — kapłan był prawie tak wysoki jak Skaurus, którego pomocna krew sprawi­ła, że był wyższy niż większość Rzymian i Videssańczyków. Kiedy podali sobie dłonie, mocny krótki uścisk nieznajomego dał Markowi pojęcie o jego niemałej sile.

        Możesz odejść, Fostulusie — powiedział trybun. Strażnik zasalutował raz jeszcze i wrócił na swój posterunek. Kapłan opadł ciężko na krzesło, które zaskrzypiało pod jego

ciężarem. Pot przyciemnił błękitną togę pod pachami, spływał po wygolonej łysinie. Marek po­myślał, że dobrze iż zwinął listy żołdu.

        Na światło Phosa, stanie na słońcu jest cholernie wyczerpujące — stwierdził Videssańczyk tonem wyrzutu. Mówił głębokim, dudniącym basem. — Masz jakieś wino dla spragnionego czło­wieka?

        No... tak — odrzekł trybun nieco zbity z tropu taką bezpośredniością; większość Videssa-ńczyków wyrażała się znacznie mniej obcesowo. Poszukał dzbanka i pary glinianych kubków, nalał i podał jeden z nich kapłanowi, a swój podniósł do toastu.

       Twoje zdrowie, ee... — zawiesił głos, nie znając imienia gościa.

 

       Styppes —rzucił szorstko kapłan; jak wszyscy duchowni Videssos zrezygnował ze swojego nazwiska, co było symbolem oddania się wyłącznie Phosowi.

Zanim spróbował wina, podniósł obie ręce ku niebu mrucząc credo:

       Błogosławimy Gębie Phosie, Panie o wielkim, wspaniałym i dobrym umyśle, z Twojej łaski nasz obrońco, prosimy bacz, aby wielki sprawdzian naszego życia skończył się dla nas pomyślnie. — Po czym splunął na podłogę, co oznaczało odrzucenie Skotosa, złego oponenta Phosa w duali­stycznej religii Imperium.

Przez chwilę czekał, że Rzymianin dołączy się do modlitwy, ale Skaurus, choć szanował prze­konania Videssańczyków, nie naśladował bezmyślnie tych, których naprawdę nie podzielał. Styppes rzucił mu pogardliwe spojrzenie.

       Poganin — wymamrotał. Marek zrozumiał, co miał na myśli Fostulus, mówiąc o jego ustach; wąskie, blade wargi ledwo zakrywały wielkie, żółte zębiska.

W końcu Styppes wypił swoje wino i teraz z kolei trybun musiał walczyć ze sobą, by nie wy­krzywić twarzy w pogardliwym grymasie. Videssańczyk ponownie napełnił kubek, nie pytając Skaurusa o pozwolenie; znowu go opróżnił, napełnił i wypił po raz trzeci, podczas gdy Marek za­ledwie zmoczył usta. Styppes zaczął znowu nalewać, ale dzbanek okazał się pusty, gdy kubek zape­łnił się ledwie do połowy. Styppes parsknął ze złością i wypił także i tę resztkę.

       Wystarczy ci wino, czy może chciałeś coś innego? — zapytał Skaurus ostro. Natychmiast zrobiło mu się wstyd; czyż stoicyzm nie nauczał, by szanować każdego człowieka takiego jakim jest, nieważne czy złym, czy dobrym? Jeżeli Styppes za bardzo kochał wino, pogardzanie nim na pewno tego nie zmieni.

Marek spróbował ponownie, tym razem bez sarkazmu.

       W czym mogę ci pomóc. Ja lub moi ludzie?

       Wątpię, żeby to było możliwe — odpowiedział Styppes, na nowo budząc uprzedzenia Mar­ka. — To mnie kazano pomóc wam. — Jego kwaśna mina nie świadczyła o tym, by podejmował się tego zadania z przyjemnością.

Kapłan był doświadczonym pijakiem. Mówił wyraźnie i pewnie się poruszał. Tylko lekkie za­różowienie na jego raczej bladej twarzy zdradzało obecność wina, które wlał w siebie. Popijając ze swojego kubka, Skaurus całą siłą woli opanował złość.

       Ach tak? Kto ci rozkazał? — zapytał, starając się nie zdradzić najmniejszego zainteresowa­nia. Im wcześniej ta gąbka w niebieskiej todze pójdzie sobie stąd, tym lepiej. Zastanawiał się, czy jego duchowni przyjaciele, Nepos albo patriarcha Balsaman, przysłali go tutaj, a jeśli tak, to co mieli przeciwko Rzymianom.

Ale Styppes zaskoczył go, mówiąc:

       Mertikes Zigabenos mówił, że straciłeś swojego lekarza.

       Tak, to prawda — przyznał Skaurus. Ciekawy był, jak też Gorgidas radzi sobie na stepie Par-draja. Zigabenos był dowódcą straży przybocznej Imperatora, naprawdę zdolnym i kompetentnym młodym człowiekiem. Jeżeli kapłan cieszył się jego względami, może faktycznie był coś wart.

       I cóż z tego?

       Zaproponował, żebym ofiarował ci moją pomoc. Znam się dobrze na uzdrowicielskiej sztuce Phosa, a żaden oddział Jego Wysokości nie powinien pozostać bez takiej pomocy. Nawet pełen po­gan, jak twój. — Zakończył lekceważąco Styppes.

Marek zignorował tę uwagę.

       Jesteś kapłanem-uzdrowicielem? Przydzielonym do nas? — to było wszystko, co mógł wy­krztusić, aby nie krzyczeć z radości. Używając siebie samych jako „kanałów" dla energii Phosa, niektórzy kapłani mogli uratować ludzi, których Gorgidas uznawał za zmarłych. Właśnie dlatego, że nie był w stanie nauczyć się ich metod, postanowił pojechać na dalekie równiny. Nepos także uzdrawiał tych, których był w stanie uzdrowić, mimo że nie był specjalistą w tej dziedzinie. Skaurus pomyślał, że człowiek o takiej profesji może okazać się cenniejszy od klejnotów.

       Przydzielony do nas? — powtórzył, chcąc jeszcze raz usłyszeć deklarację Styppesa.

       Tak. — Kapłan wciąż daleki był od entuzjazmu. Ponieważ było to dla niego normalne, jego talent wydawał mu się znacznie mniej cudowny niż Rzymianinowi. Popatrzył na koce ułożone w równą szachownicę na podłodze koszar.

       Więc będziesz miał tu dla mnie kwaterę?

       Oczywiście, cokolwiek zechcesz.

       ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin